Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Cmentarz

*słowo "wiedźmin" oznacza tutaj męski odpowiednik wiedźmy. Postacie tu przedstawione nie mają nic wspólnego z Geraltem z Rivii.

  

   Cmentarz pod wieczór powinien przerażać, a nie robić za scenę koncertową. Widocznie dwaj znajdujący się na nim wiedźmini mieli inne mniemanie. Pomińmy to, że jeden skutecznie wyniszczał nagrobki, jak i wykopane własnoręcznie trumny. Na co komu magia jak ma się silne ręce i starą łopatę. Trochę podrdzewiały szpadel walczył z twardą wiosenną ziemią. Płyty grobu nie zdołał rozwalić. Przy tym pomogła odrobina magii i niewielki wybuch. Resztki rozbitych zniczy zakopali w dziurze po poprzednim „szczęściarzu”. Ludzie chcący pomodlić się za swoich ukochanych opuszczali cmentarzysko w ilościach hurtowych. Nie było to przecież miejsce nawiedzone w dodatku w lesie. Za niewielkim kamiennym murkiem biegła szosa. Co chwilę przejeżdżał tir lub osobówka. Ławeczki stały niemal przed każdym grobem. Na jednej z nich przysiadł Orelyan. Obok niego lampa powoli rozgrzewała żarówkę by móc popracować całą noc. Gdy bateria w smartfonie wiedźmina powiedziała pas postanowił znaleźć nowe zajęcie. Tak oto na latających klawiszach pianina zaczął przygrywać swojemu kompanowi rytm do kopania. Nieco widmowe klawisze nadawały się idealnie do zabierania w podróż. Odpowiedni ruch dłonią i już można grać. Istniał jeszcze jeden powód Orelyan'owego grania. Hashiya, wiedźmin kopiący, śpiewał do rytmu. Chociaż wydawane przez niego odgłosy pianista amator przypasowałby do umierającego na lądzie wieloryba.

   — Mógłbyś się zamknąć? – warknął przerywając grę. – Ludzie myślą, że zakopujemy kogoś żywcem.
   — Nie obchodzi mnie co myślą. Jestem niezależnym artystą. Na pewno komuś mój śpiew się podoba! – oburzył się nie przerywając machania szpadlem.
   — Ta. Ludziom którzy ratują wieloryby. Potrzebny im aktor na tyle przekonujący by udać umierającego humbaka. Może się zgłosisz~? – Orelyan zachichotał. Kupa piachu uderzyła wprost w jego twarz.
   — Ty za to możesz grać ziemię w przedstawieniu. Może CoLD zagra trawę i się na tobie położy – odparł Hashiya znów wbijając łopatę w podłoże.
   — Zagram jeśli w tym roku będziesz robił za drzewko choinkowe – wiedźmin wypluł ziemię.
   — Czy ja ci wyglądam na choinkę?
   —  W sumie to tak.

   Tak oto więcej piachu wylądowało w ustach Orelyan'a. Przecież to porównanie pasowało idealnie. Biało-czarne sterczące na wszystkie strony włosy Hashiyi same prosiły się by zawiesić na nich bombki i może jakiś łańcuch. Ich długość pozwalała na podpięcie lampek do prądu i obwiązania go nimi dookoła. Plan genialny, choć realizacja trzy razy trudniejsza. Raz próbował... Jego nos został pokrzywdzony przez wepchnięte w środek lampki. Wyglądał poniekąd jak Renifer Rudolf. Skrzywił się słysząc, że wiedźmin dzierżący łopatę znów wydaje wielorybopodobne odgłosy. Teraz nastawił się na tryb autorskich piosenek. Nawet lampa stojąca obok Orelyan'a zaczęła przygasać. Obawiał się, że ten typ w końcu sprawi, że biedna żaróweczka nie wytrzyma i pęknie z hukiem. Przez rozkojarzenie i jazgot klawisze pianina wyparowały. Wiedźmin musiał samotnie zawalczyć z nową przeciwnością losu. Nie było to na skalę smoka czy demona z piekła rodem. Fatalni piosenkarze nie mogli być aż tak niebezpieczni. Wstał z ławki. Nabrał powietrza w płuca.

   — MAM!

   Krzyk Hashiyi przerwał przygotowania Orelyan'a do wrzasku. Wiedźmin zakrztusił się nabranym nadmiarem tlenu. Podczas gdy on się dusił pan choinka wydobył trumnę z wykopanej dziury. Niemalże rzucił ją na znajdujący się tuż obok nagrobek. Sam wrócił do swojego „bunkra”. Podjarany mruczał coś pod nosem co rusz się szeroko uśmiechając. Gdy Orelyan zdołał się jakimś cudem odratować (wiedział, że szanse na przeżycie były niemal zerowe) podszedł do dziury z chichoczącym wiedźminem wewnątrz. Nachylił się nieznacznie marszcząc brwi.

   — Czy to dinozaury? Zawsze chciałem poznać twoich krewnych.
   — Stul dziób. Ja tu nową historię w dziedzinie wiedźmińskiej archeologii piszę – Hashiya popukał długimi niczym szpony paznokciami w czarną ziemię.
   — Wow. Odkryłeś czarnoziem. Jestem pod wrażeniem, nie powiem, chociaż liczyłem na coś bardziej spektakularnego – mruknął Orelyan zakładając kosmyk wiszących włosów za ucho.
– Nie to że ziemia mnie nie fascynuje czy coś... Ale taka jest prawda.
   — Dlatego jesteś idiotą Lyan-chan. W ziemi, a także pod nią jest tyle niezwykłych rzeczy. No już. Skacz do dziury.
   — Skoczyłbym gdyby twoja dupa nie zajmowała aż tyle miejsca. Jak możesz być taki wielki? Nie męczą cię niskie sufity? – Lyan zsunął się do „podziemia”. Stanął jak najbliżej tylnej ściany. – Bardzo równo wykopany ten prostokąt.
   — Lata praktyk. Co do  sufitów... – wiedźmin się wyprostował. Czubek głowy wystawał na powierzchnię. – Męczą mnie.
   — Tragiczna historia. To po co mnie tu ściągnąłeś? Na górze nie było tak wilgotno...
   — Co panowie tu robią?

   Wiedźmini unieśli głowy. Nad nimi stał typ w czarnej sukience. Wróć, to był ksiądz, ksiądz Ludwik. Pan i władca pobliskiej parafii, a także król cmentarza. Pełen motywacji do szerzenia swojej wiary i przesłania stał nad magami widocznie oczekując co tu wyprawiają. Oparł ręce na biodrach przybierając kojąco przyjemny uśmiech.

   — Wykopaliska. Muzeum nas wysłało. Na poszukiwania szczątek dawnych cywilizacji – odparł szybko Orelyan przy okazji depcząc stopę Hashiyi z impetem.
   — Nie musiałeś tak mocno – mruknął cicho zerkając na księdza. – Mój towarzysz ma rację.
   — Nie dostałem żadnego pisma od muzeum. Jesteście tu nielegalnie. Pokażcie papiery, albo zadzwonię po specjalne służby – władca parafii wyciągnął telefon. Iphone. Widać, że bogacz.
   — Słuchaj panie dziadek – pan choinka machnął ręką. – Możemy się dogadać...

   W odpowiedzi oberwał czubkiem buta w wystające ponad krawędź dziury czoło. Pan Ludwik miał niezły zamach. Widocznie te siwe włosy na głowie robiły za zmyłkę. Hashiya z piachem w oczach cofnął się krok w tył. Upierdliwy staruch nie będzie tak po prostu się nad nim znęcał.

   — Lyan, wychodzę z dziury – rzekł z powagą.
   — Nie spodziewałem się. Uwierz mi ten kopniak... Powinieneś sam zobaczyć to z boku. Epicki był. Wybacz, ale chyba zacznę kibicować księdzu. Nie masz z nim szans.
   — Jak możesz we mnie nie wierzyć? On jest sam, a ja... W sumie też, ale w przeciwieństwie do niego zajebisty w chuj – uśmiechną się przy okazji planując jak wydostać się z „bunkra”.
   — Nie lekceważ tego typa. Mówię z doświadczenia. Tacy ludzie są niebezpieczni.

   Z rozmowy wyrwał ich gwizd księdza Ludwika. Biało-czarny wiedźmin stanął na palcach by coś zobaczyć. Orelyan'owi udało się wdrapać na jego plecy uprzednio przesuwając włosy kompana tak by nie musiał po nich deptać. Teraz dwie głowy wystawały z dziury. Nie spostrzegli się gdy otoczyli ich zakonnicy. Ten król cmentarza to widocznie ciekawe kontakty posiadał.

   – No to teraz jest ich więcej...
   — To tylko zakonnicy i jeden ksiądz... – Hashiya przewrócił oczami z poszerzającym się
uśmiechem. – Nie wmówisz mi chyba, że nie dam rady.
   — Oni tak samo jak ty mają swoje sposoby dziadzie. Lepiej się zmywać puki czas – wiedźmin delikatnie pociągnął go za włosy.
   — Przesadzasz...
   — Ten ksiądz cię skopał w czoło.
   — To fakt – mag znów stanął na całych stopach.
– Panowie poczekają. Muszę coś sprawdzić zanim zaczniemy ostateczną walkę – kucnął z Orelyan'em wciąż wczepionym w jego plecy.
   — Co to za transformacje? Jak bardzo chcesz bym spadł ci przez ramię? Po prostu to powiedz. Nie lubię żyć w niepewności.
   — Zamknij jadaczkę i mi pomóż.

   Wiedźmin znów wodził długimi paznokciami po ziemi. Orelyan wolał się nie zastanawiać jak ten przeżyje brud zbierający się pod nimi. Mimo tego, że sam nie zapuszczał paznokci do długości szponów tygrysa (raz gdy spróbował mieć dłuższe, skończyło się prawie spaleniem ich przez kwas) to przeszkadzało mu każde ziarenko piasku. Widocznie jego kolega używał specjalistycznego zaklęcia usuwającego piach spod paznokci. Zsunął się z pleców Hashiyi opadając na rozkopaną, a dodatkowo wilgotną znów ziemię. Czyżby zaczynało padać? Gdy podniósł głowę pierwsze krople zmoczyły mu twarz. W tym czasie zakonnicy trochę ucichli. Dla nich przesiadujących bądź co bądź w grobie nie znaczyło to nic dobrego. Przynajmniej na dłuższą metę. Mag z jękiem opadł na kolana.

   — Czego ja mam szukać? Myślałem, że już to znalazłeś... – mruknął grzebiąc w brunatnej ziemi.
– Właśnie. Co to jest?
   — Czyli znów mnie nie słuchałeś! – oburzył się wiedźmin. – Jak możesz..!
   — Nie zwalaj winy na mnie! Sam byłeś tajemniczy! Była „Noc w muzeum”. My możemy nagrać „Noc na cmentarzu”.
   — „Noc w muzeum”? To jakiś film? Wiesz, że listę mam za długą – Hashiya wygrzebał z kieszeni, jednej z miliona jakie posiadał, notes i długopis. Mrucząc coś pod nosem zapisał nazwę.
   — Zapisałeś?
   — Ta. Muszę wykreślić Titanica... Powiem ci, że kijowy ten film. Tyle zwłok w jednym miejscu, w dodatku w wodzie... Zmarnowanie materiału. Reszta to sama nuda.
   — Nawet DiCaprio? – zapytał z udawanym niedowierzaniem Orelyan. Deszcz padał coraz mocniej. – Grał Jacka.
   — Umarł na końcu, więc są jakieś plusy – wepchnął notesik do kieszeni. – Masz coś?
   — Nadal nie wiem co powinienem mieć. Poza tym mamy większy problem.
   — Zakonnicy? – Hashiya zerknął na krawędź ich bezpiecznego bunkra.
   — Nie. Ta pogoda zepsuje mi fryzurę! Myłem dziś rano włosy! Wiesz jak drogi jest mój szampon?
   — Nie obchodzi mnie to... O. Sam znalazłem. Suń dupę – mruknął bez skrupułów łapiąc go za tyłek.
   — Ejejee – warknął do niego Orelyan nieznacznie się rumieniąc. – Gdzie z łapami?!
   — Tylko cię przesuwam. Nie licz na nic więcej Lyan-chan. Tutaj jest za mokro by cokolwiek zrobić, poza tym nie lubię jak ktoś się gapi – mruknął z uśmieszkiem przesuwając go na bok.
   — Weź tą rękę!
   — No już, co się tak gorączkujesz...

   Hashiya z cichym chichotem mocniej zacisnął palce na pośladku wiedźmina. Czarna podeszwa z prędkością tira na prostej zderzyła się z jego nosem. Coś chrupnęło, coś strzeliło i pociekło z nosa pana choinki. Czerwony kolor upewnił go w przekonaniu, że to krew. Wciąż się śmiejąc otarł ją rękawem. Orelyan w tym czasie zdążył się przekręcić do niego twarzą. Nadal był zarumieniony niczym ciasto w piekarniku. Mag dźgnął go przydługim paznokciem w policzek uśmiechając się przymilnie.

   — Ne Lyan-chan, kolor zmieniasz. Nie wiedziałem, że jesteś kameleonem...
   — Zamknij się choinko. Co, żeś znalazł? – warknął odgarniając z twarzy mokre włosy. Nachylił się nad błotem. – Pośpiesz się, bo zaraz będziemy mieć tu basen.
   — No już już – równie wilgotne kłaki Hashiyi pływały w rozwodnionej ziemi.

    Wymacał coś pod warstwą błota. Z coraz szerszym uśmiechem na ustach recytował formułki w nieznanym dla Orelyan'a języku. Widocznie należał do o wiele starszych niż on znał, a uważał się za poliglotę... Nagle coś spadło mu na plecy. Głowa wylądowała w ziemi. Widocznie zakonnicy się namyślili. Jeden przygniatał go na tyle skutecznie, że nie mógł ruszyć głową. Pewnie jakiś gruby był, lub używał dziwnego rodzaju zakonnej magii, ci ludzie bywali nietypowi. Do jego uszu doszedł jakiś agresywny syk Hashiyi. Czyli ci mnisi zaplanowali atak zbiorowy, spryciarze. Powoli zaczynało brakować mu tlenu. Błoto skutecznie powstrzymywało przed każdą próbą zdobycia choćby odrobiny powietrza. Poruszył palcami próbując wymamrotać jakieś zaklęcie, najlepiej jakieś nie za mocne. Nie chciał przecież zabijać tych biednych ludzi jeśli nie będzie to konieczne. Pstryknął palcami. Zakonnika wystrzeliło w niebo. Z cichym łupnięciem opadł na ziemię. Wiedźmin wynurzył się z ziemi łapczywie nabierając powietrza. Zakaszlał pozbywając się resztek błota z przełyku. W tym czasie tuż obok niego Hashiya prowadził walkę z życia z zażartym mnichem. Druga ręka maga wciąż krążyła obok magicznego punktu, do którego niemal się modlił zaledwie paręnaście sekund temu.

   — Kurwa Lyan! – krzyknął okładając mnicha pięścią po głowie. – Weź go!
   — Chętnie usłyszę jakieś proszę czy coś... – Orelyan zgarnął włosy z twarzy. Cały czas wracały by wpadać mu do ust. Chyba byłby po stronie zakonników.
   — LYAN.

   Odsiecz magowi nie wyszła. Pewnie dlatego, że Hashiya sam sobie świetnie poradził. Z całej siły przy okazji wykrzykując słowo brzmiące jak „ogórek” uderzył pięścią w magiczny punkt. Ziemia pod nimi zadrżała. Szum kropel deszczu i wrzask Orelyan'a gdy stracił grunt pod nogami zagłuszył śmiech pana choinki. Śmiał się w niebo głosy spadając wraz z Lyan'em i głośno wrzeszczącym zakonnikiem w ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro

Tags: