Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Maki na barykadzie - One shot

Odgłosy strzałów zbliżały się. Huki wybuchów co jakiś czas rozrywały powietrze, a gorące płomienie lizały zakurzoną ziemię. Trzy czołgi powoli, ale wytrwale zbliżały się do byle jak wybudowanej barykady. Pociski ze świstem uderzały w mur z piachu, kamieni, krzeseł, szaf i kuchenek. Jeszcze się trzymał, choć pochylał się coraz bardziej, jakby był już zmęczony walką.

– Nigdy nie sądziłem, że to się tak skończy.

Tuż za barykadą siedziało dwóch chłopaków, skulonych pomiędzy połamaną ramą od łóżka, a trzema workami z piachem. Ich mundury, kiedyś pewnie zielone, pokryły się grubą warstwą kurzu. Starszy sięgnął do kieszeni i po chwili wahania odpiął z niej jakąś plakietkę.

– Przepraszam, że cię tu przyprowadziłem – powiedział, patrząc na swego towarzysza. – Mogłeś iść z Radosławami na Mokotów. Może mieli więcej szczęścia... – westchnął głęboko, obracając między palcami kawałek materiału, z ładnie wyszytym, czarnym napisem.

– Nie mogłeś – odparł młodszy chłopiec, gdy w barykadę uderzył kolejny pocisk. – Matka by cię chyba zabiła, gdybyśmy się rozdzielili.

– Na szczęście za chwilę ktoś ją wyręczy – młodzieniec zmusił się do uśmiechu, choć jego brat natychmiast zauważył nieszczerość tego gestu.

Przez chwilę obaj patrzyli na plakietkę, jakby była to co najmniej wybitnie interesująca książka, a nie tylko kawałek materiału z labiryntem nitek, układających się w słowo „Legion".

– Pamiętasz, jak je Maczek pierwszy raz przyniósł na zbiórkę? – spytał po chwili młodszy chłopiec, gładząc przypinkę palcem.

– Pamiętam – odparł starszy, choć nie był z tego szczególnie dumny.

*

To była jedna ze zbiórek w czterdziestym drugim, chyba w sierpniu. Cały Legion ustawił się dookoła Maczka, który z tajemniczym uśmiechem trzymał coś za plecami.

– No już, Maczuś, możesz to wyjąć – powiedział Janek, który jako zastępowy wtajemniczony był w całe przedsięwzięcie.

Maczek spełnił polecenie kolegi i wyciągnął ręce przed siebie. Trzymał w nich cztery starannie wykonane plakietki, po jednej dla każdego członka zastępu.

– O Panie, co za cudo! – krzyknął Tadzio i natychmiast przytwierdził swoją naszywkę do munduru. Janek też zachwycił się starannym wykonaniem odznak. Był bardzo dumny ze swego podopiecznego i już chciał to głośno wyrazić, ale wyprzedził go Lis.

– No proszę, Maczku, ja tam zawsze wiedziałem, że ty jesteś bardziej baba niż chłop! Ale nie przejmuj się, stary druhu, taka baba nam się przyda! – oświadczył, po czym zarechotał donośnie. Zawtórował mu Tadzio. Janek zachował pozorny spokój, bo tego wymagała jego funkcja, ale nie mógł ukryć uśmiechu. Nie dostrzegł w żarcie niczego złego, Lis często opowiadał podobne dowcipy, najczęściej pod adresem Maczka właśnie. Biedny chłopak udawał, że słowa Lisa go nie obeszły i dzielnie próbował śmiać się ze wszystkimi, ale zdradziły go purpurowe policzki. Janek nigdy nie wybaczył sobie, że nie zareagował wtedy nie skarcił Lisa i udawał, że nie widzi czerwonej buzi Maczka.

Minęło kilka miesięcy, podczas których wszystko toczyło się normalnym rytmem. Zdawało się, że nikt nie pamięta o słowach Lisa. Jankowi, jako że skończył osiemnaście lat, udało się dostać do Armii Krajowej i poczuł się przez to bardzo dorosły. Natłok nowych obowiązków sprawił, że chłopak zaniedbał trochę swój zastęp. Planował właśnie długą wędrówkę po Puszczy Kampinoskiej razem z całym Legionem, podczas której wynagrodziłby ten brak zaangażowania w poprzednich miesiącach, kiedy do jego drzwi zapukał Lis. Chłopak był wyraźnie rozhisteryzowany i opowiadał coś nieskładnie. Janek przez chwilę słuchał słów przyjaciela, starając się zrozumieć, o co chodzi. Nagle sens wypowiedzi Lisa dotarł do niego z całą mocą. Osunął się na podłogę.

Panowie,

Postanowiłem udowodnić, że nie jestem babą.

Bądźcie zdrowi!

Maczek został zabity tej nocy, kiedy próbował namalować znak Polski Walczącej na ścianie pałacu Blanka. Chłopcy zakładali, że szykował się do tej akcji miesiącami, prawdopodobnie odkąd Lis niefortunnie nazwał go Babą, bo Maczek niczego nie robił pochopnie. Może by mu się nawet udało, bo wybrał godzinę o której na placu powinno być względnie mało ludzi i zadbał o rozbicie najbliższej pałacowi latarni. Nie mógł jednak przewidzieć, że właśnie tego dnia władze Generalnego Gubernatorstwa zdecydują się zmienić godzinę policyjną z dziesiątej wieczorem na ósmą. Pierwszego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku Maczek powiększył grono świętych. List od chłopaka Lis znalazł wsunięty za framugę drzwi do harcówki.

*

Barykada zadrżała od kolejnego strzału. Czołgi były coraz bliżej. Ziemia zadygotała, cały świat zamykał się dla uwięzionych pomiędzy Wisłą, a żałosnym wałem mebli, kamieni i piachu. Młodziutka dziewczyna krzątała się przy rannych, jakby udawała, że wcale nie dostrzega nadchodzącej śmierci. Tylko dłonie umazane krwią drżały odrobinę. Trzech chłopaków przy rzece wyklinało głośno swoje nieprzydatne już Visy, do których od kilku dni brakowało kul. W rogu samotny uparciuch wkładał jeszcze szmaciane lonty do butelek, ale nie miał benzyny, którą mógłby je wypełnić.

– Żałujesz czegoś? – spytał Tadzio. – Bo jeśli tak, to chyba pora się wyspowiadać...

Janek zamyślił się.

– Mogłem być lepszym zastępowym. Ostatecznie nie udało mi się uratować nikogo, za chwilę Legion przestanie istnieć. – Tadzio chciał protestować, ale jego gardło było tak ściśnięte, że nie wydusił ani słowa. Janek kontynuował. – Może mogłem zrywać więcej flag? Robić więcej dla Polski? Byłem zawsze bardzo ostrożny, starałem się nie wpaść, żeby przeżyć... Teraz widzę, że to i tak wiele by nie zmieniło. – Wetchnął głęboko, pozwalając kurzowi i metalicznemu zapachowi krwi zatoczyć koło w jego organizmie. – A ty? – zwrócił się do brata.

– Żałuję, że nie udało mi się nigdy zobaczyć morza. Mieliśmy pojechać, jak już skończy się wojna... I to ja zwędziłem ci czapkę – dodał z przepraszającym uśmiechem.

– Wiedziałem! – krzyknął Janek, ale zaraz przypomniał sobie, że może w ten sposób przypadkiem zdradzić Niemcom swoją pozycję i tym samym utracić kilka cennych minut życia.

Przez chwilę obaj stali w milczeniu, wsłuchani w dochodzącą zza barykady wojenną wrzawę. Janek przyłapał się na tym, że stara się zapamiętać jak najwięcej, choć przecież zaraz przestanie to mieć znaczenie.

– Lis chciałby tu być, prawda? – rzucił Tadzio, znowu patrząc z sentymentem na naszywkę Legionu.

– Pewnie tak – potwierdził Janek. – Ja tam prawdę mówiąc zawsze myślałem, że ktoś go w końcu zastrzeli. A jeśli nie, to on ostatecznie postrzeli sam siebie. Nigdy nie widziałem nikogo tak bezmyślnego!

*

– Co to niby miało być?! – Janek pochylał się niebezpiecznie blisko nad twarzą Lisa, który obserwował to z drwiącym uśmiechem.

– Przeciętna akcja, drogi przyjacielu – Lis starał się zachować nonszalancję, ale przeszkodził mu w tym zachrypnięty głos. Chłopak ostrożnie wysunął się z zasięgu śliny Janka i postąpił jeszcze krok do tyłu. Na wszelki wypadek.

– Nie możesz się tak zachowywać, bo w końcu cię ktoś zabije! Pomyślałeś o tym? Nie jesteś nieśmiertelny, cokolwiek by ci się tam roiło w tej małej główce!

Lis nadal nie wyglądał, jakby żałował swoich czynów, ale najwyraźniej opuściły go siły do dalszej kłótni. Opadł na łóżko i uśmiechnął się niewinnie do Janka. Zastępowy był bliski uderzenia podopiecznego w twarz, ale udało mu się jakoś opanować. Nie bez znaczenia było to, że Lis nagle zaczął okropnie kaszleć i po chwili na jego dłoni pojawiła się krew. Chciał ukryć cały ten incydent przed Jankiem, ale wykonanie było dość nieudolne.

– Jesteś chory, Lisu. Powinieneś leżeć w łóżku i pić rosół, a nie latać po ulicy i liczyć na pomyślny los!

Lis chciał coś odpowiedzieć, ale mu się nie udało. W zamian wypluł kolejną porcję krwi. Nagle osunął się na podłogę. Janek dopiero wtedy zauważył, jak bardzo rozpalony był przyjaciel, którego czerwone policzki uznał wcześniej za wynik adrenaliny.

Matka Lisa wezwała lekarza, który ze zmartwioną miną zdiagnozował tyfus, przypisał rozmaite leki i kazał czekać. Następne trzy dni Janek praktycznie mieszkał u przyjaciela. Początkowo chłopak majaczył w gorączce i zachowywał się, jakby utracił świadomość. Dopiero trzeciego dnia Lis przebudził się na chwilę.

– No proszę, Janek – wychrypiał. – A ja myślałem, że tym razem spotkam Maczka.

Janek chciał coś powiedzieć, ale Lis nie dał mu dojść do słowa.

– Wiesz, mam prośbę. Miałem namalować kotwicę na ścianie Blanki, tak jak chciał Maczek, ale już chyba nie zdążę... Janek, ty namalujesz? Obiecasz mi?

Zastępowy nie miał zbyt wielkiego wyboru. Lis zmarł trzy godziny później, aby w końcu spotkać się z Maczkiem i móc go przeprosić za pewną feralną zbiórkę.

*

Czołgi były już praktycznie przy barykadzie, która rozpaczliwie trzymała w pionie swe kamienne plecy. Każdy kolejny strzał sprawiał, że wielkie kawały gruzu, drewna i piachu sypały się na popękany chodnik. Wszyscy powstańcy wyczuli, że ich mur już dłużej nie wytrzyma. Chłopcy od pistoletów wzięli się za ręce, zupełnie nieprzejęci damskim wymiarem tego gestu. Sanitariuszka obejmowała jednego z rannych, który wcale nie wyglądał na starszego od niej. Chłopak zajęty wcześniej nabijaniem butelek modlił się o coś gorliwie. Janek wstał.

– Wygląda na to, że tak właśnie kończy się nasza historia – powiedział, bardzo starając się, aby nie dało się usłyszeć strachu w jego głosie. Tadzio też wstał i mocno schwycił brata za ramię. Kolejny wystrzał odłupał kawał barykady.

– Byłeś dobrym bratem – powiedział Janek cicho.

– Ty też – wychrypiał Tadzio.

– Wiesz, wolałbym, żebyś tego nie widział – Janek podniósł rękę i zakrył bratu oczy. Po chwili sam też zacisnął powieki. Rozbrzmiał kolejny strzał i chłopak usłyszał, jak gdzieś obok nich fragment barykady spada na ziemię.

– Gotowy na spotkanie z Lisem i Maczkiem? – spytał.

– Zawsze – odparł Tadzio.

Rozległ się huk, głośniejszy niż wszystkie poprzednie. Chłopcy usłyszeli, jak coś się wali, jak jakaś nieokreślona fala gruzu załamuje się nad nimi i zaczyna spadać. Janek poczuł, że coś uderzyło go w głowę, ale wszystko działo się tak szybko, że nie zdążył nawet pisnąć.

A potem nastała cisza.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro