Rozdział dwunasty
Lydia siedziała w bibliotece i próbowała czytać. Nie mogła skupić się na lekturze, bo przy tym samym stoliku Tom i kilkoro jego znajomych dyskutowało (oczywiście półgłosem) o idei czystości krwi. Dziewczyna z chęcią przeniosłaby się w inne, spokojniejsze miejsce, ale Tom nalegał, aby przyszła na ich spotkanie. Mówiąc „ich" miał na myśli śmierciożerców, bo tak się nazywali. Lydia jednak, ku irytacji Toma, mówiła na nich „kółko uwielbienia Riddle'a". Nie lubiła tych spotkań, ale on zawsze nalegał, aby przyszła, a ona zawsze wolała przyjść i mieć oko na chłopaka. Nie miała wpływu na jego znajomych, ale z pewnością miała wpływ na Toma.
Czy byli parą?
Ona sama zadawała sobie to pytanie. Owszem, zachowywali się jak para. Spędzali ze sobą mnóstwo czasu, rozmawiali. Czasem on złapał ją za rękę, czasem ona jego. Czasem siedziała oparta o jego nogi, czasem on opierał jej głowę na ramieniu. Czasem pocałował ją, czasem pocałowała jego. Ale nie padły te dwa słowa, nie wyznali sobie tego, chociaż ona wiedziała, co do niego czuje, a on czuł to samo, choć nie potrafił tego nazwać.
Dyskusja zeszła na inny temat. Nieśmiertelność. Lydia przestała wodzić wzrokiem po tekście.
Spojrzała na Toma. Przybrał na twarzy ironiczny uśmiech. Nie mów im o tym, nie mów, powtarzała w myślach. Jest inteligentny, myślała, nie powie im. Ogarnęło ją przeczucie, że chłopak stracił czujność, że zaraz się wygada.
- Jeśli chodzi o nieśmiertelność – zaczął Tom – to jest parę sposobów. Nie wszystkie, oczywiście są skuteczne, mają liczne wady. Znalazłem wyjście...
- Tom – przerwała mu – jest za pięć osiemnasta, spóźnimy się do Slughorna.
Spojrzał na nią z zaskoczeniem.
- Nie przypominam sobie...
- Tak, musimy iść – dodała szybko – Ślimak kazał nam przyjść i pomóc mu w sortowaniu eliksirów.
Złapała Toma za rękę i szybko wyszła z biblioteki.
- O co chodzi?
- O co chodzi?! Prawie powiedziałeś im o horkruksach! – ostatnie słowo wyszeptała.
- Przecież nie powiedziałbym im, że je stworzyłem. Chciałem tylko urozmaicić rozmowę. Mówią o czarnej magii, jakby byli znawcami, a nie mają pojęcia o takich rzeczach.
- Mogliby coś podejrzewać.
- Są mi ślepo posłuszni.
- Tak ci się wydaje, bo siedzicie sobie spokojnie w szkole i teoretyzujecie na temat przyszłości. Nie możesz być pewny, czy będą ci posłuszni poza zamkiem.
- Skąd ta nagła troska o moją osobę.
Lydia spojrzała na niego ze złością.
- Nie zmieniaj tematu.
- Jestem ciekawy. Przychodzisz na nasze spotkania, żeby mieć mnie na oku i, jak się okazało, kontrolować tematy rozmów. Trochę jak przyzwoitka.
- Przestań – Lydia poczuła, że palą ją policzki.
- To słodkie, że się tak o mnie martwisz.
Chciała zapaść się pod ziemię.
- Nie wiem po co to robisz.
- Bo cię kocham! – wykrzyknęła, ale zaraz obejrzała się, czy nikogo nie ma na korytarzu. Nie było.
Tom zaśmiał się.
- Zabawne.
- Mówię poważnie.
- Tak tak. Też cię lubię. Jesteś nawet moją ulubioną ślizgonką.
- Tom, ja nie żartuje. Kocham cię. Czuję do ciebie cos więcej.
Tom osłupiał. Nie wiedział, co powiedzieć, co myśleć. W jednej chwili żartują, a zaraz szatynka wyznaje mu coś takiego? Przez tyle lat, właściwie przez całe życie próbował zbudować sobie własny światopogląd, własny mur chroniący go przed światem, i teraz nagle poddany jest silnemu trzęsieniu ziemi. Za niemal podstawową zasadę przyjął brak miłości. Jego matka kochała mugola, i jak skończyła? Martwa. Innych przykładów nie znał. Założył, że miłość nie jest do niczego potrzebna, ba, nawet osłabia. Więc dlaczego czuje teraz, że chciałby odpowiedzieć jej to samo?
- Jak to? – tylko tyle zdołał wydusić.
- Tom, ja wiem... Rozumiem, pewnie czujesz się teraz skołowany. Nie powinnam ci tego mówić w ten sposób, ale to prawda. Nie musisz mi teraz odpowiadać tym samym, ale proszę, przemyśl to.
Lydia skarciła się w duchu za ten wybuch. Miała działać ostrożnie, żeby go nie spłoszyć, nie zrazić. Chciała stopniowo oswajać go z tym uczuciem, powiedzieć w odpowiednim momencie. Miała nadzieję, że terapia szokowa tym razem zadziała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro