Rozdział XXXIII
31 grudnia 2019 roku, Gotham City
Chciałam zacząć krzyczeć. Chciałam to wszystko zniszczyć. Chciałam by ktoś przyszedł i powiedział, że to nieprawda, że to tylko zły sen, tylko głupia zbieżność nazwisk. Zamiast tego trzęsąc się z bezsilności wpatrywałam się w ten cholerny kawałek granitu. Powinnam była odmówić, gdy Damian zaproponował z drwiącym uśmieszkiem byśmy się przeszli na cmentarz zobaczyć mój nagrobek, skoro i tak musieliśmy pozbyć się ciała Martina. To przerażające, że wystarczy jeden dzień w tym przeklętym, gnijącym mieście by znowu zobaczyć z bliska brutalną, kościstą śmierć. Nigdy nie pozbywałam się zwłok. Nie musiałam. Zabiłam dziesiątki ludzi, ale nigdy nie potrzebowałam ukrywać zwłok. Byłam seryjnym mordercą, zawsze poszukiwanym, nie było sensu się w to bawić. Policja robiła to za mnie. Powinnam teraz siedzieć w apartamencie i szykować się na maskaradę... Zamiast tego wywoziłam zakrwawione zwłoki dawnego przyjaciela z Damianem Waynem, chłopakiem z okładek kolorowych magazynów i nie miałam pojęcia jak wyjaśnię reszcie, że Martina już nie ma, a tego, którego znali nigdy nie było... Jak spojrzę w oczy jego bratu... Jak komukolwiek będę w stanie spojrzeć w oczy... Chłopak z okładek, zabójca w masce miał natomiast najwyraźniej więcej doświadczenia w pozbywaniu się ciał niż seryjna morderczyni i terrorystka, która rok temu strzeliła sobie w łeb... To wszystko było tak strasznie nie tak... Ciemnowłosy zabójca zakopał jeszcze ciepłego trupa hakera w płytkim, świeżym grobie, a ja przeszłam się po lodowatej nekropolii w poszukiwaniu swojego własnego grobu. I wtedy mój wzrok przyciągnął nowy nagrobek. Nie potrafiłam przestać się w niego wpatrywać. Nie byłam w stanie odwrócić wzroku, nieważne jak bardzo bym chciała. I mimo, że przez te słone, zimne łzy już praktycznie nic nie widziałam, nadal patrzyłam... I nadal nie wierzyłam. W którymś momencie chyba zaczęłam zaciskać pięści, bo szkarłatnokrwiste krople kapały z moich zaciśniętych dłoni, brudząc szaroczarną, mokrą ziemię wokół nagrobka. Wiatr wył tak głośno, że byłby w stanie zbudzić nawet zmarłych, wył tak jak ja wyłam gdzieś w środku, gdzieś gdzie jeszcze pamiętałam jak się to robi. Ostre podmuchy bezlitośnie szarpały moim czarnym płaszczem, a deszcz siekł mnie niemiłosiernie po twarzy. Już dawno przemokłam do ostatniej suchej nitki... Do samych kości. Nie mogłam przestać myśleć, że zasłużyłam na to wszystko. Tu i teraz ktoś w końcu powinien mnie zabić. I nie miłosiernie, nie jednym strzałem w głowę. Powinnam cierpieć... Tak jak Ci wszyscy, którzy nie żyją z mojej winy... Z mojej ręki... Mimowolnie szczękałam zębami, ale nie potrafiłam się choćby ruszyć. Jak mogłam do tego doprowadzić? Jak mogłam wszystko tak doszczętnie zniszczyć? Jak mogłam być takim potworem?
-Lucy?! Co Ty wyprawiasz?! Idzie burza, a Ty stoisz tu i mokniesz!- krzyknął wściekły Damian, podnosząc z ziemi mój czarny parasol. Nawet na niego nie spojrzałam. Wskazałam drżącym palcem nagrobek przede mną.
-Jak... Jak to się stało? - wyszeptałam piskliwym, obcym głosem, nie potrafiąc zapanować nad łkaniem. Ciemnowłosy chłopak spojrzał na mnie, a potem na nagrobek. Nie musiałam na na niego patrzeć. Wiedziałam, że zrozumiał. Westchnął.
-Przedawkował - odpowiedział mi, a w jego głosie zabrzmiała jedynie pustka. Dlaczego jedno krótkie słowo potrafiło zranić bardziej niż jakikolwiek nóż? Czemu to bolało bardziej niż tortury?Czy to życie było jedną wielką torturą? Syn Batmana chwycił moje ręce i rozprostował je. Nie protestowałam. Nie miałam siły. Opadłam na kolana, nim zdążył mnie złapać. Wiatr wygiął jego parasolkę. Przypominała teraz te gołe, smoliste konary łysych, pokrzywionych drzew, które w parodii życia wyginały się nad kruszejącymi nagrobkami. - Przykro mi Lucy... Jego rodzina pochowała go tutaj, bo stąd pochodził. Więcej nie wiem. Wszystko było prywatne. Media miały zakaz zbliżania.
-To moja wina - wyszeptałam, ledwo panując nad drżącym ciałem, nad odmawiającym posłuszeństwa głosem, nad płonącym umysłem... Motyle całą hordą zleciały się nad moją głową, niczym sępy nad padliną. Ich ostre jak brzytwa głosy wciąż powtarzały wściekle te same słowa w kółko i w kółko... A ja zaczęłam się powoli kiwać wprzód i w tył... I w tył i wprzód... To Twoja wina! Gdyby nie Ty wciąż by żył! Zabiłaś go! Wszystko niszczysz! Jesteś potworem niczym więcej! Nie daleko pada jabłko od jabłoni uśmieszku...
-To nie Ty dałaś mu to cholerstwo. Sam zdecydował. Nie możesz być za to odpowiedzialna - odezwał się Damian, sam jednak w to nie wierzył. To były tylko puste słowa. Nieudolna próba pocieszenia kogoś kto na to nie zasługiwał przez kogoś kto tego nie potrafił. Jego głos ginął w huku tysiąca i jeden smolistych, czarnych skrzydeł. Zaśmiałam się głucho.
-Oboje wiemy dlaczego po to sięgnął - mój zachrypnięty głos brzmiał obco... Cicho... Niczym głos umarłego. - Jack miał rację. Niszczę wszystko czego tknę... Jak zaraza... Jak On... Coraz częściej żałuję, że nie potrafiłeś mnie wtedy zabić Damian...
-Nie potrafię bez Ciebie żyć Lucy - wyszeptał, a jego głos brzmiał zupełnie tak jak brzmią głosy skazańców, gdy już stracą resztki nadziei, gdy już nic im nie pozostaje. Desperacja, obsesja i obłęd to jedno z tych połączeń, które kradną człowiekowi duszę. W zachodzącym świetle słońca wyglądał jak mroczny anioł śmierci, który gdy tylko nadejdzie zmrok zostanie stracony w najgłebsze czeluście piekieł. Zawiódł bowiem. Nie zabrał z tego świata demona. Pozwolił mu żyć. Chciał nawet go przywrócić z odmętów Tartaru. Spojrzałam na niego i zrozumiałam, że oto przede mną stoi kolejna dusza stracona. Była jednak w tym tragedia większa niż w poprzednich razach. Większa, bo to nie było kolejne zabójstwo. Większa, bo to było zniszczenie kolejnego anioła. Wyrwanie mu skrzydeł i sprowadzenie do swojej własnej potwornej postaci. Doprowadzenie do szaleństwa, do obłędu, do makabrycznej obsesji...
-Musisz się nauczyć. Damian, mnie się już nie da naprawić... Próbowałam, wmawiałam sobie, że mogę... Że zacznę wszystko od początku... Ale wciąż wracam. Wciąż giną ludzie. Z mojej ręki czy z mojej winy... Co za różnica? Wciąż sprowadzam nieszczęście. A moi bliscy... Zobacz jak skończył mój kuzyn. Co stało się z Andrew... - odezwałam się cicho, wskazując świeże litery na nagrobku mojego najstarszego kuzyna, czując jak wiatr syczy i warczy wokół mnie. Jak domaga się krwi. Jak pod jego niewidzialnym ciężarem gną się nie całkiem jeszcze martwe, ale już nieżywe czarne konary drzew. Wtedy to do mnie dotarło. Byłam zupełnie jak one. Nie całkiem jeszcze martwa, ale już nieżywa... Wiatr... Deszcz... Cmentarz... Upominały się o mnie. Diabeł czekał już na mnie z kotłem... Spojrzałam Damianowi w te jego piękne szmaragdowe oczy. - Ty masz szansę Damian. Możesz żyć normalnie. Być dobrym człowiekiem. Dla Ciebie nie jest za późno. Może trochę się pogubiłeś. Zabijałeś. Ale nikt z Twoich ofiar nie był niewinny. Miałeś powód. Działałeś słusznie. Twoje sumienie jest czyste. Jesteś w końcu Jego synem. Jesteś bohaterem.
-Bohaterem? - prychnął chłopak, odwracając wzrok i zaciskając dłonie w pięści. - Zabiłem własną matkę Lucy. Poderżnąłem jej gardło i patrzyłem jak się wykrwawia. Upajałem się jej śmiercią. Zabrała mi Ligę, więc wziąłem ją sobie z powrotem. Ale nie... Nie była niewinna. Niewinni byli strażnicy więzienni których wypatroszyłem w krwawym szale, gdy godzinami torturowałem Deathstroke'a... Ale nie... On też nie był niewinny. Powiesz, że pochodzę z Ligii Zabójców, że tak mnie wychowano, ale to kłamstwo, które lubię sobie wmawiać ja i mój ojciec. Bo dziadek przewróciłby się w grobie, gdyby widział to co zrobiłem. Zabójca bez honoru... Staje się potworem jak wszyscy Ci, którzy zabijają dla czystej rozrywki. Jak Ci, którzy zabijają, bo to najzwyczajniej w świecie lubią... Myślałem, że taki nie jestem. Że jestem od nich wszystkich lepszy. Że mam swój honor, mam swój miecz i swoje dziedzictwo... Ale zamordowałem kobietę, która mnie urodziła Lucy i uśmiechałem się, gdy konała... Nie jestem lepszy od tych wszystkich psychotycznym seryjnych morderców, których mój ojciec poprzysiągł ścigać po kres swego życia... Jestem od nich gorszy Lucy. Jestem gorszy, bo od dziesięciu lat noszę maskę bohatera, a gniję dokładnie tak samo jak to przeklęte miasto... I lubię... Lubię zabijać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro