Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6. Tu wylądowaliśmy

Dziwnie było tak iść, w stronę przystanku metra. Nie szli razem, nie odzywali się do siebie nawet słowem, po prostu, przypadkiem, zmierzali w tą samą stronę - Owen nieco chwiejnie, Theo ze wzrokiem utkwionym w okolice swoich butów. Szli dokładnie tak, jak żyli do tej pory. Obok i osobno. Od czasu do czasu tylko zerkali na siebie z myślą, że wypadałoby coś powiedzieć.

- Ty na...

- Złota linia - odpowiedział Theo, na tą marną próbę nawiązania kontaktu.

- Tak... Ja też.

Później stali dalej w milczeniu, wpatrując się na zmianę w elektroniczną tablicę informującą o czasie, jaki pozostał do przyjazdu wagonika. Owen chciałby wyciągnąć słuchawki, ale chyba nie wziął ich ze sobą, a szkoda. To byłby przecież idealny dowód na to, że podróżują całkowicie osobno. 

Krótka trasa, jaką mieli do pokonania, upłynęła w tej samej niezręcznej ciszy, głównie na wpatrywaniu się w okno, za którym była tylko ciemność. Kilka razy podchwycili w odbiciu swoje spojrzenia, ale żaden z nich się nie uśmiechnął, odwracali tylko wzrok, jakby przyłapani na czymś niestosownym. Obcy ludzie nie patrzą sobie w oczy w szybach metra. Nie w dużych miastach.

Theo rozważył już nawet w myślach możliwość wyjścia z wagonika przystanek wcześniej, ale wtedy nie zdążyłby wrócić przed Erick'iem, a nie chciał, żeby partner dowiedział się o jego wycieczce. Nie byłby zadowolony, zwłaszcza, gdyby wypłynął jej prawdziwy cel. Wysiedli więc na jednej stacji i Theodore znów wyciągnął paczkę fajek z kieszeni, żeby poczęstować olbrzyma, który wyglądał, jakby sposobił się do ucieczki.

- Teraz ty będziesz mi wisiał - zauważył przewrotnie. - Do następnego razu. 

Owen wiele razy później zastanawiał się, jak bardzo samotny i zdesperowany musiał być w tamtej chwili, że zadał takie pytanie osobie której nie znał i obok której milczał przez ostatnich dwadzieścia minut.

- A nie masz czasu teraz?

Jeszcze więcej razy zastanawiał się, co by się z nim stało, gdyby nie zadał tego pytania. Gdyby nie wiedział, że Rick do niego nie przyjdzie, gdyby nie wiedział, że jego telefon jest pełen bezużytecznych numerów, pod które nie może zadzwonić. Gdyby przerażenie, które nagle zabłysło w oczach Theo wygrało z tlącą się gdzieś pod nim iskierką buntu.

Theodore nie chciał wracać do domu, do swojego kata. Owen bał się zostać sam. Nić porozumienia, niewidzialna okiem, za to doskonale widoczna, gdy patrzy się sercem, połączyła ich w tamtej chwili. Dlatego jasnowłosy rozbitek skinął głową i ruszył za smutnym olbrzymem, zupełnie jakby tak właśnie miało być.

I chyba właśnie miało.



Mieszkanie Owena było takim samym bałaganem jak i Owen. Masa śmieci, wśród których przeważały butelki, leżąca na środku gitara która wyglądała, jakby przed chwilą ją tam odłożył, choć nie dotykał jej od dawna. Świadczyła o tym tylko warstewka kurzu, widoczna szczególnie na ciemnym gryfie. Theo rozejrzał się po obklejonych plakatami ścianach, spojrzał na rozwaloną kanapę, na której walała się błagająca o zmianę pościel. W końcu podszedł do okna, żeby je uchylić w nadziei, że uda mu się pozbyć gęstego zaduchu panującego wewnątrz. Do jego nozdrzy niemal natychmiast dotarł zapach sajgonek i po raz kolejny tego dnia zastanowił się, co tak właściwie tu robi. Czego oczekuje i czego się spodziewa.

Nadal nie rozmawiali. Owen poszedł wziąć zimny prysznic, a Theo w tym czasie uprzątnął trochę śmieci z podłogi, znalazł w szafie względnie czystą pościel i nawet zajrzał do lodówki, w poszukiwaniu czegoś, co mogliby zjeść, ale znalazł tam głównie piwo i trochę masła, pokrytego już warstewką pleśni. Czajnik za to działał, a w szufladzie odkrył całą gamę chińskich zupek, chociaż musiał umyć dwie miski, zanim zabrał się za przygotowywanie ich. 

Nie zapytał, czy mu wolno, nikt też go o to nie poprosił. W tamtej chwili, najzwyczajniej wydało mu się to właściwe, bo olbrzym wyglądał, jakby trzeba mu było przypominać o regularnym spożywaniu czegokolwiek, co nie było alkoholem. Theo spojrzał na butelki, teraz stojące w długim rzędzie obok przepełnionego po jego sprzątaniu kosza na śmieci i - po raz kolejny - zapytał sam siebie przed czym olbrzym ucieka. Nie umiał sobie odpowiedzieć.



Po prysznicu Owen wyglądał nieco przytomniej. Nie lepiej, nie zdrowiej, ale i tak bardziej przypominał człowieka niż jeszcze przed chwilą. Jeśli zdziwił się na widok ładu i dwóch misek stojących na stoliku obok pościelonej kanapy, nie powiedział nic na ten temat. Tylko usiadł obok Theo i zaczął jeść, w milczeniu. Ta czynność, choć w połowie mechaniczna, również sprawiała mu trud. 

- Zagrasz mi? - zapytał Theo, kiedy łyżki stuknęły o pustą porcelanę i sięgnął po opróżnioną do połowy butelkę, kiedy olbrzym, z wahaniem, wziął gitarę do rąk.

Skrzywił się, słysząc jej dźwięk i przez chwilę błądził palcami po strunach i gryfie, przekręcał w skupieniu klucze, aż instrument poddał się jego dłoniom i woli. A w głowie Theo znów pojawiła się myśl, że z taką delikatnością, z taką czułością powinno się trzymać ukochaną osobę. 

Zadzwonił telefon, ale wyłączył go, bez patrzenia na ekran i pociągnął zdrowo z butelki. A później płakał, nad sobą i nad olbrzymem, kiedy Owen wydobywał z gitary smutne dźwięki, o nic go nie pytając.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro