Fanfiction jako motyw literacki
Doszkalając się z wiedzy na temat fanfiction, natrafiłam na książki, w których użyto go do zbudowania fabuły. Chodzi o teksty, gdzie fanfik, fandom, fan stanowią część opowieści. Na tyle mnie to zaintrygowało, że trochę poszperałam i, jako wynik tego szperania, mam dla Was krótkie zestawienie. To pewnie nie wszystko, więc jeśli znacie coś, o czym tu nie wspomniałam, dajcie znać w komentarzach, a obiecuję przeczytać!
Kolejność przedstawienia przeze mnie tych książek nie jest przypadkowa. Uszeregowałam je, zaczynając od tych, które podobały mi się bardziej.
Musierowicz w wersji LGBTQA+
Fanfik, Natalia Osińska
Z powieściami dla nastolatków mam dziwną relację. Zdecydowanie nie jestem już grupą docelową tego gatunku, ale lubię — od czasu do czasu — po niego sięgnąć. Uwielbiam te pozycje, które sama czytałam jako nastolatka, choć, rzecz jasna, patrzę na nie okiem bardziej krytycznym niż, powiedzmy, piętnaście lat temu. Sentyment jednak pozostaje, grając kluczową rolę w zjawisku „wracania po latach". Nowości za to często do mnie nie przemawiają ze względu na trudność nawiązania więzi z całkiem nowym bohaterem, który widzi świat zupełnie inaczej niż ja teraz. Nie ma nostalgii, a za względu na ten brak nić splata się jakoś oporniej i zazwyczaj mam ochotę po prostu powiedzieć protagoniście: „nie łam się, wyrośniesz", ale wcale nie dlatego, że bagatelizuję problemy nastolatków; chodzi raczej o sposób ich przedstawienia.
Może przez to, że mam sentyment do Musierowiczowej, bo na jej książkach się wychowywałam (choć po latach wyraźnie widzę wady tych powieści), tak spodobał mi się Fanfik. Dostrzegłam w nim wyraźne analogie do znanego klimatu kojarzącego mi się z czasem zaczytywania się w Kwiat kalafiora i inne części serii. Akcja powieści Osińskiej, w sumie wszystkich trzech tekstów — a więc także Slash i Fluff — jest umiejscowiona w Poznaniu, nie na Jeżycach, ale na nienazwanych blokowiskach (mnie na myśl przychodziły cały czas Rataje). Okładka zaś nawiązuje graficznie do starych wydań Jeżycjady, w których na czytelnika spoglądał rysowany portret głównej bohaterki. Na dodatek postacie wydają się oczytane, kulturalne, porządne, inteligentne. W podobny sposób „cukierkowe", co siostry Borejko. Walczą z przeciwnościami losu, wykorzystując swój intelekt, poczucie indywidualności, opór; nie boją się mieć zainteresowań i wyróżniać się. Jednak, dodawszy do fabularnej tkaniny wątki transseksualne i LGBTQA+, Osińska dokonuje swoistego odkształcenia znanego, pachnącego naiwną nostalgią wizerunku. Mam wrażenie, że opowieści związane z poszukiwaniem własnej tożsamości, z coming outem, są naładowane negatywnymi uczuciami, rozpaczą, tragedią, problemami. Oczywiście to tematyka trudna i ciężka, ale dlaczego, podobnie jak romans hetero, nie może mieć swojej „ładnej", pełnej nadziei i dobrego zakończenia wersji?
Dr Aldona Kobus, która jest jednym z czołowych polskich badaczy twórczości fanowskiej, również wypowiedziała się na ten temat:
Kultura współczesna w dalszym ciągu powiela wytworzony przed Kodeks Haysa trop "Zabij swoich homosiów "(bury your gays), zgodnie z którym pokazywanie osób queerowych na ekranie jest dopuszczalne tylko w momencie, gdy gwarantuje im się tragiczny koniec (morderstwo, samobójstwo, obłęd czy skończenie w przyzwoitym heteroseksualnym związku i odżegnanie się od queerowych ekscesów). Autostraddle podliczyło śmierci telewizyjnych lesbijek i biseksualistek: sto siedemdziesiąt trzy martwe kobiety na ekranach kontra dwadzieścia dziewięć, które dostały szczęśliwe zakończenie. Dominującym obrazem kobiety queerowej są więc zwłoki i jedną z pierwszych rzeczy, jakich uczy nas popkultura, jest to, że szczęśliwe zakończenia nie są dla nas. [1]
A dlaczego nie? Ja, będąc nastolatką, i to taką młodszą nastolatką, uwielbiałam happy endy — takie z bajki: „Z księciem i z żyli długo i szczęśliwie". Czytając jako dziecko (i to samo obserwuję u swojej córki), czekałam, aż dobro pokona zło, aż wszystko „znów będzie na swoim miejscu".
Teraz uwaga, będą spoilery!
W świadomości większości osób niezwiązanych w żaden sposób ze środowiskami LGBTQA+ kwestia tożsamości płciowej łączy się ściśle z seksualnością czy okresem dojrzewania, w którym hormony pomagają takim osobom „zrozumieć", kim są. Zapominamy, że ta świadomość — kształtująca się tożsamość queerowa — nie spływa magicznie wraz z pokwitaniem. Przed pierwszymi pryszczami jestem chłopcem, a potem nagle zaczynam się zastanawiać, czy jednak nie dziewczynką. Całkiem spora część osób ze społeczności queer zdaje sobie sprawę ze swojej „odmienności", a właściwie tożsamości, już w dzieciństwie. Większości dorosłych trudno zaakceptować fakt istnienia „queerowych dzieci", ponieważ pokutuje wśród nich przekonanie, że tożsamość płciowa musi od razu oznaczać SEKS. A w książce Osińskiej tej fizyczności nie ma! A przynajmniej nie w takim stopniu, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni przez popkulturę. Porównałabym go właśnie do przygładzonych motywów Musierowiczowej, gdzie aspekt ten ograniczony jest do trzymania się za ręce i pocałunków, a ciąże zdarzają się poza czasem antenowym.
Wydaje mi się, że tytułowy „fanfik" znajdziemy również w intencji powieści, a nie tylko fabule. Fani często tworzą teksty, by ulżyć swoim ulubieńcom, dać im szczęśliwe zakończenie, naprostować losy; by bohaterowie — w oryginale odrzuceni — w F(f)anfiku zostali zaakceptowani. Można go wręcz uznać za gatunek transformujący powieści młodzieżowe, takie wszystkie Jeżycjady, gdzie w miejsce hetero-bohaterki wrzucono osobę transseksualną, ale całą stylistykę pozostawiono bez zmian. W wielu recenzjach pojawia się właśnie zarzut nadmiernej „cukierkowości": że wszystko się udaje i zmierza do szczęśliwego końca. A ja widzę w tym właśnie taką ucieczkę — od tego, jak pewnie by było; a co w literaturze, nie tylko w twórczości fanowskiej, mogłoby być. Mnie się łezka w oku zakręciła parę razy — gdy ojciec walczy ze sobą i próbuje zrozumieć sytuację swojego dziecka, gdy powraca ciotka Idalia.
Czy ze względu na taką bazę jest to opowieść naiwna? Może... Choć mnie urzekło to, że gdy Tosia wreszcie rozumie, że jest Tośkiem, to jego reakcją jest szczęście i radość, poczucie spełnienia. Bo tak przecież powinien się czuć, prawda? Odnalezienie siebie nie powinno rodzić strachu, wyobcowania czy obawy przed odrzuceniem. Te wszystkie uczucia nie są Tośkowi obce, ale pojawiają się dopiero jako emocje wtórne. Znamienna jest scena z oknem i parapetem. Tosiek chciał uciec oknem, bo miał szlaban. Niestety, okazało się, że chłopak jest zbyt ciężki, by zsunąć się po rynnie. Skrzydło okna zatrzaskuje się, a bohater odkrywa, że jest uwięziony na parapecie. I ja, i Tosiek wiemy, co tam robi i skąd się tam wziął, jakie są jego motywy. Ale zarówno ojciec, jak i Leon, którzy go tam zastają, mają jednoznaczne skojarzenie, które wpisuje się w tendencję — „zabij swojego homosia". Przecież, Tosiek jest niezrozumiany przez rodzinę, ludzi w szkole, ma prześladowcę, samoczynnie narzuca nam się więc rozwiązanie. Samobójstwo. I jeszcze dziwimy się, że Tosiek chce żyć...
Wróćmy jednak do kwestii, która nas interesuje najbardziej, czyli motywu fanfiction. Nie ma tu większej refleksji nad fandomem czy fanami. Znajdziemy za to trochę terminologii: Leon wie, kim są seme i uke, a Tosiek jest znanym w internecie twórcą fanfiction dysponującym wielotysięcznym fandomem. Wbrew pozorom pisarstwo nie jest tutaj ucieczką Tośka w twórczość przed życiem. Czekałam, aż funkcja fanfiction mi się ujawni w treści, ale, jak słusznie zauważyła dr Aldona Kobus:
„Fanfik" jest próbą odpowiedzi na pytanie, co by było, gdyby jedna z sióstr Borejko nie była hetero(...)[2]
— motyw znów pojawia się w konstrukcji powieści. Historia Osińskiej pokazuje, jak autorka chciałaby, by było, podsuwając odbiorcy swoją fanowską wizję. To nie Tosiek w swojej twórczości doświadcza eskapizmu, to my czytelnicy uciekamy tą historią od rzeczywistości.
I potwierdza to sama autorka, która w jednym z wywiadów przyznała:
Od fanfiction się zaczęło – przeczytałam gdzieś w sieci żale młodzieży: „dlaczego starzy piszą, że młodzież nic nie czyta, przecież my czytamy – fanfiki". Szybki research uświadomił mi, że rzeczywiście. Ta sama młodzież, która broni się rękami i nogami przed przeczytaniem lektury szkolnej, namiętnie czyta oraz pisze fanfiki. To był ten moment, kiedy zaświeciło się czerwone światełko: TARGET W ZASIĘGU CELU. No bo skoro czytają, to coś w tych fanfikach musi być. Coś, czego mainstreamowa literatura im nie daje. Więc zaczęłam analizować fanfiki i czytać opracowania naukowe na ich temat, konstruować fabułę w oparciu o moje odkrycia i ostatecznie powstało właśnie to. A transpłciowość pojawiła się trochę przypadkiem. Wzięła się z mojego ambitnego założenia, że chcę wejść do mainstreamu, że moim odbiorcą nie ma być tylko czytelnik fanfiction. Na pewnym etapie badań wyszło mi, że będę musiała chyba napisać o gejach. Co zaczęło mnie trochę spychać z tego głównonurtowego kursu. Więc wymyśliłam sobie, że początek powieści powinien być taki standardowy: on i ona wpadają na siebie (jak to w fanfikach) i dopiero potem wszystko staje na głowie.[3]
Rozumiem tę cukierkowość, widzę w niej większy sens i zamysł, ale jak doceniam fakt, że Tosiek sobie poradził i zyskał akceptację, tak w odniesieniu do innych wątków trochę mnie to irytowało. Wspomniana przeze mnie wcześniej ciotka Idalia — w moim odczuciu z początku główny antagonista — przeszła szybką i zupełnie spłaszczoną drogę do tolerancji. Została po prostu sprowadzona do frazesu „miłości mimo wszystko". Taki plot dobrze wypadł w wątku ojca, którego rozterki i nieporadność były rozczulające w kontekście pierwotnej uległości wobec Idali. Sama ciotka została jednak zupełnie odarta z głębi. Owszem, poznajemy jej motywy. Jako kosmetyczka spotyka osoby transseksulane i nasłuchała się już „okropnych" opowieści o ich nieszczęściach, w związku z tym... Pragnie oszczędzić ich siostrzenicy za wszelką cenę i jest w tym tak zaślepiona, że nie dostrzega stanu, w jakim jest Tosia, to potem wdziera się do życia Tośka i... I nic.
Podobnie mamy poprowadzone szczęśliwe zakończenie Leona, który dokonuje pojednania z rodzicami, a właściwie robi dopiero pierwszy krok ku naprawie stosunków. Wygląda to trochę tak: Leon miał problem, ale pojechał do domu, to wszystko będzie dobrze. W kontekście całej jego sytuacji trudno mi w to uwierzyć. Zarzut mogę spokojnie powielić w odniesieniu do wątku prześladowcy, który podejmuje nawet próbę zabójstwa(?) — trudno powiedzieć, jak mogłoby się to skończyć. Zostaje jednak rozgrzeszony, nie ponosi konsekwencji, a wręcz dostaje własne szczęśliwe zakończenie. Przydałoby się więcej wyważenia i skupienia na indywidualnych finałach dla różnych postaci, a nie klepanie według wzoru „wszyscy żyli długo, szczęśliwie"... i tak samo.
Gdzieś przeczytałam, że to, co spotkało Tośka, to jest akceptacja ze strony rodziny, nieznajomych z internetu i znajomych ze szkoły, to nie jest eskapizm, coś totalnie niewyobrażalnie dobrego i wyjątkowego, ale zwyczajnie — przyzwoitość. I że tak powinno po prostu być... I zgadzam się, a Wy?
Bardzo autorski fanfik
Fangirl, Rainbow Rowell
Tym razem ostrzegę o spoilerach już na samym początku, ponieważ analiza wykorzystania motywu fanfiction bez ujawniania fabuły jest tutaj niemożliwa, co zresztą świadczy pozytywnie o tekście jako całości fabularnej i kompozycyjnej. Brak możliwości prześwietlenia wątku ff bez spoilerów dowodzi jego silnej przyległości do powieści. Nie istnieje on obok, jako dodatkowy smaczek, ale decyduje o wydarzeniach.
W skrócie: książka opowiada historię Cath. Dziewczyna właśnie kończy liceum i zaczyna studia, co niezwykle ją przeraża. Jest spokojną introwertyczką, która bezpiecznie czuje się we własnym domu z bliźniaczką Wren u boku. Niestety, siostra ma jednak dość tego, że zawsze jest tylko połową i, by wreszcie poczuć się indywidualnością jako „całość" nie „pół", postanawia zamieszkać w collegu oddzielnie. Chce poznać nowych ludzi, zaznać studenckiego życia. Cath trafia więc do akademika sama. Nie dogaduje się ze współlokatorką, opuszcza pokój wyłącznie na zajęcia, a cały wolny czas spędza, pisząc fanfiki. Razem z siostrą jest fanką serii książek o młodym czarodzieju (brzmi znajomo?) — Simonie Snow. Brytyjska autorka (sic!) zwleka z ukończeniem ostatniego tomu i zamknięciem historii Simona i jego współlokatora Baza. Cath, znana w wirtualnej rzeczywistości jako Magicath, pisze własną wersję końcowej części. Sama ma ogromny fandom, który niecierpliwie wyczekuje kolejnych rozdziałów, jednocześnie traktując jej opowieść Rób swoje, Simonie na równi z kanonem (tak przy okazji dodam tylko, że w jej fanfiku występuje ship Simon x Baz). Ma też ambicję, by ukończyć Rób swoje, Simonie przed premierą oryginalnej książki.
Wątków poza tym związanym z fanfiction jest całkiem sporo — nawiązywanie przyjaźni z ze Regan (współlokatorką), znajomość z Nickiem (partnerem do pisania), uczucie do Leviego (byłego chłopaka Reagan), relacja z Wren czy lęk o przechodzącego załamanie nerwowe ojca oraz złość na matkę, która opuściła ją w dzieciństwie i teraz, po latach, próbuje nawiązać kontakt. Wydaje się więc, że życie Cath nie należy do prostych — to tygiel emocji, z którymi dziewczyna nie umie sobie poradzić. A może właśnie umie? Na dodatek pragnie zostać pisarką, ale zadania na zajęciach z pisania rodzą w niej przekonanie, że nigdy nie wyjdzie poza fanfiki. Trochę się tego nazbierało, więc po kolei.
Najmniej mi się podobała część fabuły związana z relacjami rodzinnymi. Alkoholizm Wren wydał mi się nieco przerysowany. Część z nas przeżyła pewnie niejedną imprezę na studiach, nie wstała na zajęcia czy nie oddała jakiejś pracy. Siostra Cath miała kilka nieprzyjemnych sytuacji, która mogły zrodzić obawy, że w przyszłości coś jej się stanie, ale w sumie nie bardzo rozumiem, po co był ten wątek. Chyba tylko po to, by pokazać, że Cath to ta spokojniejsza siostra i że Wren może na nią liczyć. I na pomoc Leviego. Zresztą, nasza uwaga w całości skupia się na rodzicach bohaterek. Powieść daje obraz dzieciństwa bliźniaczek oraz jego wpływu na psychikę. Widzimy, jakie traumy spowodowało ono u dziewczyn, a tekst prowadzi czytelnika do zrozumienia, skąd u Cath taka potrzeba stabilizacji i ukończenia fanfika. Jakby przy ciągłych zawirowaniach i życiu w napięciu musiała mieć jakąś „kotwicę", coś własnego, stałego, zależnego wyłącznie od niej.
Autorka chyba chciała, żeby relacja z matką ściśle wiązała się z pisarską blokadą Cath. Dziewczyna potrafi wykrzesać z siebie historie tylko wtedy, gdy są fanfiction lub gdy pracuje w parze z Nickiem — niejako przepisując od nowa stworzone przez niego opowiadania. Tworzą wspólną fabułę, ale fragmentarycznie. Cath dodaje swoje akapity do tych stworzonych przez Nicka, a więc cały czas pracuje na czymś bazowym. Dochodzi więc do smutnego wniosku, że to szczyt jej możliwości i nigdy nie wyjdzie poza fanfiction. Mimo to jest świadoma własnego talentu oraz różnicy warsztatowej między sobą i Nickiem. Utknięcia w fanfikach nie postrzega wcale jako czegoś gorszego; próbuje nawet przekonać do nich swoją wykładowczynię (jako jedną z prac oddaje shot o Simonie), ale twierdzi, że nie jest w stanie stworzyć nic własnego, nic od podstaw. Używa nawet sformułowania, że nie umie ułożyć historii z niczego. Bardzo ciekawe jest to jak nauczycielka, próbuje przekonać Cath, że nawet najbardziej autorska z autorskich opowieści nie bierze się z niczego, ponieważ jest sumą doświadczeń piszącego, jego własnej historii, historii ludzkości, środowiska, w jakim przyszło żyć ludziom, ich wiedzy o świecie, słowem — wszystkiego, co przeżyliśmy, przeczytaliśmy czy obejrzeliśmy.
Przez chwilę zdawało mi się, iż Cath jest uwięziona przez fanfiki, a wyzwolenie przyniesie jej dopiero uwolnienie się od takiej twórczości. Ale to błędna interpretacja. Bo pisanie Cath i jej ucieczka w świat Simona Snow ma charakter kompensacyjny. Stanowi autoterapię. Zerwanie z fanfikami może mieć fatalne skutki; wszak dopiero ukończenie całej terapii gwarantuje wyleczenie. I tak się dzieje. Po opublikowaniu ostatniego rozdziału i przeczytaniu wydanego tomu sagi o czarodziejach Cath wreszcie udaje się napisać opowiadania zaliczeniowe. Własne. Ktoś, w którejś recenzji napisał, że go to rozczarowało, bo książka Rainbow Rowell ukazuje twórczość fanowską w pozytywnym świetle, odczarowuje ją, czyni potrzebną i niosącą pożytek, a prawdziwe katharsis bohaterka przechodzi, dopiero rozliczając się ze swojej trudnej relacji z matką w opowiadaniu autorskim. Ja to odebrałam trochę inaczej. Przypiszę to chyba faktowi, że sama piszę fanfiki i wiem, jak czeka się na moment, w którym historia dobiegnie końca. I pisarskim oczyszczeniem Cath było doprowadzenie tej wielkiej pracy do upragnionego końca. Pokazanie tysiącom fanów, że mogą na nią liczyć, że jest częścią jakiejś społeczności, która ją rozumie. Tytułowa fangirl dostrzega, iż w swojej walce nie jest sama (ma Leviego, Wren i Reagan), zauważa własne samozaparcie, o którym świadczy zdolność doprowadzenia historii do finału i, ogólnie, stworzenie czegoś, co dla tylu osób ma jakąś wartość. To był punkt kulminacyjny jej przemiany. Fanfiction wcale nie stanowiło przyczyny pisarskiej blokady czy źródła niechęci mówienia/pisania o własnych problemach i emocjach, ale drogą prowadzącą do pokonania marazmu.
Książka jest pełna smaczków z zakresu fan studies, takich jak choćby moment, w którym Cath zastanawia się, czy Levi jest nerdem, skoro nigdy nie czyta książek, tylko zawsze słucha, albo gdy okazuje się, że Reagan również zna sagę o Simonie Snow i wyraża się o niej pochlebnie, ale na tym kończy się jej interakcja z tym utworem. Do tej pory dla Cath istniał podział na laików nieświadomych, kim jest Simon Snow, oraz na takich jak ona, którzy są profesjonalnymi użytkownikami fandomu. Na dodatek rozdziały Fangirl są przeplecione fragmentami fanfików Cath i fragmentami sagi o Simonie.
Powieść powstała w 2013 roku i od tamtego czasu ma całkiem sporo fanów. Stworzono do niej fanfiki, a autorka pokusiła się o wydanie Nie poddawaj się (ang. Carry on). Ja w pierwszej chwili, z winy tłumaczenia, w ogóle nie skojarzyłam tytułu. Cath tworzyła fanfika pt. Carry on, co w polskim przekładzie funkcjonowało jako Rób swoje, natomiast parę lat później Rainbow Rowell, za namową fanów, napisała go do końca i w Polsce ukazał się jako Nie poddawaj się. Możemy więc dokładnie zapoznać się z losami Simona i Baza oraz ich romantyczną relacją! Sama jeszcze nie miałam okazji, ale chyba się skuszę. To taka trochę satyra na Harry'ego Pottera — protagonista to sierota-Wybraniec, trafiający niespodziewanie do wielkiej brytyjskiej szkoły magii, do tego mroczny wróg zagrażający światu czarodziejów i współlokator ze starej, mrocznej, złej rodziny o potężnej mocy, taki Malfoy, tylko brunet.
Jak widzicie, można się bawić tematem fanfiction na różne sposoby, a one same dla wielu mogą być życiowym dziełem — masą pracy, zaangażowania, oczekiwania, ambicji i dumy!
Królestwo fanów
Fandom, Anna Day
Wobec tej książki miałam największe oczekiwania. Gdy przeczytałam w blurbie, że opowiada ona o losach fanów, którzy ulegają wypadkowi i w niewyjaśniony sposób trafiają do swojej ukochanej powieści, gdzie przez przypadek zabijają główną bohaterkę i muszą w jej zastępstwie „przeżyć fabułę", by wrócić do domu, byłam podekscytowana! Czy nie po to powstają fanfiki, byśmy więcej i więcej przeżywali nasze ulubione historie?
Jak to niestety często bywa — moje oczekiwania rozbiły się o kiepskie wykonanie. Tę książkę czytałam już jakiś czas temu i naprawdę niewiele odczuć mogę teraz przywołać, poza tym, że mi się dłużyło. Po prostu... bardzo się rozczarowałam.
Violet, Katie, Alice i Nate wybierają się na ComiCon, by spotkać się z odtwórcami głównych ról filmowej adaptacji ich ulubionej książki Taniec na szubienicy Sally King. I tam właśnie przenoszą się do dystopijnej rzeczywistości; na szczęście mają na sobie kostiumy, więc za bardzo się nie wyróżniają. Na początku wydaje im się, że to jakiś rodzaj larpa czy inny role play, w końcu jednak odkrywają, że krew jest prawdziwa, a śmierć jak najbardziej realna.
Niestety na samym początku Tańca, bo już w pierwszym rozdziale, dostajemy w twarz nużącą ekspozycją. Wysłuchujemy bowiem prezentacji szkolnej Violet o jej ulubionym bohaterze literackim. To oczywiście Rose. Wiemy więc, że społeczeństwo jest podzielone na genetycznie ulepszonych Genuli oraz zwykłych ludzi, Niedosków. Co jakiś czas na szubienicy wieszają też kilku Niedosków, by przypominać im o ich całkowitej podległości. Protagonistka na końcu ma się poświęcić i zginąć na szubienicy, a jej ukochany, przypadkiem będący Genulem, ma wtedy przemówić wszystkim do rozsądku płomienną mową o miłości do Niedoska i odkryć, że jednak tak bardzo się od siebie nie różnią. Potem wszyscy mają sobie wpaść w ramiona. Brzmi to strasznie, ale widzę tu solidne mrugnięcie do czytelnika, znającego te wszystkie Igrzyska śmierci, Więźniów labiryntu i inne Niezgodne — powieści zbudowane właśnie na takim schemacie.
Violet musi więc udawać Rose, rozkochać w sobie tego Genula i na końcu zginąć. Wydaje się to nieszczególnie trudne, skoro dokładnie zna przebieg wydarzeń, wie kiedy i gdzie ma być, co mówić, jak reagować. Jak prawdziwa fangirl reaguje ekscytacją i przerażeniem na myśl, że będzie musiała pocałować Pana Ładnego. Podobało mi się, gdy jednak okazywało się, że historia toczy się nieco inaczej, ponieważ Violet, mimo że wiarygodnie wciela się w Rose, to jednak jest sobą i na dodatek zna zakończenie. To powodowało odstępstwa od kanonu, a co za tym idzie, wymuszało na bohaterach pewną improwizację, dając w efekcie te lepsze momenty w fabule. Na dobrą sprawę większość kanonicznych wątków my-czytelnicy Fandomu odkrywaliśmy na bieżąco — gdy Violet-Rose je przeżywała bądź się do nich przygotowywała. Autorka chciała nas trzymać w napięciu, więc pewna część zdarzeń pozostawała nieznana lub wisiała w sferze domysłów i ja, niestety, odnosiłam wrażenie pewnej sztuczności. Przecież Violet znała z góry przebieg wydarzeń, każdą wypowiedzianą kwestię, ale nad pewnymi rzeczami zastanawiała się dopiero chwilę przed tym, nim się wydarzą. W sumie jedyną funkcją tego zabiegu było chyba tylko to, bym ja-czytelnik za szybko się o niczym nie dowiedziała.
Najciekawszym momentem były reakcje bohaterów na plastykę świata, w którym się znaleźli. Mam tu na myśli Violet, Alice i Nate'a (Katie nie należała do fandomu Tańca na szubienicy; do powieści trafiła tylko dlatego, że na ComiCon wybrała się dla towarzystwa). Wszyscy inni, czytając czy oglądając adaptację, „widzieli" już przecież ten świat, wyobrażali go sobie, a jednak szybko okazało się, że ich wyobrażenia nie przystawały do kanonicznej rzeczywistości reprezentowanej przez tekst. Wszystko jest brudniejsze, intensywniejsze, smutniejsze. Zapach to nie tylko zapis na papierze, ale realny smród. Antybohaterowie to nie tylko przeszkoda, którą protagonista pokonuje, ale realne zagrożenie. Wszystko okazuje się pełnokrwiste, dosadne, bardziej rzeczywiste, doświadczalne. Następuje zderzenie — to już nie piękna romantyczna opowieść, ale życie pełne niebezpieczeństw i trudów.
Ale zapytacie: a gdzie tu fanfiction? Jest i ono. Sama podróż do wnętrza historii nie jest jedynym, co łamie granicę między rzeczywistością a fabułą książki. Okazuje się bowiem, że (BIG SPOILER ALERT!) postacie Tańca na szubienicy — a przynajmniej część genetycznie ulepszonych Genuli — zdaje sobie sprawę z bycia bohaterami powieści, a ich życie to koło, które zaczyna się w ustalonym miejscu w czasoprzestrzeni. Po dojściu do konkretnego punktu następuje swoisty reset. Koło kręci się od nowa, a oni dążą do zerwania pętli poprzez dopisanie kolejnej części (kasującej zresztą szczęśliwe zakończenie). Do tego potrzebna jest im Alice — bardzo popularna w fandomie autorka fanfików zbudowanych na matrycy... powieściowej powieści. Alice jest wysoką, piękną blondynką, która idealnie pasuje do Genuli. Chcą więc na nią wpłynąć, by po odesłaniu do rzeczywistości zmieniła ich świat i uratowała stary podział.
To zupełnie inne wykorzystanie motywu fanficition niż w poprzednich dwóch pozycjach. Tutaj fanfiction staje się integralną częścią świata. Więc kanon to nie tylko kanon w wąskim znaczeniu (czyli oryginalnej historii), ale także wszystkie fanowskie naleciałości, które mają realny wpływ na świat i swoich ulubionych bohaterów. Jak się tak zastanowić, to jest to alegoria sytuacji, w której fandom, dzięki swojej sile, jest w stanie wpłynąć na twórcę oryginału. Nie tylko zmusić go do zmiany czy odpowiedzi na oczekiwania, ale także włączyć fanowskie propozycje w kanon. Wystarczy spojrzeć na Dymitra Gluchowsky'ego, który po stworzeniu Metra 2033, Metra 2034 i Metra 2035, oddał uniwersum fanom.
Autorami kolejnych powieści (także wydanych) są już najróżniejsi fandomowi pisarze — budujący faktycznie ogromny świat. George Lucas również angażował fanów w różne stadia produkcji Gwiezdnych wojen. Podobnie robi duet Filoni/Favreau, który w roli statystów w serialu Mandalorian, np. szturmowców czy pilotów rebelii, obsadza fanów zrzeszonych w słynnym Legionie 501. Twórcy serialu Star Trek przyjmowali od fanów ich amatorskie scenariusze i na ich podstawie realizowali odcinki. Mark Gatiss i Steven Moffat, twórcy serialu Scherlock stworzonego dla BBC w pierwszym odcinku trzeciej serii — po dwuletniej przerwie — umieścili mnóstwo aluzji do analiz i teorii fandomu, które powstały po emisji ostatniego odcinka poprzedniego sezonu. Fani odebrali ten odcinek jako zabawę w kotka i myszkę, ponieważ żadna z ich teorii nie została potwierdzona. Trochę inaczej niż twórcy Sherlocka, do fanów podeszli producenci Supernatural. Z okazji dwusetnego odcinka, powstał epizod pt. Fan fiction (odcinek 5, seria 10). Jego fabuła zbiera najważniejsze wątki z fanfików pisanych przez członków fandomu, a postaci występujące w odcinku wystawiają musical oparty na życiu bohaterów serii. Jest to forma podziękowania fanom za ich oddanie, działalność i twórczość. Autorom zdarza się przywrócić bohaterów do życia lub dopisać alternatywne zakończenia na prośbę fanów. Oczywiście są tacy, którzy zupełnie odcinają się od fandomu, ale mam wrażenie, że takich jest coraz mniej.
W końcu fandom to królestwo fanów (kontaminacja nazwy od słowa fan-atyk jako miłośnik oraz -dom od kingdom, czyli królestwo). Bez fanów każdy twór kultury może odejść w zapomnienie...
Nachalne (nie)Easter Eggi
Księżniczka i fangirl, Ashley Poston
Powieść to drugi tom cyklu Once Upon on Con (pierwszy to Geekerella, a trzeci Zaczytana i bestia). Podobnie jak inne części i ta jest retellingiem znanej baśni — Księcia i żebraka (pierwsza — Kopciuszek, trzecia — Piękna i bestia).
Nie wiem, co napisać o tej książce. Umieściłam ją na samym dole zestawienia, bo zdecydowanie jest to najsłabsza pozycja i to nie tylko dlatego, że leży jako powieść w ogóle, ale też motyw fanfiction prawie w niej nie istnieje. W sumie nie wiem, czemu znalazłam tę Księżniczkę podczas poszukiwań utworów zawierających nasze fanfikowe sedno, ale skoro już ją przeczytałam, to zostawię choć dwa słowa.
Muszę przyznać, że wyjątkowo się wynudziłam i dobrnęłam do końca tylko dlatego, że chciałam napisać ten artykuł. Bohaterkami są dwie bardzo podobne do siebie dziewczyny, które przy drobnych zabiegach (peruka, makijaż, ciuchy) mogą uchodzić za bliźniaczki i — co za tym idzie — zamienić się miejscami.
Imogen Lovelace jest fanką, ale taką największą z największych. Oglądała stary serial fantastyczny Starfield oraz jego nową ekranizację. Jej misją życiową staje się uratowanie ukochanej postaci, księżniczki Amary, przed śmiercią, a raczej zmuszenie twórców do wskrzesznia jej w kolejnych częściach. Przygotowuje petycję, którą podpisuje wielu fanów z całego świata. Natomiast Jessica Stone jest gwiazdą filmową, odtwórczynią roli Amary, która chce uwolnić się od kłopotliwego fandomu Starfield i cieszy się z uśmiercenia głównej bohaterki.
Fabuła jest przesadnie rozciągnięta, a przez większość stron nie dzieje się za wiele. Jedna z bohaterek błąka się po terenie ComiConu, a druga zastanawia się, czy kocha asystenta Jessici Stone. Mimo że mamy jakąś intrygę, a bohaterki do czegoś dążą, to mam wrażenie, że nieszczególnie się starają. Mają cel, ale w sumie nie przejmują się, że go nie realizują, by na końcu okazało, że ich potrzeby się zazębiają, a one mogą połączyć siły w MASTER PLANIE, no i... pocałować wybranka/wybrankę.
Zakładam, że celem autorki było przedstawienie historii kobiet, które nie chcą być jedynie dodatkiem, tylko decydować, mieć osiągnięcia, wygrywać, stanowić o sobie. Ale przedstawienie tego przesłania jest bardzo płytkie — bohaterki mają zaniżone poczucie własnej wartości lub problem ze zrozumieniem siebie, ok., jednak to przejście do akceptacji i pewności siebie jest tak miałkie i nijakie, że w ogóle go nie kupuję.
Wątki fandomowe są wyłącznie dodatkiem — koncepcją na retelling. Zamiast opowiedzenia historii Kopciuszka czy Belli w kosmosie, świecie goblinów, wrzucamy je po prostu do fandomu... Autorka poupychała całe mnóstwo popkulturowych odniesień, i to nie w formie smaczków, które samodzielnie się odkrywa i czerpie z tego satysfakcję, tylko łatwizny. Dzieje się to w bardzo nachalny, bezpośredni sposób zabierający całą frajdę, np. poprzez wypowiadanie filmowych tekstów czy do bólu oczywiste nawiązania niebudzące żadnych wątpliwości. Nie ma tu przełamywania schematu baśni czy wychodzenia poza konwencję. Wszystko jest znane i bezpieczne: sława i bycie na świeczniku nie takie różowe jak się na pierwszy rzut oka wydaje, a i fandom nie taki straszny; czyli bycie bogatym nie jest do końca wspaniałe, a bycie fanem (czyli biednym) nie oznacza, że jest się psychopatycznym stalkerem.
Szczerze — nie polecam!
**
Pniem wspólnym wszystkich powyższych pozycji jest pozytywne nastawienie do fanfiction. Nigdzie nie zwrócono uwagi na obecne w powszechnej dyskusji o fanfikach argumenty przeciw. Nawet większość ekstremalnych zachowań i zjawisk w fandomie została zaledwie zasygnalizowana jedynie w Księżniczce i fangirl.
Już na sam koniec wspomnę tylko o Misery Stephena Kinga, która pokazuje ideę bycia fanem w najgorszej, wynaturzonej formie. Pisarz poczytnych dziewiętnastowiecznych melodramatów, Paul Sheldon, ma dość swoich dotychczasowych powieści i bohaterki-heroiny o imieniu Misery. Postanawia napisać coś zupełnie innego, ambitnego. Wyjeżdża w góry Kolorado, by tworzyć. Gdy któregoś dnia jedzie pijany samochodem i ulega wypadkowi. Rannego, z połamanymi nogami odnajduje była pielęgniarka, Annie Wilkes. Zabiera go do domu i leczy. Niedługo Sheldon odkrywa, że jest ona wielką fanką jego twórczości. I tu zaczynają się problemy... Po pierwsze, Annie znajduje początek nowej powieści, która zupełnie nie przypada jej do gustu, a po drugie, czyta najnowszą, ostatnią książkę o Misery, w której zmęczony materiałem Sheldon postanawia pozbyć się bohaterki przez fabularne uśmiercenie. Domyślacie się pewnie, że — jak to u Kinga — teraz będzie krwawo. Annie torturuje pisarza i zmusza go do napisania kolejnej opowieści i wskrzeszenia bohaterki. Wśród odcinanych kończyn, znęcania fizycznego, psychicznego i morderstw wycieńczony i zrezygnowany Paul pisze książkę z ponurą świadomością, że wraz z ostatnią kropką przyjdzie mu się pożegnać z życiem.
Tak jak w najlepszych powieściach Kinga mamy tu dom na uboczu, samotnych bohaterów skazanych wyłącznie na swoją obecność oraz to, co w fandomie najgorsze i najciemniejsze. To historia o tym, co się dzieje, gdy świat fikcji zaczynają zastępować świat rzeczywisty. Przywiązanie czytelnika do wymyślonego bohatera jest w pełni zrozumiałe – wszak na tym właśnie polega fenomen większość wielotomowych sag, sequeli, prequeli czy kilkunastu sezonów serialu. Gorzej, gdy przywiązanie zmienia się w obsesję, a życie bohatera staje się życiem czytelnika. Pisarz w tym momencie znajduje się w roli Boga mogącego zabijać i ożywiać, w pewien sposób panując nad swoim fanem. Ale w Misery role się odwracają; to Annie dzierży władzę nad Paulem, a on musi się podporządkować. Okaleczony bohater nie raz wspomina, że znajduje się w sytuacji Szeherezady. Jak długo będzie ciągnął opowieść o Misery, tak długo utrzyma się przy życiu. To przenosi się również na płaszczyznę Misery jako powieści — w końcu czytelnik również chce poznać, jak zakończy się ta historia i jak długo będzie ją czytał.
Misery została opublikowana w 1987 roku, ale wydaje się, że problem, jaki porusza, czyli relacja fan-twórca, jest nadal aktualna. Choć wydaje mi się, że w miejsce fana, który jednak pozbawiony jest aż takiej siły, by skutecznie wpłynąć na autora, można wpisać fandom.
Ta książka jest niezwykle ciekawa także, a może szczególnie, z punktu widzenia nas, pisarzy-amatorów. Sheldon w swoim zamknięciu i izolacji cały czas zastanawia się nad tym, co go tu doprowadziło, jakim jest pisarzem, jakim chce być i jak bycie pisarzem może go uratować.
Dzisiaj uczestniczenie w ciągłym tworzeniu nowych, tekstowych kontynuacji ukochanych serii nie jest niczym niezwykłym. Właściwie ten cały proces pojawia się już u dzieci, które w zabawie odtwarzają, a zarazem zmieniają, przeczytane książki czy obejrzane seriale. Po premierach Harry'ego Pottera jedną z ulubionych zabaw stała się „zabawa w Hogwart", „w bycie czarodziejem"; nie raz też ktoś z grupy przybierał na chwilę tożsamość głównego bohatera książek Rowling, aby móc odegrać jego przygody. W okresie szkolnym zdarza się, iż tego typu fantazje zostają przelane na papier, i nie ma w tym nic niezwykłego, wielu psychologów uznaje takie kreatywne zabawy za normę rozwojową, a nawet — za formę autoterapii. Ponadto, naturalną cechą człowieka jest jego dążenie do poczucia przynależności do jakiejś grupy: rodzinnej, klasowej, szkolnej czy — w warunkach umożliwionych przez nowoczesność — fanowskiej.
Żyjemy w kulturze transformacji i odbioru. Zawsze, tworząc coś, korzystamy z tego, co udało nam się zebrać w dotychczasowym życiu. I nie jest to nic złego ani niezwykłego. A fanfiction może być również odpowiedzią na słynny bon-mot: „bo wszystko już było". Najbardziej zagorzałym obrońcą wszelkiego rodzaju remiksów, do jakich zaliczają się również fanfiction (stanowiące remiks tekstu), jest amerykański prawnik Lawrence Lessig. Podkreśla on przede wszystkim fakt, iż tego typu twórczość ma olbrzymi walor edukacyjny, a tak na dobrą sprawę nie różni się zbytnio od prac zaliczeniowych, które muszą oddawać uczniowie i studenci, a w których, dzięki remiksowaniu treści, wytwarzają zupełnie nową jakość. [4]
Wszystkie przytoczone przeze mnie utwory wykorzystują motyw fanfiction w inny sposób — jako ciekawy dodatek do fabuły, przyczynek do przemiany bohatera, siłę sprawczą, która może modyfikować świat, czy podstawę konstrukcji tekstu. Najwyraźniej fanfiction to nie tylko rozwijający się gatunek literacki czy przedmiot akademickich, medialnych, fanowskich dysput, ale także skuteczny trop literacki, który może decydować o wątkach i fabule.
Przypisy
[1] i [2] http://szuflada.net/ najbardziej-potrzebna-ksiazka-2016-roku-queerowe-dzieci-i-fanfik-recenzja-niewolna-od-spoilerow/
[3] http://szuflada.net/ przeniesc-fanfiction-do-mainstreamu-wolny-od-spoilerow-wywiad-z-natalia-osinska/
[4] https://depot.ceon.pl/bitstream/handle/123456789/3876/ Wlodarczyk_Tyminska_Fan_Fiction_a_literacka_rewolucja_fanowska.pdf?sequence=1
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro