2. Czy lubi pani dziczyznę, lady Charlotte?
– Czy lubię dziczyznę? – powtórzyła pytanie, zamrugawszy, jakby zobaczyła ducha. Dopiero widok wykrzywionych kpiąco ust jej towarzysza sprawił, że przypomniała sobie o wpajanej latami grzeczności i szybko dodała: – Mój panie?
Henderson nie mógł opanować uśmiechu. Nie sądził, by ten towarzyski spęd przyniósł mu tyle radości, ale jednak tak było. Wystarczyła obecność jasnowłosej debiutantki, by wszystkie jego troski odeszły w cień. Nawet na moment zapomniał, że miał zrobić sobie z tej biednej dziewczyny żart.
– Tak, moja piękna – odparł. – Pytałem, czy lubi panienka dziczyznę?
Charlotte nawet nie zauważyła, jak towarzystwo wokół niej wraz z ostatnimi taktami melodii zaczyna wycofywać się z parkietu. Była całkowicie skupiona na ciemnych oczach mężczyzny przed nią. Nie widziała nawet połowy jego twarzy, skrytej pod czarną maską, lecz miała pewność, że zaiste ten człowiek musiał być zachwycający. Sugerowały jej to ostre kości jarzmowe, wyraźnie wykrojone usta, wygięte teraz w zawadiackim, prawie aroganckim uśmiechu.
I oczy. Te przepełnione głęboką ciemnością oczy, które w blasku świec błyskały skrywaną zielenią.
Charlotte wiedziała, że właśnie te oczy wpędzą ją w kłopoty. A kiedy tylko ta myśl pojawiła się w jej głowie, na moment odzyskała rezon.
– Owszem, lubię – powiedziała, a kiedy zerknął gdzieś za jej plecy i usłyszała donośny głos markizy Salisburry, sama się odwróciła i rzekła przez ramię: – Lecz wolę na nią polować, niż ją jeść.
Nawet nie zwróciła uwagi na to, jak wielce niestosowne było jej wyznanie. Podczas gdy ona sama skupiała się na widoku przed sobą – dość osobliwym, gdy kilkunastu lokajów wniosło na salę ogromne tace z upieczonym dzikiem, na każdej leżała jakaś jego część, z których służący próbowali naprędce sklecić całość, ustawiając to na wielkim stole – markiz Hartington skupiał się jedynie na niej.
Miał ochotę parsknąć, usłyszawszy takie wyznanie z ust ledwie osiemnastoletniej – jak się domyślał – dziewczyny. Przyjrzał jej się dokładniej. Długie blond loki upięte były w niski kok, lecz parę pasm – umyślnie bądź nie – okalało jej szyję i opływało na kuszące ramiona skryte jedynie cieniutkim materiałem rękawów błękitnej sukni. Choć Henderson nie powinien, zerknął w jej dekolt. Już dawno temu stracił nadzieję na to, by być porządnym, więc uznał, że tak drobne przewinienie nie obciąży jego i tak brudnego już sumienia.
Widok mlecznobiałej skóry i wzgórków unoszących się w rytm przyspieszonego oddechu sprawił, że na moment zagubił się we własnych myślach.
– Czy dobrze się czujesz, mój panie? – usłyszał nagle i uniósł spojrzenie, by spotkać się z lazurowymi oczami wpatrzonymi w niego z lekką...
Tak, to z pewnością była pogarda.
Został przyłapany.
– Cóż, może zaczerpnąłbym odrobiny świeżego powietrza – odparł zduszonym głosem.
Rozejrzał się i dostrzegłszy, że całe towarzystwo wyprzedziło ich o kilka kroków, skorzystał z okazji. Nikt na nich teraz nie patrzył, nikt nie zwracał na nich uwagi. Wszyscy skupiali się na zamieszaniu przed nimi i słowach markizy, którymi nawoływała gości do skosztowania przepysznego mięsa, które – oczywiście, gdy było jeszcze żywym zwierzem – upolowała własnoręcznie.
Ostre słowa cisnęły się na te słodkie usta Charlotte, ale przełknęła je wraz ze śmiechem. Miała ochotę wykpić tego pięknego mężczyznę, ale tym razem powstrzymała swoje zapędy. Nie mogła jednak darować sobie okazji do drobnego żartu.
– W takim razie wyjdźmy do ogrodu, mój panie, abyś mdlejąc, nie zawadził nosem w mój dekolt.
Henderson był pewien, że przez moment zabrakło mu tchu. Bodaj nigdy żadna niewiasta nie odpowiedziała mu w tak pozbawiony szacunku sposób. I im dłużej o tym myślał, tym większą miał ochotę podziękować przyjaciołom za to, że pokusili go do zakładu.
Dziwnym trafem nabrał ochoty okiełznać tę dziką dziewczynę, która właśnie bujając lekko biodrami, kierowała się ku wielkim drzwiom tarasowym, zza których do wnętrza zaglądały lampiony rozstawione na ścieżkach, po których przechadzali się nieliczni ludzie, najwyraźniej przytłoczeni całą masą świec zapalonych wokół parkietu.
Dogonił Charlotte w dwóch krokach.
– Czyżbym zrobił coś niestosownego? – zapytał, złapawszy ją za rękę którą oplótł wokół swego ramienia.
Lady, wiedziona jakimś przypływem ludzkiej dobroci, pozwoliła mu na to.
– A nawet jeśli, czy byłoby panu przykro? – gruchnęła, zerkając na niego z ukosa. Znów zadrżała pod wpływem przytłaczającej świadomości jego wzrostu. Musiała naprawdę wysoko zadzierać głowę, by patrzeć mu chociażby na brodę, a nie na łańcuszek zegarka, ukrytego w małej kieszonce na piersi.
– Obawiam się, że sumienie nie pozwoliłoby mi zasnąć – zaśmiał się.
– Och, wyrzuty sumienia to trucizna życia – prychnęła.
Tym razem to on spojrzał na nią, a uśmiech zabłąkał się na jego ustach. Był ciekaw, czy to jej słowa, czy też może jakieś filozofa, choć musiał przyznać, że ich nie kojarzył. Nie miał jednak zamiaru się do tego przyznać, na to nie pozwoliłaby mu jego męska duma.
A raczej to, co z niej zostało, gdy ta niebywała dziewczyna obdzierała go z godności z każdym wypowiadanym zdaniem. Mimo to nie potrafił się na nią gniewać.
Zapragnął jednak ją sprawdzić. Dowiedzieć się, czy rzeczywiście jest taka niezwykła, jaką się wydaje.
– Czyliż wierzysz, że jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest uleganie jej? – zapytał.
Uśmiechnęła się lekko. Dotarli do rozwidlenia ścieżki, a wówczas dostrzegła, że pozostali sami. Co prawda, docierały tu jeszcze światła sali, z daleka słychać było śmiechy i rozmowy gości, ale tutaj, w tym uroczym zakątku w otoczeniu zieleniejących się krzewów i pojawiających się pąków kwiatów czuła się zdana na łaskę tego niezwykłego mężczyzny.
– Wierzył w to z pewnością Oscar Wilde – odparła, na co Henderson aż zmarszczył brwi. – Och, proszę tak na mnie nie patrzeć. Mamy w domu wielką bibliotekę, nietrudno się w niej zgubić, w szczególności jeśli się tego chce.
– Obawiam się, że w moich uszach zabrzmiało to jak pokusa, by cię odwiedzić, Charlotte.
– W moich ustach jednak z pewnością nie zabrzmiało to jak zaproszenie – odparła bez namysłu, na co Henderson wybuchnął gromkim śmiechem.
– Moja słodka, czy zrobiłaś kiedyś coś całkowicie szalonego?
Charlotte roześmiała się.
– Szaleństwo popełnia kobieta, pozwalając, aby w jej sercu rozpaliła się miłość tajemna, która, nieodwzajemniona i nieznana, pochłonie jej życie, a odkryta i odwzajemniona, musi ją jak błędny ognik zaprowadzić na bagniste pustkowie, skąd nie ma powrotu. – Spojrzała na niego z ukosa, kompletnie niezrażona tym, że każdy postronny obserwator bez trudu zauważyłby, że stoją zbyt blisko siebie.
I znów nie wiedział, czyich słów użyła: swoich czy jakiegoś filozofa? Miał nadzieję, że je zapamięta i w najbliższej przyszłości pozna prawdę.
Na moment zgubili się w swoich spojrzeniach, a zaraz potem na usta Hendersona wypłynął piękny uśmiech.
– Wydaje mi się, że to nie ty popełniasz tutaj szaleństwo – odparł.
– Nie? Cóż, proszę powiedzieć to tym wszystkim matronom, które widząc mnie tutaj z panem zapewne odsądziłyby mnie od czci i wiary.
– A jednak nie uciekasz.
– Obawiam się, że byś mnie gonił – zaśmiała się, już kompletnie ignorując grzeczność, z którą powinna się do niego odzywać. – A skoro mam na sobie tę suknie, zapewne byś wygrał.
Henderson gwałtownie przełknął ślinę. Nie wiedział, czy ta mała istotnie z premedytacją go kokietuje, czy może robi to nieświadomie. Jakkolwiek było, nie chciał kończyć tej rozmowy, która nagle okazała się dla niego bardziej niż interesująca.
– Chodź, piękna – rzucił i ujął jej dłoń, a następnie pospiesznie ruszył ścieżką w bok.
– I kto tu jest szalony?! – krzyknęła Charlotte, ale nie wyrwała dłoni.
Gdyby miała być ze sobą szczera, przyznałaby, że po raz pierwszy w swoim życiu poczuła cokolwiek. Nuda zabijała ją każdego dnia, te niewymagające rozmowy, bzdurne obowiązki, konwenanse, w których żyła – to wszystko sprawiało, że w wieku osiemnastu lat czuła się jak staruszka.
– W chwili, gdy spojrzałaś na mnie, moja słodka, tymi swoimi błękitnymi oczami, jestem pewien, że straciłem rozum – odparł pospiesznie, ściszając ton i rozglądając się, czy ktokolwiek nie widział ich, bądź co bądź, głupiej ucieczki.
Charlotte również powiodła wzrokiem po ogrodzie, aż nagle tuż przed nimi na ścieżce pojawił się powalony konar, zapewne służący za ławeczkę.
Nim zdołali się wycofać, usłyszeli za sobą czyjeś śmiechy. Charlotte nie traciła czasu na strach. Niewiele myśląc, uniosła brzeg sukni i płynnym ruchem przeskoczyła przez przeszkodę.
– Zostajesz czy idziesz? – zapytała ściszonym głosem.
Henderson zdołał zamrugać. Raz. A ona już ruszyła przed siebie. Niewiele myśląc, przeklął pod nosem i pospieszył za nią. Na szczęście Charlotte nie zauważyła, że pod wpływem nerwów nie zdołał przeskoczyć pnia równie zwinnie, co ona. Jedynie świerszcze cykające w trawie były świadkiem tego, jak o mało nie upadł.
Zdążył jeszcze pomyśleć, że to on miał zastawić pułapkę na niewinną debiutantkę, a tymczasem właśnie ona robiła z niego głupca.
Nie miał jednak zamiaru narzekać. Po raz pierwszy czuł, że żyje.
– I widzę, że w tym szaleństwie nie jestem sam – warknął, patrząc na nią z góry, kiedy zatrzymali się w kolejnym zaułku.
– Mój Boże, co my wyprawiamy? – parsknęła Charlotte i zaraz zakryła dłonią buzię. Dopiero po chwili wymamrotała tak, że ledwie ją zrozumiał: – Pan z pewnością pomyśli, że jestem...
– Jesteś jaka, moja piękna? – ponaglił ją, kiedy zamilkła nagle.
W następnej chwili sięgnął ku jej dłoni i zmusił ją, by uwolniła swe piękne usta. Zapatrzył się na nie, chłonąc oczyma głęboką czerwień. Zauważył też, że policzki tej dziwnej niewiasty pokryły się rumieńcem w podobnym odcieniu.
– Rozpustna... – szepnęła, nie znalazłszy lepszego określenia.
Henderson zmrużył oczy, przez co przez moment wydawał się jeszcze groźniejszy i bardziej tajemniczy. Nie mógł powiedzieć jej, że po prawdzie właśnie na to liczył. Skoro już tu się znaleźli, nie widział przeszkód w tym, by ją uwieść. Jednocześnie wiedział, że nie może jej spłoszyć.
Postanowił więc zrobić coś, w czym był mistrzem.
Skłamać.
– Moja piękna... – zaczął i czekał, aż usłyszy jej imię, którego nagle stał się bardzo ciekawy.
– Cherry – odparła, zahipnotyzowana jego głębokim spojrzeniem, świadoma tego, że szukał sposobu, by bardziej się z nią spoufalić.
Zamruczał coś w odpowiedzi. Coś, czego nie zrozumiała, ale była pewna, że ów nieznajomemu spodobało się jej imię.
– A więc, piękna Cherry, możesz mi zaufać. Nigdy nie naraziłbym twojej opinii na szwank.
Gdy tylko słowa opuściły jego usta, prawie poczuł się jak łajdak.
– Nie powinnam była tu z panem przychodzić – sapnęła nagle.
Skrzywił się, widząc, jak jej piękne oczy wypełniają się łzami. Przeklął pod nosem, czego nawet nie usłyszała, zbyt skupiona na tym, co zrobiła.
– Nie powinnaś robić ze mną innych rzeczy, moja piękna – rzekł, a właśnie te rzeczy zaprzątały mu teraz umysł. – Ale w tym, że jesteśmy tutaj razem, nie ma nic złego.
– Nie wiem, czy mój ojciec i brat sądziliby to samo – zaśmiała się niemrawo.
– Jestem pewien, że bym sobie z nimi poradził – odparł, a ona spojrzała na jego twarz i zobaczyła znów ten delikatny uśmiech.
– Och, tak?
– Oczywiście. Zawsze ponoszę konsekwencje swoich czynów. – A czasami nawet nie swoich, dodał w myślach, wspominając swego brata, za którym nie dość, że potwornie tęsknił, to jeszcze chciał go udusić gołymi rękoma za to, co zrobił.
– Jakich czynów, mój panie? – I usta Charlotte zadrgały lekko. – Przecież nie ma nic złego w tym, że tu stoimy, prawda?
– Nie, Charlotte. W tym zaiste nie ma nic złego.
– A w czym... jest? – szepnęła.
Wiedziony odwagą bądź głupotą, odparł bez namysłu:
– W tym, co chciałbym zrobić.
Zadrżała pod wpływem tego, jak na nią patrzył. Wiedziała też, że stąpa po cienkiej granicy przyzwoitości, ale nigdy też nie czuła, nie doświadczała życia tak bardzo jak teraz.
– Co chciałby pan zrobić? – Jej głos był ledwie słyszalny.
Henderson wiedział, że wcale z nim nie kokietuje, widział to w jej wielkich, przerażonych oczach. Była po prostu ciekawa. I najwyraźniej kompletnie szalona.
– Jeśli zrobiłbym to, co chodzi mi po głowie, już jutro musiałbym się tobie oświadczyć, moja słodka – odparł jedynie.
Wówczas usłyszeli za zakrętem czyjeś kroki. Charlotte pisnęła przerażona, a Henderson, chcąc ratować sytuację, szybko przystąpił do niej i zakrył jej usta swoją dłonią. Przyparł ją do wielkiego żywopłotu, kompletnie nieświadomy tego, jak wielkie wrażenie robi na tej niewinnej dziewczynie.
Gdy odgłosy kroków i śmiechu przycichły, przymknął na chwilę oczy, modląc się w duchy, by nikt ich nie nakrył. Nagle zapragnął wycofać się z tego głupiego zakładu.
Nie chodziło mu o niego, ani nawet o konsekwencje, które przyjąłby z pokorą. Przynajmniej jego rodzice przestaliby go męczyć wizją ożenku. Bał się jedynie o nią, o to, że gdy w końcu dowiedziałaby się, kim jest, i poczułaby jedynie rozczarowanie.
Powoli wycofał się i spojrzał w te piękne oczy. Choć resztę twarzy Charlotte zakrywała błękitna maska, Henderson miał świadomość, że ta dziewczyna musi być pięknością, jakiej dotąd nie widział.
Ona z kolei, zaczerwieniona po czubki uszu, nie wiedziała, gdzie podziać wzrok.
– Chodź, moja słodka – usłyszała jego szept. – Dość szaleństw na dziś.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro