Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

W końcu straciłem dziewictwo!

Powieść w oparciu o pastę, której screena umieszczam w mediach.


Liceum. Ach, piękne czasy mojego stulejarstwa i swoistego "odkrywania siebie". Prawdę mówiąc nie były one wcale takie kolorowe, a cały proces odkrywania swojego prawdziwego ja ograniczał się do walenia gruchy przy czytaniu tanich romansideł z kiosku za 9,99 złotych zielonych. Żebyście sobie źle nie myśleli - miałem paczkę znajomych. Co prawda należeli do podobnej mi maści zjebów, aczkolwiek dalej zalicza się to do bliższych kontaktów międzyludzkich. Prawda?

W gruncie rzeczy tworzyliśmy zgraną paczkę, która w swym, liczącym cztery persony, towarzystwie popijała procenty i rozkoszowała się muzyką, dobywającą się z poobijanego głośnika Frycka, zwieńczonego majestatycznym chujem mojego autorstwa. Możnaby rzec, iż dostawałem w przedszkolu naklejki z napisem „Dobra robota" za ozdabianie nimi zeszytów koleżanek i kolegów. Wracając, Chopin był najbardziej uzdolniony z nas wszystkich i nie do końca rozumiałem jak laureat konkursów muzycznych zadaje się z takimi życiowymi spierdolinami, ALE... Charakterny to on był. Szczególnie w kwestii "zgapiania stylu", które rzekomo praktykowałem. Gościu miał ewidentny ból dupska o to, jak się ubieram - w rzeczywistości to on inspirował się mną, chamsko podpierdalając opatentowane przeze mnie jedwabne rękawiczki i spodnie o szerokim kroku. Może to było powodem czemu tak mało osób go lubiło. Był jeszcze Zigi, z którym chyba dogadywałem się najlepiej- bananowe dziecko, ale za to bardzo dobra morda. Miał problemy ze wzrokiem i często chodził w rozmaitych okularach przeciwsłonecznych, których, swoją drogą, posiadał niemałą kolekcję. Nie mam pojęcia w jaki sposób noszenie takowych okularów miało pomóc w walce z wadą wzroku, jednak nigdy nie odczułem chęci wchodzenia w szczegóły. A, prawie zapomniałbym o naszym sztandarowym emosku, nazywanym żartobliwie Cypisem. Często zapominano właśnie o jego istnieniu, przez co wydawał się odludkiem dla reszty klasy, więc też skończył u nas. Norwid należał do mistycznych ludzi renesansu i nie imał się żadnego hobby - prócz rzeźbiarstwa, malowania paznokci na czarny kolor i samego malarstwa, praktykował także (podróże po sklepach AGD) majsterkowanie. Słowem - ciekawy człowiek. Zawsze oferował pomoc w doborze muzyki oraz ewentualną konserwację domowej pralki.

Jak wspominałem, często w takim doborowym towarzystwie zbieraliśmy się na bulwarach Wiślanych, czyli klasycznym miejscu dla kwiatu polskiej młodzieży warszawskiej, poza Złotymi Tarasami oczywiście. Wówczas na piaszczystym brzegu, gdzie i tak na większość podłoża składały się zalegające na nim śmieci, niźli faktyczny SiO2, można otworzyć „zimnego Lecha" (bynajmniej nie chodzi o sekcje zwłok byłego prezydenta) i oddać się rozkoszom, jakie daje, przechodzący przez przełyk, schłodzony napój. Słowem - żyć, nie umierać. Tak było i tym razem.

— OOOOOO PANIEEE TO TY NA MNIE SPOOOOOJRZAŁEŚ!

— Frycek kurwa dopiero 20. Jak nie zamkniesz mordy to wpierdolę ci ten chujowy głośnik do wody i się skończy. — odpowiedziałem, rzucając w niego ozdobionym własnoręcznie narzędziem tortur, popularnym wśród młodszych roczników i osiedlowych dresów. Wydobywały się zeń odgłosy rezultatów twórczości Kukiego, a następne w kolejce był "Toxic" i „Washing machine heart". Ten ostatni utwór był w pocie czoła wymęczony przez Norwida, choć to Zygmunt użyczał nam swojego Spotify premium. Nikomu poza nim nie chciało się wydawać 20 ziko miesięcznie na jakieś premium. Chociaż w sumie, kiedy człowiek pragnie spokojnie zasypiać w rytmie ulubionych kawałków i nagle wypierdalają ci z reklamą PREMIUM, to człowieka kurwica bierze.

— Jest chujowy, bo ty go takim zrobiłeś — odpyskował Frycek, jednocześnie prowadząc rękę ku górnej części mojej bluzy.

— Coś ty głośnikowi zrobił, Juliuszu? — dodał cicho Norwid, nie odrywając wzroku od szkicownika.

— Ciszej tam, czakrę ładuję — mruknął Zygmunt. Siedział teraz z rękoma opartymi na kolanach, złożonych w tureckim siadzie.

— Dobrze się czujesz? Może niedługo będziesz pytać o nasze znaki zodiaku i zostaniesz zodiakarą?

— Nie, po prostu dostaję pierdolca z waszymi kłótniami. Dajcie sobie buzi na zgodę czy coś.

— Ble — mówiąc to, Chopin pokazuje język w geście obrzydzenia. — Słowacki się jeszcze nie całował, nie będę przecież siebie marnować.

— To, że nie miałem dziewczyny, o niczym nie świadczy!

— Dziewczyny? Myślałem, że jesteś gejem.

— Ja nie jestem gejem!

— A no tak, Juliusz Słowacki jest przecież JEBANYM PEDAŁEM!

— MÓW ZA SIEBIE SAM WYGLĄDASZ PODOBNIE, BO PODPIERDALASZ MI MOJE PATENTY MODOWE!

— GÓWNO PRAWDA!

— A WŁAŚNIE, ŻE PRAWDA, TY KURWO ZŁODZIEJU!

AEDDSDCHHDHBN — z gardła Frycka wydobyły się odgłosy iście szatańskie, wskazujące na brak dalszych, sensownych argumentów. Bulgoczące, plemienne okrzyki szamanów szybko przerywa jednak siarczysta lepa w tył głowy, wykonana z precyzją, której zazdrościć może nasza reprezentacja w piłce nożnej. Strzał laczem KUBOTA, wycelowany w młodego pianistę, skutkuje jego cichym jęknięciem i ustawieniem ciała w pozycji embrionalnej.

— Sklej pizde — skwitował krótko Krasiński. — Bo się Norwid przestraszył.

Rzeczywiście. Cypis siedział teraz z podwiniętymi nogami, trzymając pomiędzy nimi a brzuchem butelkę Amareny wiśniowej. Sączył ją powoli przez słomkę (skąd on ją miał?), kiwając się przy tym przód i w tył, jakby zapadł na chorobę sierocą. Jego oczy przedstawiały wyraz absolutnej pustki.

— A Słowacki stawia nam po kebsie — to mówiąc, kieruje ku mnie broń ostatecznej zagłady, którą podnosił właśnie z piasku. Kiedy miałem coś odpowiedzieć dodał tylko: "Nie, nie zahaczymy o starbucksa i nie kupimy ci karmelowej latte."

Chopin dalej pojękiwał cicho z twarzą wlepioną w lekko już sfatygowany koc.

***** ***

Aleja Jana Pawła Drugiego z pewnością należała do miejsc kultu. W gwoli ścisłości, nie w kwestii szkalowania papieża polaka (choć to bardzo kuszący walor), raczej pod względem mieszczących się nań przybytków - Arkadii oraz restauracji z najlepszymi reklamami, jakie mogły istnieć na tym łez padole, a mianowicie kebsiarni Zahir Kebab. Nie znam się na tym, aczkolwiek kilkukrotnie zetknąłem się z ich postami na fb. Zostanę jednak przy moich kawusiach i vege sushi z Ąsząszą. W każdym razie, po udanym posiłku, sponsorowanym, z bólem serca i portfela, przez moją skromną osobę, postanowiliśmy się przejść, dając tym samym rozruch naszym okrężnicom.

— Chłopaki! — z końca ulicy rozbrzmiał znajomy nam głos. Do miejsca naszego położenia biegła właśnie brązowowłosa dziewczyna. Przypinki na jej dżinsowej kurtce pobrzękiwały charakterystycznie przy każdej styczności jej stopy z podłożem, dając znak, że się zbliża.

— Siema Ksawera — odpowiedziałem, kiedy dotarła już dostatecznie blisko, by móc dosłyszeć normalny ton głosu. — Dawnośmy się nie widzieli.

— Ano — powiedziała lekko zdyszana. Rozpromieniła się na nasz widok, czego potwierdzeniem było jej szybkie tempo. — Ale mam takiego newsa, że się zesracie.

— Ktoś umarł? — spytał Norwid ponuro, acz z dziwnym spokojem i ledwo wyczuwalną nadzieją w głosie. Ah, nigdy nie zrozumiem tych emo.

— Fajnie by było jakby nasz polonista wykitował — zadrwił Krasicki. — Typo niedługo wpędzi nas chorobę sierocą. Zresztą z Cypisem już to zrobił. Pamiętacie, jak było przy omawianiu Wertera? Wydarł się na Norwida, bo to nie jest lektura o śmierci i marzeniu o posuwaniu tej pizdy Lotty, tylko "wzruszający manifest do młodego pokolenia, które potem zabijało się w imię miłości". Pierdolenie, zgrzybiały pryk chyba do tego pokolenia należał.

Ksawera nie zaśmiała się z tegoż górnolotnego żartu, tylko spojrzała mu z powagą prosto w oczy.

— No właśnie o pana Mickiewicza tu chodzi.

***** ***

Gdy przekroczyłem próg, uderzył mnie ostry zapach kawy, potu i niezidentyfikowanych trunków wysokoprocentowych. Czułem się, jak podczas szturmu na pieczarę jakiejś monstrualnej gadziny. Ale w tej pieczarze smoka nie ma. Jest tylko Adam Mickiewicz, we własnej osobie. Brzmi jak wyrwane z kontekstu, więc może zacznijmy od początku, zarysowując trochę całą sytuację.

Od spotkania z Ksawerą minęły 4 miesiące. Ostatnimi czasy wspominała mi, że poszukuje pracy, żeby zarobić trochę grosza. Jak można się było domyślić, wybór padł na opiekunkę i korepetytorkę akurat dla dzieci naszego ukochanego polonisty. Skurwesyn narobił ich aż 6, także pracy przy takowej rozbestwionej hałastrze królików, było aż nadto. JEDNAKŻE. Sprawa nie zakończyła się tak tragicznie, niżby się miało zdawać, albowiem Ksawera wspomniała o jednej, niezwykle interesującej mnie rzeczy. Mianowicie Adaś był ojcem niejakiej Marii, najstarszej z rodzeństwa, będącej w zbliżonym do nas wieku. Traf chciał, że jedno z młodszych kaszojadów miało urodziny, więc ja, pod pretekstem wolontariusza, zadeklarowałem pomoc przy organizowaniu imprezy, ażeby lepiej poznać ową niewiastę. W rzeczywistości chciałem pokazać temu dupkowi, Chopinowi, że mogę zdobyć dziewczynę. Tak też się stało, a połączyła nas nienawiść do właśnie jej starego. Dziś stoję u progu jej mieszkania. Ponoć rodzice wyjechali na groby do dziadków razem z pozostałą piątką, toteż chata była wolna. We mnie aż wrzało, uczucie podniecenia potęgowało jeszcze zdenerwowanie, wywołane niepewnością i strachem przed nadchodzącymi wydarzeniami. Motylki, miast w brzuchu, przeniosły się chyba do nóg, bo uginały się pode mną, a ja sam miałem ochotę najzwyczajniej w świecie zemdleć. "Tylko tego nie spierdol", powtarzałem sobie kilkakrotnie w duchu, jak mantrę. Cały weekend dla nas. Ja jebix to będzie epickie.

Kurwa.

I czar prysł.

Kiedy po czułych uściskach i tak samo miłych duperelach, będąc nad wyraz kontent oraz pewnym już swego sukcesu, moją uwagę przykuły męskie głosy. Miały one swe źródło w pierwszym pokoju, na lewo od wejścia - salonie. Postanowiłem sprawdzić tą anomalię, więc zdjąwszy z siebie warstwę zbędnej odzieży wierzchniej, ruszyłem korytarzem, w kierunku salonu. Widok zrobił na mnie porównywalne wrażenie, jakbym dojrzał dantejskie sceny w 2137 kręgu piekielnym, gdzie tysiące, a nawet tryliony dusz potępieńców, smaganych batogiem, opluwają się nawzajem krwistymi wnętrznościami, ku uciesze własnych oprawców (czyt. dorywcza praca mojej informatyczki). Na szarozielonym fotelu, z którego, przez wszystkie lata użytkowania, zdążyło już odpaść trochę obicia, rozlewało się obleśne cielsko włochatego skurwysyna, tylko dzięki genom nazywanego istotą ludzką. Pan Mickiewicz był aktualnie zaaferowany programem sportowym, a owe męskie głosy należały do jego, rozemocjonowanych rozgrywką, komentatorów. Spod poplamionej podkoszulki, najprawdopodobniej w kolorze białym, jednakże warstwa brudu i zużycia spowodowała, że ciężko mi było ocenić pierwotną barwę, wylewały się fałdy brzuszne polonisty, stanowiące idealny blat roboczy każdego kibica - miejsce na chipsy i puszkę piwa marki Tesco. Jego brązowe włosy były w całkowitym nieładzie, tłuste, co było zauważalne nawet w nikłym świetle telewizora, twarz opuchnięta, zdradzająca zdegustowanie życiem, a okalające doń bokobrody - pełne okruszków. Doprawdy, ten obraz nędzy i rozpaczy przyprawił mnie o mdłości.

— A tak, zapomniałam powiedzieć. Tata został, bo musi sprawdzać wasze wypracowania.

(Wybaczcie, ale nie potrafię jakoś na poważnie opisywać takich scen XD marnie to wygląda)

Godzina 22. Zaczęło się. Przekonani, że stary Marysi już dawno zasnął, gapiąc się bezmyślnie w ekran telewizora, postanowiliśmy zacząć. Dziewczyna obdarowywała mnie mokrymi, acz krótkimi całusami, co i raz je przedłużając. Wodziła rękami po moich kręconych włosach, momentami owijając je sobie wokół palców. Kiedy zeszły one niżej i spoczęły na guzikach mojej koszuli wiedziałem dokładnie na czym stoimy. Oczyma wyobraźni widziałem minę tych debili na moje słowa - „Zaruchałem". Wieniec róż winien okalać me skronie, na wzór Winicjuszowego, który nosił go podczas jednej z licznych libacji u Nerona. Mocno już rozochocony, zdałem się na odwagę, by delikatnie ściągnąć dziewczynie ramiączka koszulki. Na ten śmiały gest momentalnie cofnęła się, jakbym, co najmniej, porwał się na obmacywanie jej cycków. Gdyby ktoś chlusnął zimną wodą wprost w moją nieskazitelną facjatę, psując jednocześnie idealnie ułożonego, dziewiczego wąsa, fryzurę, a także resztę ubrań, czułbym się podobnie.

– Słuchaj... Eeee, może darujmy to sobie. Boli mnie głowa i wolałabym pójść już spać. – powiedziała lekko zmieszana.

"Co kurwa?!". Nie chcąc już dalej patrzeć na moją niedoszłą osobę partnerską, wstałem z jej łóżka i wyszedłem z pokoju. Prawdę mówiąc, nawet nie wiem jak mogę opisać moje rozczarowanie, które wówczas mnie ogarnęło - cały misterny plan poszedł w pizdu do kosza. Postanowiłem się nie pierdolić (o, ironio) i po prostu wrócić do domu, dzierżąc metaforyczną białą flagę gorzkiej porażki. Idąc korytarzem, łypnąłem okiem na oświetlony ekranem telewizora salon, a co za tym idzie, pana Mickiewicza, który w dalszym ciągu siedział na szarozielonym meblu. Nie spał jednak, zamiast tego odwrócił masywną szyję i spojrzał na mnie. Nasze oczy się spotkały. Cóż mogę rzec, jej stary nie miał bólu głowy...

Na jego stole, usytuowanym w, również należącym do Adama, gabinecie leżały stosy papierów - najprawdopodobniej wypocin moich i pozostałych uczniów. Usiadłszy półdupkiem, zerknąłem nań ukradkiem - na czerwono jarzył się szereg pizd, kreślonych prędko i najpewniej pod wpływem, co potwierdzało koślawe pismo Mickiewicza. Pokój był mały, prócz wspomnianego biurka, znajdowało się tu jeszcze kilka półek nad nim, krzesło, a obok średniej wielkości drewniana komoda.

— Od początku wiedziałem, że będziesz sprawiał kłopoty — odezwał się po tej chwili milczenia. — Widzę, że jednak ten, z początku zapowiadający się miło, wieczór okazał się całkowitym fiaskiem.

— Czego właściwie pan ode mnie chce? — spytałem, patrząc na niego spode łba. Wypowiadane przez Adama słowa, aż ociekały ironią, będąc jednocześnie przepełnione nienawiścią i odrazą w stosunku co do mojej osoby. Nie zamierzałem puścić tego mimo uszu.

— Docisnąć, mówiąc bez ogródek. — na te słowa paskudny uśmiech zagościł na twarzy polonisty. Mimowolnie przełknąłem ślinę. Cokolwiek owe docisnąć znaczyło, nie wróżyło niczego dobrego, o czym dodatkowo świadczyła obleśna wręcz radość, malująca rysy wapniaka-Mickiewicza. Stary nagle wstał krzesła, najwidoczniej nie odpowiadało mu patrzenie na mnie z niższej pozycji siedzącej - pchnął mnie w głąb blatu biurka, a sam oparł na nim kolano. Przez cienką warstwę koszuli czułem przenikliwe zimno ściany, przylegającej do moich pleców, czułem mdły zapach Mickiewicza, czułem także jego oddech - przypominający raczej rzężenie opasłego niedźwiedzia w okresie rui, a zarazem spadający na moją czerwoną już od wstydu, zmieszania, wściekłości i nie wiem czego jeszcze, twarz.

— Potrzebuję tego — powiedział cicho, zmniejszając odległość między nami. Jego ręka była już pod moim podbródkiem, delikatnie podnosząc go ku swojemu owłosionemu ryjowi.

— Co chce Pan zrobić? Przecież ma pan żonę... i dzieci! Jedno jest nawet w moim wieku i właśnie siedzi w pokoju obok.

— Ciii — szepnął ze słodyczą w głosie i przyłożył mi palec do warg. — przecież nikt nie musi się dowiedzieć. A Maria pewno już śpi. Haha, już wiem dlaczego się tak stawiasz. Masz mi za złe, że publicznie uraziłem twojego ojczyma na wywiadówce, mam rację?

— Chyba nie potrzebuję powodów do stawiania oporu, kiedy własny nauczyciel chce mnie przelecieć.

— Jesteś moim najlepszym uczniem, chyba nie chcesz żeby dziś została postawiona nie tylko taka pała.

***** ***

Minimalne trudności przy siadaniu, z którymi to borykałem od kilku dni, towarzyszyły mi również w trakcie lekcji polskiego. Na dźwięk dzwonka śmiechy, krzyki oraz pozostałe odgłosy zarzynanych zwierząt w zoo, zamieniły się grobową ciszę. Serce podskoczyło mi do gardła wraz z chwilą, gdy usłyszałem dobiegające z korytarza ciężkie kroki. Drzwi zamaszyście otworzył nie kto inny, jak Adam Mickiewicz. We własnej osobie. Dzierżąc w jednej ręce klucze, w drugiej zaś plik papierów.

— Dzień dobry klaso 4B — zaczął głosem, który nie zwiastował niczego dobrego — sprawdziłem wasze wypracowania i nie chciałbym być w waszej skórze. Jesteście moją najgorszą klasą. Na chwilę obecną nie zdajecie matury z języka polskiego. Siadajcie, zaraz rozdam te porażki.

Starałem się wyłowić swoimi oczyma jego wzrok, ale najwidoczniej albo puścił w niepamięć całe piątkowe zajście, co swoją drogą byłoby najgorszą możliwością, albo po prostu nie chciał na razie zaprzątać sobie mną głowy, a to bardzo mi odpowiadało, byleby było zdane i wyjebane.

Polonista zaczął od rzędu ławek po przeciwległej stronie klasy. Gdy po pokonaniu owego labiryntu dotarł do mnie, przystanął na chwilę, drapiąc się po bokobrodach.

— No, no, no, panie Słowacki. Pańska praca nie była wcale taka zła... ale miejmy na uwadze, że wciąż jest ona pańska.

Znałem już parszywy grymas na jego mordzie, który inni nazwaliby uśmiechem. Aczkolwiek ten należał do gamy wybitnie paskudnych. Kiedy Mickiewicz kładł prace na blacie biurka, schylił się, by mógł dostatecznie zbliżyć usta do mojego ucha.

— Możemy to znów powtórzyć w ramach korepetycji.

Na kartce, na której znajdowała się moja wypowiedź pisemna, nie było widać żadnej pały. Tylko piątka. Z plusikiem. I uśmieszkiem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro