Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. To byłaby piękna historia miłosna...


...gdyby arystokrata nie okazał się łajdakiem, a lady Charlotte Beringham zwykłą oszustką.

Cherry, jak zwali ją najbliżsi, córka szanowanego para Anglii – hrabiego Richarda Beringhama – z pewnością nie sądziła, że ten sezon potoczy się dla niej tak cudownie.

Już po pierwszym balu u księżnej Devonshire – który nota bene przyniósł socjecie cały ogrom plotek do rozważania przez kolejne miesiące – ta urocza debiutantka została okrzyknięta diamentem, a to nie zdarzało się często.

I zaiste, była prawdziwym diamencikiem wśród wszystkich panien na wydanie, które albo okazywały się potwornie nudne, albo... cóż, w opinii większości kawalerów wszystkie wydawały się właśnie takie. Nudne.

Lady Charlotte stanowiła prawdziwą wisienkę na torcie oczekiwań całej londyńskiej arystokracji.

Niepozornie grzeczna, lecz piękna niczym pierwsze płomienie wschodzącego słońca przypominała anioła, który zstąpił z nieba, by zachwycić swym blaskiem zwykłych śmiertelników. Taka była na pierwszy rzut oka, lecz potem... Potem okazywała się równie zaskakująca, co burza przychodząca nagle i porywająca ze sobą wielkie drzewa, jakby byłby patykami.

Jej intelekt zachwycał, a po trosze niepokoił. Błyskotliwe uwagi udowadniały, że rozmawiając z tą kruchą panienką, należy trzymać się na baczności. I już podczas pierwszego balu wielu spaliło się w ogniu jej majestatu, gdy rzuciwszy drobniutkim żartem, pozbawiała swego rozmówcę całej godności. Miała jednak w tym niebywały talent. Otóż delikwent, który był przez nią obrażany, nawet tego nie zauważał! Ba, kończył rozmowę z rozmarzonym uśmiechem i nadzieją, że lady Charlotte jeszcze kiedyś spojrzy na niego swoimi pięknymi, lazurowymi oczami, w których igrały iskierki rozbawienia.

Biedaczek nie wiedział, że owo rozbawienie wywoływał on sam.

Taka była córka hrabiego Beringhama. Jego oczko w głowie, jedyna córka, perła rodziny, księżniczka i... wielka nadzieja.

Hrabia bowiem wciąż liczył, że może znaczyć coś więcej, wciąż trawiły go niespełnione ambicje. Pragnął awansu społecznego. Pragnął wieczorków u samego księcia koronnego, a nawet króla! Wszystko to wydawało mu się możliwym do osiągnięcia. Jego serce przepełniał lęk, że nie dorównuje innym, że szepczą za jego plecami, że wciąż wytykają mu błędy.

Zresztą zupełnie niepotrzebnie. Wszak był szanowanym i uwielbianym mężczyzną, do którego po radę przychodzili wszyscy. Gdziekolwiek się pojawiał, wzbudzał zachwyt zarówno swoim intelektem, jak i wyjątkowo korzystnym wyglądem.

Podziwiano go i mu zazdroszczono.

Pozycji. Pieniędzy. Pięknej żony, hrabiny Anne Beringham, z domu Wildburry, która po dziś dzień sprawiała, że niejeden z wysoce urodzonych arystokratów łakomie wodził za nią wzrokiem.

Ponadto Charlotte miała także brata. I również on był wielbiony ze wszech miar! Lord Charles już w wieku dwudziestu dwóch lat wydawał się być godnym następcą swojego ojca. Podobny do niego, wysoki i postawny był zbudowany niczym grecki bóg. A to wszystko za sprawą sportów, które uprawiał, a także zdrowego trybu życia. Nie dotykały go żadne skandale ani awantury. Jego opinia była nieposzlakowana, aż niektórzy zaczęli – przez złośliwość czy też zazdrość – nazywać go Saintem. Trzymał się z dala od kasyn, szemranego towarzystwa, a nawet towarzystwa pań. Czekał na swoją jedyną, o czym mówił głośno i otwarcie, bo wierzył – podobnie jak lady Charlotte – że nawet w ich świecie zdarza się prawdziwa miłość. Ostatecznie przykład czerpał z własnej rodziny, wszakże historia jego zacnych rodziców była pełna miłosnych wzlotów i upadków, a i jej zakończenie z pewnością okazało się szczęśliwe – jak było widać po rozkosznych spojrzeniach, które Anne i Richard wciąż sobie posyłali.

Lady Charlotte miała wszystko.

Cudowną rodzinę. Doskonałe przygotowanie do przyszłego małżeństwa. Ukryte talenty. Zachwycającą powierzchowność i...

...ogromnego pecha.

Wystarczyła jedna chwila, jedna nierozważna decyzja, a straciła wszystko.

Wystarczyło, że zaufała nieodpowiedniemu mężczyźnie, a on sprowadził na nią całe pasmo nieszczęść.

Wystarczyło poznać Hendersona Blackthorne'a, markiza Harington, dziedzica księcia Devonshire, by całe jej życie wywróciło się do góry nogami.

Tego dnia, kiedy lady Charlotte popełniła niewybaczalny błąd, markiz Blackthorne miał wyjątkowo podły humor.

Ilekroć słuchał, jak jego rodzice opłakują decyzję ich – tego lepszego – syna, pragnął wyć do księżyca niczym jakiś kojot. Wiedział, że prędzej czy później wybuchnie, aczkolwiek liczył na to, że ów wybuch uda mu się przeciągać w czasie aż do końca sezonu.

Jeśliby zrównał z ziemią cały Londyn, rodzice nie odezwaliby się do niego już nigdy.

Choć nie upatrywał w tym samych minusów.

Tamtego dnia został zmuszony, by dla odmiany pokazać się podczas balu. Wszak miał już dwadzieścia dziewięć lat. Jednak to nie o wiek chodziło. Raczej o obowiązki. Odkąd jego brat Rushford podjął pewną głupią decyzję, to Henderson musiał mierzyć się z ich konsekwencjami.

I bardzo mu się to nie podobało.

Rushford twierdził, że zaciągnięcie się do wojska jest obowiązkiem dziedzica takiego jak on. Na nic zdawały się tłumaczenia, prośby, a nawet groźby rodziców. Hendreson dobrze wiedział, że to on powinien był wykazać się tak szlachetnym gestem, lecz... nie zdążył.

Jego brat porzucił rodzinę, wskoczył na statek i... tyle go widzieli.

Co jakiś czas dochodziły ich tylko słuchy, jakby zdobył mniejsze lub większe zwycięstwo, przyczyniając się chlubie całego królestwa.

W końcu nadszedł moment, kiedy wszyscy napełnili się nadzieją. Panicz wysłał im list, w którym obiecał, że to koniec jego wojskowej przygody. Wracał.

Rushford w zasadzie już wsiadł na statek, już zaczęto myśleć o przyjęciu na jego cześć... Jego rodzice już snuli plany rychłego ożenku.

Nie wrócił.

Zamiast niego do tęskniących rodziców dotarła informacja, że statek „Lancaster" zatonął.

Cień żałoby spłynął na Devonshire. Księstwo dochodziło do siebie przez długie zimowe dni, a w tym czasie Henderson gryzł się z własnym sumieniem, a także wizją przyszłości, która napawała go przerażeniem.

W końcu cała uwaga księstwa Blackthorne'ów skupiła się na młodszym synu. Tuż przed sezonem jego rodzice postanowili, że czas zakończyć beztroski czas wiecznej hulanki ich jedynego już potomka.

Henderson miał wydorośleć.

A jego najbliżsi nie ustawali staraniach, by doszło do tego jak najszybciej.

Ostatnimi czasy jego ojciec, Victor, przechodził jednak samego siebie.

Stwierdził bowiem, że czas, aby Henderson spłodził dziedzica. Młodszy z braci był na tyle niewartym stworzeniem, że książę Devonshire pokładał jedyne nadzieje w domniemanym wnuku, choć ten ani się nie urodził, ani nie był nawet w planach. Przynajmniej nie w planach Hendersona.

W związku z tymi rewelacjami markiz zaszył się na ponad dwa tygodnie w swojej posiadłości, gdzie raczył się wszelkimi dostępnymi trunkami, aż przestał myśleć o tym, co go czeka.

Jednak i tej idylli nadszedł kres.

Henderson otrzymał bowiem list.

I to nie byle jaki, bo pisany własnoręcznie przez jego matkę. A jeśli istniała na tym świecie jakakolwiek istota, z której zdaniem by się liczył – była to właśnie księżna Isabella Blackthrone, księżna Devonshire.

Tak więc Henderson spakował wszystko, co najpotrzebniejsze i ruszył na podbój Londynu.

Oczywiście najpierw podbijając wszelkie kasyna i kluby dżentelmeńskie, w których zechciał się pokazać.

Ostatecznie został prawie siłą zaciągnięty przed majestat ojca i tam wyłożono mu ponownie plany ożenku.

Ponownie przyjął je z nieskrywaną pogardą.

Słowo jednak się rzekło. Skoro teraz on, a nie jego brat, miał dźwignąć ciężar bycia dziedzicem (jakkolwiek nikt nie wierzył, że Rushford wróci żywy), a przynajmniej miał być do tej roli przygotowany, musiał zacząć się słuchać.

Tamtego wieczoru wybrał się więc do markizy Sinsbury, jak to złośliwie nazywano w towarzystwie wdowę po markizie Salisbury, którego imienia nie warto nawet przywoływać, gdyż żywot jego był zbyt krótki i małoznaczący, by marnować na to czas.

Za to markiza...

Cóż to było za niebywałe stworzenie!

Jej małżonek, ślepo w niej zakochany, popełnił coś, co wielu mężczyznom wydawało się wręcz zbrodnią – zapisał żonie cały majątek. Oczywiście nie mógł zapisać jej tytułu, choć i pewnie to by zrobił, gdyby takie rozwiązanie leżało w jego możliwościach. Mimo wszystko markiza stała się panią na Hatfield. A tytuł markiza przejął syn brata jej męża, markiz Clarence Salisbury. Do powiedzenia w rzeczywistości miał on jednak tyle co nic, a całym dobytkiem tego nobilitowanego rodu rozporządzała właśnie Victoria.

Toteż u niej miał się odbyć najważniejszy bal sezonu.

Bal letni, jak zwało go towarzystwo.

Kiedy tylko słońce wystarczająco ogrzewało świat, markiza spraszała do swojego Hatfield House całą śmietankę towarzyską Londynu. Było to dość korzystne dla wszystkich – posiadłość leżała ledwie trzydzieści kilometrów od miasta, była ustronna, piękna i, co najważniejsze, jej pani zapewniała pełną dyskrecję.

Plotkowano o jej balach, a jakże!

Jednak równocześnie żaden ze szlachetnych obywateli nie odrzucił zaproszenia, o ile takowe otrzymał.

Tamtego wieczoru markiza umyśliła sobie... bal maskowy.

Była to cudowna okoliczność – sprosić wszystkich w maskach i przebraniach, pozwolić im na złudzenie, jakoby mogli zachować pozory intymności, a przy okazji obserwować wszystko i wszystkich zza swojej maski stworzonej z pawich piór.

Szatański plan markizy, plan na to, by zapewnić socjecie plotki na cały sezon, powiódł się.

Nie sądziła wprawdzie, że przyczyni się do tego jej diament. Bo tak, to właśnie markiza Sinsbury pierwsza użyła tego słowa, gdy zobaczyła lady Charlotte.

Gdyby jednak okazywała ludziom jakiekolwiek emocje, biedna debiutantka poczułaby na sobie jej gniew.

Tamtej nocy bowiem doszło do niewybaczalnych przewinień.

Henderson, kiedy tylko pojawił się na balu, w masce ozdabianej złotem, od razu narobił zamieszania. Jego obecność komentowali wszyscy, bo i wszyscy wiedzieli, kto kryje się za czarną maską.

Nie wiedziała jedynie Charlotte.

Tamtej nocy Henderson pozwolił, by jego przyjaciele najpierw powitali go wylewnie – co najmniej tak, jakby wrócił z zaświatów – a potem pokusili go do skandalu.

Nie miał nic do stracenia. Ba, kilka szklaneczek whiskey utwierdziło go w przekonaniu, że znieważenie diamentu sezonu będzie całkiem dobrą zabawą. Wprawdzie chciał wygrać ten parszywy zakład z hrabią Warwickiem. Christian był jego najbliższym przyjacielem i największym wrogiem. Odziedziczył tytuł ojca, który zginął uprzedniego lata w opłakanych w skutki polowaniu na bażanty. Od tamtej poty to Chris – jak zwali go najbliżsi – dbał o majątek rodziny i... pysznił się świeżo zdobytym tytułem. I to właśnie on stwierdził, że Hendersonowi nigdy nie uda się zdobyć całusa od najpyszniejszej niewiasty w całym Londynie.

Zaczęło się od niewinnego tańca.

– Nie zapisałem się na bileciku. – Henderson bezceremonialnie wszedł między lady Charlotte a jakiegoś młokosa z tytułem ledwie barona, który liczył, że i jemu tego wieczoru się poszczęści. Po prawdzie Blackthorne nie znał nawet jego nazwiska. Jednak tamten poznał jego i kiedy tylko spostrzegł się, z kim ma do czynienia, pospiesznie się wycofał. – Ale wierzę, że tak nieskazitelnie dobra niewiasta pozwoli niegodnemu mężczyźnie na jeden taniec – oznajmił, uśmiechając się do niej lekko.

Widziała jedynie ten uśmiech – nieskazitelny, delikatny i okropnie, wręcz nieprzyzwoicie kuszący.

Charlotte pomyślała podówczas, że w ten sposób uśmiechają się jedynie demony.

Jej lica skropił rumieniec, który nie uszedł uwadze markiza. Wydawało mu się, że już zdobył wszystko, czego tylko chciał.

Jeśli miałby być szczery ze sobą – czego absolutnie nigdy nie robił – nie wiedział nawet, kim jest ta jasnowłosa niewiasta uśmiechająca się do niego pełnymi ustami, które i bez barwnika musiały mieć odcień głębokiej czerwieni.

Nic go to nie obchodziło. Chciał jedynie wygrać zakład.

Charlotte skłoniła się lekko i pozwoliła mu porwać się w walcu.

Nie minęła jednak nawet chwila, kiedy postanowiła się odezwać, a jej niski, lekko zachrypnięty odcień głosu dotarł do najgłębszych zakamarków serca Hendersona, choć on sam nie miał o tym najmniejszego pojęcia.

– A skąd przypuszczenie, mój panie, że jestem dobra?

W tamtej chwili markiz zaśmiał się głośno, sprowadzając na nich uwagę kilkunastu par znajdujących się najbliżej.

Tym samym wywołał pierwsze szepty.

– Zastanawia mnie bardziej, dlaczego tak piękna niewiasta uznała za pewnik to, że jestem jej niegodzien? – odparł w zachwycie, który bił z jego oczu.

Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Ba, nie spodziewał się żadnej odpowiedzi. Założył raczej, że zatańczy z nią, rzuci kilkoma komplementami, później zapyta, czy aby nie nabrała ochoty na łyk świeżego powietrza i wyciągnie ją na oczach tych wszystkich do ogrodu. Tyle wystarczyło, by zdeprymować ją w o obliczu gości balu.

Czy w tamtej chwili zastanowił się choć przez chwilę nad reputację tej anielicy?

Nie.

A czy myślał o jej czerwonych ustach, które kusiły go i nęciły?

Tak. Ciągle.

Henderson, w przeciwieństwie do swych rodziców, nigdy się nie oszukiwał. Wiedział, że jest podły, zepsuty, arogancki i niewarty niczego, a już z pewnością nie uśmiechów powabnych dziewcząt, które niczego nieświadome wpadły w jego sidła.

Charlotte nie odpowiedziała. Uśmiechała się jedynie, lekko zakłopotana, jakby ten wyjątkowy męski okaz przed nią był czymś w rodzaju snu na jawie.

Poza tym była potwornie znudzona.

Nie minęła nawet połowa balu, a już musiała rozmawiać na błahe tematy, obdarowywać uśmiechem wszystkich wokół i udawać, że interesuje ją, co mają do powiedzenia ci wszyscy przeraźliwie nieciekawi mężczyźni.

Była pewna, że nim dotrwa do końca, rzuci się z żalu z pierwszego tarasu tej wspaniałej posiadłości. Rozumiała, jaki jest cel jej obecności tutaj, jak i na wszystkich balach, ale nie mogła wręcz uwierzyć, że właśnie taki czeka ją los – życie w ramionach równie nudnego jak ten spęd towarzysza.

Obserwowała wszystkich mężczyzn i żaden nie wydawał jej się godny jej uwagi.

Dopiero ów dostojny osobnik z uśmiechem diabła trącił jakąś czułą strunę w jej wnętrzu. Nie znała go. W myślach przeczesywała informacje, które z okropną starannością wbijała jej do głowy matka, ale nie miała pojęcia, kim może być ów młodzieniec.

Nie miała pojęcia, że jej matka uznała za niewarte wspominanie tego młokosa, znienawidzonego przez wszystkie zacne rodzicielki. Żadna z nich bowiem nawet w najgorszych koszmarach nie śniła o tym, by jej córka choć spojrzała na markiza Hendersona. Wszystkie wiedziały, że ów mężczyzna jest równie nieprzewidywalny co sztorm na morzu, a jego zainteresowanie pannami mogło mieć tylko jeden cel, którym z pewnością nie był ożenek.

Choć mówiono, że książę Devonshire próbował ostatnimi czasy wpłynąć na syna...

Jednakowoż postanowiono obserwować młodzieńca. A nuż okaże się, że rzeczywiście szuka żony, a nie jedynie kolejnego skandalu?

Henderson sprawiał wrażenie króla na włościach, który pojawił się na balu mimochodem, narobił zamieszania i miał za moment zniknąć. Lady Charlotte obserwowała go do początku, ale on najwyraźniej nie zwracał na nią uwagi.

Aż dotąd.

– Och – szepnęła, udając zawstydzenie, co Henderson od razu wychwycił. – Czyżbym się co do pana myliła?

– Obawiam się, że nie... – Szukał w głowie jej imienia lub chociażby tytułu, ale miał w niej jedynie pustkę. Pustkę wywołaną tą nieskazitelną twarzą i oczyma przypominającymi morską toń. – ...moja słodka. – Zdecydował się w końcu na takie określenie, bo po prawdzie, ta niezwykła dziewczyna i jej czerwone usta wydawały się jemu uosobieniem słodyczy.

A Henderson nie cierpiał słodyczy. Wiedział jednak, że jeśli kiedykolwiek w życiu miałby zasmakować czegoś słodkiego, byłaby to ta niewiasta przed nim.

– Wystarczy lady Charlotte, mój panie – podpowiedziała mu. – Proszę szafować z podobnymi określeniami. Nie zawsze to, co słodkie...

– Tak? – dopytał, gdy na moment zapatrzyła się w jego ciemne oczy, w których zdawało się, że pobłyskiwała zieleń. Dzika zieleń kojarząca się jej z lasami, w których towarzyszyła potajemnie ojcu w polowaniach, choć gdyby ktokolwiek zapytał o to hrabiego Richarda, ten niechybnie by zaprzeczył.

– Czasami najniebezpieczniejsza trucizna może okazać się najsłodszym nektarem – odparła cicho, aż musiał się lekko pochylić, by usłyszeć jej słowa. Nie uszło to uwadze kolejnej garstki osób.

– Czy to Horacy? – zapytał zdziwiony.

– Nie – zaśmiała się dźwięcznie. – To tylko ja.

Uśmiech rozjaśnił twarz markiza. Nawet nie był świadomy, że ostatnimi laty nie uśmiechał się nigdy tak często, jak tego wieczoru.

I ci, którzy go obserwowali, doszli do tego samego wniosku.

Lady Charlotte, diament sezonu, oczarowała dotąd niedostępnego markiza Hartington.

Nim muzyka dobiegła końca, szeptało o nich całe towarzystwo.

– Moja słodka – powiedział Henderson – czy zechcesz mi towarzyszyć jeszcze przez moment?

Odpowiedź na to pytanie przyniosła lady Charlott niechybną zgubę. Niczego nieświadoma, kompletnie zagubiona i oczarowana, choć minęła ledwie chwila, odkąd poznała ciemnookiego mężczyznę – a nadal nie znała jego imienia – lekko pokiwała głową.

– Tak. – Jej szept sprawił, że pełne wargi Hendersona wygięły się w pięknym uśmiechu.

A Charlotte pomyślała podówczas, że te właśnie usta doprowadzą ją do zguby.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro