Rozdział 2 - Żołnierz
Nie ma odwrotu. Już nie może wrócić do domu, do żony i dzieci. Musi iść na pole bitwy i walczyć za kraj. On i jego towarzysze. Gotowi na najgorsze. Czekający na nieuniknione. Na śmierć.
Dwie minuty do zrzutu.
Za parę chwil znajdzie się tam, w piekle na ziemi. Zdany na siebie i resztę grupy, do której został przydzielony. Wśród nich znajduje się jego stary, dobry przyjaciel. Znają się od podstawówki. We dwóch dadzą sobie radę. Przeżyją. Wrócą do domów w jednym kawałku, ku uciesze żon i małych urwisów, które przyszło im posiadać.
Minuta do zrzutu.
Czas na ostatnią modlitwę. Pożegnanie, tak na wszelki wypadek. Przygotowanie się mentalnie na to, co dzieje się pod nimi.
Zrzut.
Skacze tuż za przyjacielem. Mężczyzna traci kontrolę nad spadochronem. Zaplątuje się i zaczyna spadać. Kula wystrzelona przez wroga przewierca głowę żołnierza przed nim. Aaron umiera na miejscu. Osierocił syna. Zostawił żonę, która od dziś jest wdową. Przynajmniej on nie zginął od upadku. Tyle dobrego.
Dociera do ziemi w jednym kawałku. Poza nim przeżyło pięć osób. Dwie zginęły. Jego przyjaciel i zastępca dowódcy. Lider, jakby nigdy nic, kieruje ocalałych do budynków. Do potencjalnej kryjówki.
–– Ruszać się! Biegiem! –– pogania. Biegnie przodem. Właśnie to go zabija za pośrednictwem pocisku. Nie sprawdził dokładnie czy droga jest czysta. Został trafiony w głowę przez snajpera. Zmarł na miejscu.
–– Dalej, musimy tam dotrzeć! –– władzę przejmuje najodważniejszy. On tak naprawdę nie chce dowodzić, ale kto inny to zrobi? Wszyscy są jeszcze w szoku, bezbronni. On już obudził się z transu. Dotarła do niego smutna prawda, iż stracił przyjaciela, dowódcę oraz zastępcę dowódcy. Zostało ich czterech z siedmiu osób. On nie dopuści, aby jeszcze ktokolwiek stracił życie. Wystarczy, że będzie musiał przekazać złe wieści żonie Aarona. To wystarczające cierpienie.
Gorący ołów wwierca się w jego lewą nogę. Upada. Kompani zaciagają go do celu, ratując nowego przywódcę. W chwili, gdy wpadają do środka, rozdzielają się. Dwie osoby sprawdzają po kolei cały budynek, który niegdyś był jednopiętrowym domkiem. Żółtodziób zostaje z nim, tamując krwawienie. Udaje mu się to, dodatkowo oczyszcza ranę i zakłada opatrunek. Drake wstaje z wielkim trudem. Ból promieniuje od dziury po pocisku i rozchodzi się po całym ciele. On to wyraźnie czuje, każdy przerwany mięsień. Z wielkim trudem podnosi się do pionu i rusza do schodów. Wystraszony podwładny usiłuje mu pomóc, ale zostaje zbyty machnięciem ręki. Dowódca wspina się na kolejne stopnie, zaniepokojony faktem, iż pozostała dwójka nadal nie wraca. Nasłuchuje, lecz wszystko zagłusza szum krążącej w żyłach krwi zmieszanej z adrenaliną. Każde uderzenie serca odbijało się echem w jego głowie. Nic nie słyszał poza tym, co działo się w jego organizmie.
Dobył broni i wszedł do pierwszego pokoju na prawo, na migi pokazując młodemu, by go ubezpieczał. Ten posłusznie wykonał rozkaz. Sprawdzili prawie wszystkie pomieszczenia. Żadnego śladu. Zostało ostatnie z uchylonymi drzwiami, na samym końcu korytarza. Zakradli się do niego i stanęli po bokach drzwi, przylegając do ściany.
Trzy, dwa, jeden!
Wpadli do pokoju i wtedy wszystko się skończyło. Do klamki był przymocowany detonator. Ładunek przyczepiony do dwóch żołnierzy eksplodował. Ogień wypełnił całe pomieszczenie, szczelnie otulając tych, którzy w nim się znajdowali.
Mężczyzna poczuł jak żywioł pochłania go. Przez chwilę zdawał się palić żywcem. Piekł się. Nagle to ustało. Noga przestała boleć. Nie odczuwał temperatury, jaka panowała w pokoju. Właściwie, już nie pokoju. Ta część domku zaczęła się zawalać. Zobaczył swoje ciało, niknące pod gruzami. Tak wygląda śmierć? Nie mogę umrzeć, jestem potrzebny! –– myślał.
–– Halo?! Ktoś mnie słyszy?! Pomóżcie mi! –– krzyczał, starając się odgruzować... siebie, a właściwie swe ciało. Nagle usłyszał coś, czego nigdy by się nie spodziewał w tej części świata. Krakanie kruka. Odwrócił głowę w stronę, z której dobiegał dźwięk i rzeczywiście, na skrawku ściany siedział duży kruk o piórach ciemniejszych niż smoła. Wtem ptak zwrócił wzrok z poległego żołnierza na coś za nim. Czyjaś dłoń spoczęła na jego prawym ramieniu. Odwrócił się i ujrzał podstażałego mężczyznę, ubranego odświętnie.
–– Pomoże mi Pan? –– zapytał i nie czekając za długo na odpowiedź, zwrócił się z powrotem do sterty gruzu oraz ponowił rozpaczliwie kopanie. Zadanie nie było łatwe. Czasami jego palce zdawały się nie istnieć, przez co upuszczał to, co udało mu się pochwycić. Praca była nad wyraz mozolna i męcząca. Jako wojskowy nie powinien się tak szybko męczyć.
–– Halo?! Proszę Pana! Pomocy! –– wykrzyknął, nawet się nie odwracając. –– Hej!!! –– ryknął na mężczyznę, podnosząc się i stając z nim twarzą w twarz. Nieznajomy nawet nie drgnął. Stał i obserwował.
Nogi ugieły się pod Drake'iem. Opadł najpierw na kolana, następnie na brudną ziemię. Leżał płasko, zaś z jego oczu raz po raz wypływały łzy. To koniec? –– zrodziło się pytanie w jego głowie. –– Już nie zobaczę żony i dzieci? Zapłakał gorzko nad swym losem. Pragnął ich jeszcze raz zobaczyć. Przytulić i zapewnić, że wróci. Nie tym razem. Odszedł na obcej ziemi. Poległ w walce. Zginął w Afganistanie, daleko od rodzimej Ameryki. Daleko od rodziny, przyjaciół. Co prawda leciał tu z jednym z nich, lecz ten nie wylądował szczęśliwie. Zmarł nim wszystko zaczęło się na dobre.
–– Dlaczego?! Dlaczego ja?! –– wrzeszczał, bijąc pięścią o podłoże. Niespodziewanie ucichł na moment. Zastanawiał się. –– Musisz spełnić moją ostatnią wolę, tak? –– spytał podnosząc twarz, by spojrzeć na posłańca. Łzy nadal niekontrolowanie opuszczały jego oczy i skapywały na ziemię. Wysłannik odpowiedział twierdząco ruchem głowy. Było mu żal żołnierza, więc postanowił spełnić jego życzenie. Douis nie protestował, choć wiedział, że to nieco wbrew zasadom. Jedynie przefrunął na lewe ramię pana.
–– Chcę pomóc w jednej z bitw i ostatni raz zobaczyć rodzinę. Wiem, że to dwa życzenia, ale... Proszę... Błagam. –– głos mu się załamał. Pierwszy raz w życiu.
~*~
Pojawił się na środku placu. Po jednej stronie terroryści, po drogiej żołnierze amerykańscy. Tacy, jak on. Zacisnął szczękę i pognał do swoich ,,braci". Za nimi zobaczył zbliżających się Polaków. Sprzymierzeńcy. Przeniósł wzrok na siły wroga i rozpoczął analizę sytuacji. Byli w potrzasku. Nikłe szanse na przeżycie. Dokładnie dziesięć procent. Nim się obejrzał biało-czerwoni ruszyli do samobójczego ataku. Tuż za nimi Amerykanie. Wszyscy ramię w ramię parli naprzód. Kule, jedna po drugiej, latały nad ich głowami. Nie pozostawali dłużni, odpowiadając ogniem na ogień. Ciasna, pojedyncza linia zaciskała się z każdym kolejnym metrem. Dzielne orlęta nacierały na przeciwnika. Wtem granat padł przed nimi. Błysk, huk wybuchu i kula ognia. Część Amerykanów padła martwa na ziemię. Zostało trzech, Polaków – pięciu. Nie poddawali się, szli dalej, pozostawiając za sobą poległych. Później po nich wrócą.
Dostali się do budynku, wyważając drzwi. Muzułmanie byli obezwładniani jeden po drugim. Piętro po piętrze. On cały czas trwał przy nich. Krzyczał co mają robić i zdawać by się mogło, iż go słyszą. Nie wykonywali wszystkich rozkazów, lecz większość. Jakby nie docierało do nich wszystko co mówi. Koniec końców zwyciężyli. Z drobną pomocą głosu zmarłego żołnierza. Następnym co ujrzał było jasne, białe światło.
Gdy mógł zobaczyć gdzie jest, nogi się pod nim ugieły. Upadł na kolana. Był na cmentarzu, nad swoim grobem. Nie był sam. Jego ukochana żona właśnie kończyła ustawianie kwiatów, a syn, już nie taki mały, jaki był, gdy wyjeżdżał, stał i patrzył. Wyprany z uczuć. Skała. Tak, jak był uczony. Córeczki nie było z nimi. Może była w szkole, a może nie chciała przyjść. Nie wiedział. Pewnie nadal bolała ją strata bliskiej osoby.
Kiedy kobieta zaczęła płakać, młody mężczyzna przytulił ją. Jego oczy nawet się nie zaszkliły. Mały twardziel. –– przeszło mu przez myśl. Brunetka nadal szlochając i trzęsąc się odeszła, prawdopodobnie do samochodu, pozostawiając młodzieńca. Ten, upewniając się, że go nie widzi, zasalutował. Nie jak amator, lecz niczym najprawdziwszy wojak, dalej zachowując kamienną twarz. Gdyby tylko widział teraz swego ojca. Stał tuż za nim. Gorzko zapłakał na przyszłym losem syna. Kiedyś go musztrował, szkolił, by wyrósł na takiego, jak on. Żałował tego. W obecnej chwili pragnął, aby dzieciak nie szedł w jego ślady. Nie chciał, by jego żona straciła dodatkowo jedno z dzieci. Wystarczy, iż musi sama wychować córeczkę i syna. Chociaż, syna już nie musi. To nastolatek, który zdecydował co chce robić w życiu. Młody będzie żołnierzem, jak ojciec i dziadek. Oby pamiętał, że ma jeszcze mamę i siostrę oraz aby przed wyjazdem składał ojczymowi przysięgę, iż będzie je chronił i nie pozwoli, żeby cierpiały. Nigdy więcej.
Przyszły szeregowy zdejmuje plecak i wyjmuje z niego dwie przepaski z flagą. Jedną zakłada na prawe ramię, zaś drugą wiesza na krzyżu tak, by wiatr jej nie zwiał. Ponownie salutuje i odchodzi. Wolnym, żołnierskim krokiem.
–– Dziękuję. –– szepcze przez łzy mężczyzna. Czuje rękę na ramieniu. Podnosi się i rusza za podstażałym przewodnikiem. Docierają do kapliczki. Tam wchodzi bez wahania i nie zastając cichego towarzysza, kieruje się ku swego rodzaju anomalii. Klamce w ścianie. Pewny siebie chwyta ją i ciągnie, otwierając przejście. Nie ma nic do stracenia. Nie boi się. Wiatr uderza w jego ciało, aby po chwili zmienić swój bieg i wciągnąć go do środka. Ciemna pustka ogarnia mężczyznę. Przestaje czuć, przestaje widzieć, przestaje słyszeć. Odchodzi na wieczny spoczynek po ciężkiej służbie.
_________________________
Drugi rozdział. W moim odczuciu smutniejszy od poprzedniego, ale może to tylko w moim.
Jestem ciekawa co wy sądzicie, napiszcie poniżej jeśli macie chwilkę.
Niebawem pojawi się nawiązanie do poprzednich części i wyjaśnienie pewnych wydarzeń w nich zawartych ;)
Do zobaczenia za tydzień i smacznego jajka 🥚 oraz mokrego dyngusa 💦!
~ Karvi
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro