Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Magia Świąt 1/2



Rachel stała przy oknie, wpatrując się w zakłopotanych ludzi biegających ślepo po mieście. Widok z czternastego piętra rzeczywiście był niesamowity. Mało kto nie pokusiłby się, aby zerknąć w dół. Niezwykły mechanizm, jaki tworzyli mieszkańcy tej metropolii, potrafił na bardzo długo wyryć się w pamięci. Wyglądali jak rzeka, której kierunek mogło zmienić zaledwie kilka świateł. Wszędzie panował tłok i zamieszanie. Każdy był nieco rozdrażniony i podenerwowany, a nawet mimo tego potrafili witać się ze sobą z uśmiechem na ustach, życząc "wesołych świąt". Piękne lampki i ozdoby świąteczne od miesiąca rozświetlały miasto, mimo tego, że dopiero dziś wszystko się zaczynało. Dwudziesty czwarty grudnia... Świąteczna muzyka rozbrzmiewała prawie w każdym zakątku. 

"Brakuje tylko śniegu" — pomyślała kobieta, przewracając oczami z poirytowaniem. 

Prychnęła pod nosem, związując długie i proste włosy w kolorze jasnego blondu gumką, którą trzymała na nadgarstku właśnie na taką okazję. Teraz gdy przypominała sobie, jak bardzo nienawidzi Bożego Narodzenia, już nawet kosmyki własnych włosów opadające jej na ciemną twarz potrafiły doprowadzić do szału. Odeszła od okrągłego okna i ruszyła w stronę lodówki, otwierając ją i badając zawartość. Na całe szczęście Margaret zdążyła zrobić zakupy. Blondynka wyjęła ze środka szklaną butelkę soku i nalała małą ilość do dwóch szklanek, resztę natomiast uzupełniła alkoholem. 

Wzięła oba niewielkie naczynia w dłonie i ruszyła w stronę salonu, uśmiechając się lekko na widok przyjaciółki wieszającej bombki na choince. Margaret była o wiele niższa niżeli Rachel. Aby dosięgnąć wyższych partii drzewka, musiała stawać na czerwonej, skórzanej kanapie. Blondynka mogłaby jej z łatwością pomóc, ale nie chciała brać udziału w czymkolwiek związanym z tymi bezsensownymi obchodami. Położyła napoje na szklanym blacie i rozsiadła się wygodnie obok szatynki.

— Dziękuję — powiedziała Margaret, odgarniając kosmyki swoich, jak zwykle zadbanych, brązowych włosów do ramion za ucho.

Uśmiechnęła się łagodnie i przerwała dotychczasową pracę, by na spokojnie usiąść obok blondynki. Chwyciła szklankę w obie dłonie i wzięła niewielki łyk, rozkoszując się początkowo słodyczą, jaka wypełniła jej usta, a następnie ciepłem rozlewającym się po gardle.

— Dopij do końca — odparła Rachel, nerwowo wpatrując się w złoty zegarek, który nosiła na nadgarstku. — Wkrótce święta.

— Rozumiem — mówiła, wstając i podłączając światełka choinki do prądu, by chwilę później wrócić na miejsce.

Setki kolorowych drobinek zalśniły na drzewku, a ich blask odbijał się od barwnych bombek niczym od lśniących kamieni. Białe łańcuchy dawały wrażenie lekkiego puchu osiadłego na zielonych gałązkach, a gdzieniegdzie wisiały jeszcze przewiązane wstążki w jasnych kolorach. Rachel od dawna twierdziła, że Margaret wydaje zbyt wiele pieniędzy na coś takiego. Na co dzień była kobietą-ideałem. Zawsze zadbana, zachowująca się perfekcyjnie, zgodnie z etykietą. Dawała z siebie wszystko, ciężko pracując, a potem, gdy przychodziła zmęczona do domu, zakładała swój fartuch i zajmowała się przygotowywaniem posiłków. 

Ale święta były zupełnie inne. W święta stawała się roztrzepana, chodziła z głową w chmurach, ciągle czegoś zapominała, jednak nie przestawała się uśmiechać ani na sekundę. Właśnie taką osobą była Margaret — najlepsza przyjaciółka Rachel. Kimś, kto musi w tym zimowym okresie kupić dosłownie wszystko, co tylko ma w nazwie "świąteczne". A, mimo że blondynka nienawidziła całej tej bożonarodzeniowej atmosfery, to znosiła ją we własnym mieszkaniu tylko ze względu na współlokatorkę. Dla niej była w stanie zrezygnować ze swojego dobrego samopoczucia. Tak, dla niej była w stanie zrezygnować z bardzo wielu rzeczy, ale to dla niej i tylko dla niej. Nie mogła za to wytrzymać, widząc wszystko to, co dzieje się czternaście pięter niżej, poza ich azylem.

— Użyczę sobie twojego ramienia... — powiedziała brązowowłosa, wtulając się w rozgrzane ciało Rachel.

Lustrując ją swoimi nienaturalnie lazurowymi oczami, wreszcie zdawała się odnaleźć chwilę wytchnienia w świątecznym zamieszaniu. Wyciągnęła prawą rękę i uderzyła dwa razy złotym pierścionkiem z akwamarynem, który nosiła na palcu, w krawędź szklanki, by następnie podać ją blondynce z uśmiechem na ustach.

— Nie spałaś dzisiaj? — zapytała w odpowiedzi Rachel, uśmiechając się zdziwiona.

Z chęcią wzięła podanego jej przez Margaret drinka i, nieświadoma niczego, wypiła do dna.

— Ani sekundki — odparła, zamykając oczy. — Dobranoc.

— Dobranoc, Margaret — szepnęła jej na ucho, rozkoszując się chwilą bliskości i czując, że sama również powoli zaczyna tracić poczucie rzeczywistości, odchodząc w świat sennych marzeń. Ziewnęła szeroko, przecierając dłonią oczy. — Śpij dobrze.



***


Tykanie wskazówek złotego zegarka roznosiło się echem po umyśle blondynki, wybijając równy, nieprzerwany rytm. Raz za razem przypominało, iż mimo wszystkiego, co dzieje się teraz w jej głowie, czas wciąż mknie do przodu. Ciągle i ciągle, bez odwrotu. Każda najmniejsza rzecz, która się wydarzy, nie będzie mogła już zostać zapomniana czy zmieniona. Nigdy.

Rachel od razu obudziła się, gdy dotarło do niej, co właśnie się stało. Rozejrzała się, jednak w pobliżu nie znalazła Margaret. Przeklęła cicho pod nosem i wyciągnęła z kieszeni telefon, sprawdzając datę. Wciąż była wigilia, dwudziesty czwarty grudnia. Zerknęła trochę wyżej, odczytując godzinę. Do północy pozostały cztery minuty.

— Przebiegła lisica... Zawsze miała ten pierścionek? — warknęła pod nosem, rozmasowując skronie. — Uśpiła mnie. A alkohol był moim pomysłem.

Nie zamierzała pozwolić, aby historia powtórzyła się również i w tym roku. Miała tego wszystkiego już serdecznie dość. Całej tej atmosfery, szczęścia i bezsensowych idei.

Wstała ze skórzanej kanapy, wyminęła pięknie przystrojoną choinkę i pewnym krokiem stawała na kolejnych stopniach podestu, na którym znajdowała się stara winda prowadząca na piętnaste piętro. Odkąd tylko sięgała pamięcią, razem z Margaret wynajmowały dwa piętra, ale korzystały tylko z jednego. Piętnaste służyło im jedynie w noc wigilijną, gdy zasłona oddzielająca światy była na tyle cienka, aby zedrzeć ją gołymi rękami.

Rachel zawsze chciała użyć tego dnia, by powrócić do domu, natomiast Margaret miała kompletnie inny sposób myślenia. Kochała ten świat i jego mieszkańców, a jeszcze bardziej kochała święta. Rok w rok wykorzystywała ten jedyny dzień, aby na dwadzieścia cztery godziny przyzwać jakiegoś cholernego klauna, który rozdaje prezenty wszystkim wokoło.

Kobieta pociągnęła za dźwignię, a żelazna kładka ze stalową balustradą ruszyła w górę. Na całe szczęście ulubione kolędy Margaret zagłuszały dźwięk mechanizmu, także blondynce wciąż pozostawał element zaskoczenia. Ciągły ból głowy przyćmiewający zmysły świadczył o tym, że współlokatorka miała w planach obudzić ją dopiero następnego dnia.

"Jakże niefortunnie dla ciebie, że sumienie nie pozwoliło mi spać" — pomyślała, marszcząc gniewnie brwi.

Z założonymi rękami czekała, aż jej oczom ukarze się widok inny od tych, jaki można było oglądać w obecnych czasach. Wszędzie powieszone zostały czerwone kotary, całkiem zasłaniając chłodne ściany. Z racji tego, iż na tym poddaszu nie było nawet okien, całe światło dochodziło z niewielkiego kominka w pomieszczeniu na końcu korytarza.

Rachel ruszyła szybkim krokiem, po czym spojrzała na zegarek i westchnęła ciężko. Dwie minuty. Zaczęła biec przed siebie po niestabilnych deskach zastępujących podłogę. To miejsce jeszcze nigdy nie spotkało się z remontem. 

Nie zatrzymując się, chwyciła miotłę opartą o futrynę, którą najpewniej zostawiła Margaret, gdy sprzątała tu rano. Wbiegła do pokoju i niemalże instynktownie skierowała się w lewo, nową bronią robiąc pchnięcie w swoją współlokatorkę. Margaret upadła, wyraźnie zszokowana.

— Nie pozwolę ci w tym roku też zmarnować naszej szansy! — krzyknęła, gniewnie spoglądając na szatynkę.

— Nic nie rozumiesz... — powiedziała z pretensją w głosie, zrywając z szyi białą apaszkę i odrzucając ją na bok. — Naprawdę nic nie rozumiesz!

Margaret wstała na równe nogi, rzucając się na przyjaciółkę, podczas gdy ta wolała trzymać ją na dystans przy użyciu miotły. Brązowowłosa początkowo próbowała zajść swojego przeciwnika z boku, jednak ostatecznie, widząc zaborczą postawę Rachel, zrezygnowała z tego pomysłu. Chwyciła drewniany kij i pociągnęła go do siebie, tym samym pozbawiając blondynkę równowagi. Rzuciła ją na ziemię i podbiegła do niskiej, kamiennej kolumny na środku pomieszczenia. Najpierw w pośpiechu szukała na swojej szyi łańcuszka, a następnie starała się wyciągnąć wisiorek spod ubrań. Niewielki kluczyk połyskiwał blado czerwoną poświatą, gdy zbliżyła go do piedestału. Rubinowe linie zaczęły tworzyć geometryczne kręgi na podłodze, poszerzając się i wydłużając samoistnie.

Już miała uruchomić mechanizm, otwierając wrota do innego świata, jednak Rachel szarpnęła ją za nogę. Kobieta przewróciła się, uderzając podbródkiem w kolumnę i wypuściła przedmiot z dłoni. Łańcuszek prześlizgnął się między deskami i spadł piętro niżej.

Margaret spojrzała gniewnie na blondynkę, zbierając się i biegnąc w stronę windy, chcąc jak najszybciej dostać się na niższy poziom.

Rachel, widząc to, wstała i złączyła obie dłonie, uderzając nimi z całych sił w czarny piedestał. Poddasze momentalnie zaczęło się trząść, aż w końcu deski nie wytrzymały siły masywnego kamienia. Podłoga się zawaliła, wznosząc w powietrze tumany pyłu. Kobieta z przejęciem zaczęła szukać kluczyka, dłońmi odgarniając kolejne roztrzaskane fragmenty mebli. Jej oczy szybko badały każdy, nawet najmniejszy skrawek salonu, aż odnalazły cel poszukiwań kilka metrów dalej, na białym, puszystym dywanie, a zaraz za nim Margaret zjeżdżającą windą.

Blondynka szybko przeszła na czworaka tę niewielką odległość i wyciągnęła rękę, zagarniając nią kluczyk. Współlokatorka, widząc jej rosnącą przewagę, przeskoczyła przez stalową balustradę i wylądowała przed Rachel, obcasem buta miażdżąc jej palce.

— Przepraszam — powiedziała szatynka, nie ukrywając wcale tego, jak bardzo udaje poczucie winy, gdy głos jej przyjaciółki załamywał się podczas krzyku z bólu.

— Dlatego właśnie... nienawidzę świąt... — wyjąkała przez zaciśnięte zęby, przeklinając w myślach Margaret. W jej oczach powoli zaczęły zbierać się łzy.

— Będzie tak, jak co roku — odpowiedziała srogo brązowowłosa, podnosząc z ziemi kluczyk.

Szybko oceniła szkody i westchnęła, kręcąc głową z niedowierzaniem. Nie miała nawet najmniejszej ochoty, aby dzisiaj to sprzątać. Zamiast tego postanowiła dokończyć swoje coroczne zadanie i skierowała się w stronę kamiennej kolumny stojącej teraz na środku ich wspólnego salonu. Wyminęła leżącą na ziemi kobietę i włożyła klucz do zamku na piedestale. Czerwone wstęgi ponownie zabarwiły ich mieszkanie, gdy Margaret szeptała pod nosem inkantację. To było coś, co tylko ona mogła zrobić. Ludzie w tym świecie nie mieli magii, a więc musiał im jej użyczyć ktoś z zupełnie innej opowieści. Wierzyła, że właśnie po to znalazła się na tej płaszczyźnie.

Odwróciła się, aby jeszcze raz sprawdzić, czy z Rachel wszystko w porządku, ale było już zbyt późno na reakcję. Blondynka zrobiła zamach i roztrzaskała solidne, drewniane krzesło na głowie szatynki. Siła uderzenia rzuciła Margaret na blat szklanego stolika, który nie wytrzymał ciężaru jej ciała.

Kobieta bezskutecznie próbowała rękawem przetrzeć krew z twarzy, aby odzyskać wzrok, jednak ta nieustannie spływała zbyt obficie. Jej włosy całkiem zostały posklejane przez czerwoną, lepką ciecz. Zacisnęła zęby z bólu. Musiała się zadowolić rozmazanym obrazem przysłoniętym szkarłatem.

Rachel stała dumna z siebie, kręcąc na palcu łańcuszek ze złotym kluczykiem, po czym powolnym, triumfalnym krokiem skierowała się do czarnej, kamiennej kolumny. Włożyła przedmiot do otworu i czekała na dalszy przebieg zdarzeń. W przeciwieństwie do Margaret, Rachel nie miała żadnego konkretnego miejsca, do którego chciałaby otworzyć przejście. Ich domem tak naprawdę były wszystkie światy, jakie tylko istniały. Uwielbiała po nich podróżować i uświadamiać sobie, jak słabe są wiedźmy z Ziemi. Dlatego właśnie ten wymiar tak bardzo jej nie odpowiadał. Tutaj już nie było ani jednej magicznej istoty, jednak Margaret nie potrafiła tego zrozumieć. Ona zawsze myślała tylko o ich wspólnym bezpieczeństwie. Nie interesowało ją nic innego niż spokojne życie.

Co prawda obie poprzysięgły, że nie będą po tej stronie używać magii do walki między sobą, gdyż w tym świecie ich szanse były nierówne. Różnica sił była zbyt widoczna, tym razem jednak Rachel zdecydowała się rzucić jedno zaklęcie na swoją siłę fizyczną. Margaret z pewnością to zauważyła, gdy dostała w głowę tamtym krzesłem.

A jeśli Margaret zauważyła, że Rachel złamała przysięgę, zaczynało się robić poważnie. Dotychczasowe podchody przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie. Ich umowa stawała się nieaktualna.

Szatynka uniosła spojrzenie w górę, a razem z nim uniosły się kawałki szkła z rozbitego stolika. Z trudem wstała na chwiejnych nogach. Wzięła głęboki haust powietrza i krzyknęła z całych sił. Wieżowiec zadrżał, a wszystkie jego szyby popękały, nie wytrzymując wysokich dźwięków.

Blondynka upadła na kolana, zasłaniając uszy. To one były priorytetem, bo przez nie Margaret mogła dostać się do świadomości. Ignorowała kawałki szkła przebijające jej ciało niczym sztylety, rozdzierając tym samym skórę i kolejne tkanki. Nigdy nie miała szans ze specjalną magią Margaret. Manipulacja obiektami była zbyt potężna przeciwko prostej sztuczce latania, jednak wciąż pozostawało jej coś, co wyróżniało ją spośród innych wiedźm. Rachel posiadała nieludzką determinację.

Ledwo przytomna, uniosła swoje ciało niczym we śnie i rzuciła je na piedestał, przekręcając kluczyk.

Ostre światło przebiło się przez noc i wystrzeliło w formie kolosalnego filaru złotego blasku, aż do niebios, przenikając wszystko na wskroś. Zanim kobieta straciła przytomność, zdołała jeszcze ścisnąć w swoich roztrzęsionych dłoniach klucz i obdarowała go swoim oddechem. Niczym zwinny oraz nieuchwytny owad, przedmiot wyfrunął z mieszkania przez okno, wprost na zaludnione miasto, a zaraz za nim rzuciła się zdesperowana Margaret. Nawet na sekundę się nie zawahała. Zawierzyła swoje życie magii, wyskakując z czternastego piętra ciężko ranna, skąpana we krwi.

Rachel zamknęła ciężkie powieki, uśmiechając się do zaistniałej sytuacji. Naprawdę nienawidziła świąt. To właśnie w tym czasie z tej dwójki wychodziły największe demony. Zaczęła się cicho śmiać, mimo tego, jak wielki ból sprawiał jej ten niewielki gest.

— Nigdy go nie znajdziesz... Moja najdroższa... Margaret — wyszeptała, ściskając w dłoni złoty kluczyk.


Koniec części pierwszej.


---Notatka od Autora---

A u Was jak wyglądają święta? xD

Btw poszukuję okładki do tego czegoś ;D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro