Rozdział XXXII
25 czerwca 2019 roku, Nanga Parbat
Część ludzi jest zdania, że nasze życie nie jest linią prostą, a kołem. Uważają, że ludzki żywot zatacza jeden wielki krąg. Umiera się tam, gdzie się urodziło. Niektórzy szczęśliwcy są ponoć nawet zdolni by wyzionąć ducha dokładnie w swoje własne urodziny. Patrząc na tą krainę wiecznych śniegów i wiecznych cierpień byłem w stanie uwierzyć w tą teorię. Nie uśmiechała się mi jednak śmierć w wieku niespełna dwudziestu lat. Wiedziałem jednak, że dziś umrę, albo ja, albo ona. Nie było innej możliwości. Nie po tym wszystkim. Tytani o dziwo postanowili mi towarzyszyć. Choć może to ja towarzyszyłem im? Szczerze nie rozumiałem dlaczego mimo wszystkiego co zrobiłem, mimo wszystkiego co im powiedziałem, że zamierzam jeszcze zrobić zgodzili się na współpracę. Szczerość tak na ludzi działała? Czy byli aż tak zdesperowani by wyciągnąć z tego lodowego piekła Raven? Widząc jednak ich ukradkowe spojrzenia bardziej wierzyłem w to, że myśleli, że zdołają mnie odwieść od tego pomysłu, od tego wszystkiego... Przekonają do powrotu, przekonają, że w ogóle jest do czego wracać. Nie rozumieli. Nikt z nich nie rozumiał. Było już dawno za późno na odwrót. Nie dało się zmienić tego kim byłem. Jakakolwiek przyszłość mogła mnie czekać jedynie po jej śmierci. Jedynie w Nanga Parbat... Jedynie w zimnej otchłani Jam Łazarza... Tu, gdzie śnieg nigdy nie topnieje. Tu gdzie ludzkie serca zastąpiły sople lodu. Tu, gdzie przywrócę do życia tą, która ukradła moje serce, zanim choćby zrozumiałem, że je faktycznie mam...
-Rany, jak tu zimno! - mruknął Roy, obejmując się ciasno rękoma. - Jak ja mam strzelać w taką pogodę? - narzekał dalej, pieszczotliwie tuląc do siebie swój łuk. Prychnąłem. Co on myśli, że ten jego patyk z kawałkiem sznurka to dziecko, że je tak ściska?
-A Ty myślałeś, że gdzie znajduje się siedziba Ligii Zabójców? - odezwał się ze śmiechem Kid Flash. Co przydomek to gorszy... Najwyraźniej godność znajdowała się na liście słów zakazanych w ich słowniku. - Na plaży?
-A wiesz, nie pogardziłbym - rzucił kompletnie niezrażony łucznik w odpowiedzi, szczerząc zęby. Przewróciłem oczami. A mój ojciec uważał Tytanów za wzór... Cóż za wybitna pomyłka.
-Dajcie spokój. Nie jesteśmy tu na wakacjach. Mamy misję, odzyskamy w końcu Rachel - uciszyła ich Gwiazdka, a w jej głosie brzmiało zmęczenie, ale i determinacja. Mimo wszystko musiałem przyznać, że Tytani jacy by nie byli, przynajmniej mieli lidera, który wiedział co robił. Roy przewrócił oczami.
-Łatwo Ci mówić, Ty zimna nie czujesz - mruknął wciąż wyraźnie niezadowolony i pochuchał na swój łuk, tak jakby miało to sprawić, że nie będzie tak lodowaty. Pokręciłem głową ze zrezygnowaniem. Dziadek by go zabił, po czym powiedziałby, że w ten sposób jest bardziej użyteczny. Nienawidziłem go, ale w tym momencie byłem niezwykle bliski przyznania mu racji. Roy w tym czasie chuchał i dmuchał na ten swój patyk ze sznurkiem coraz intensywniej. Dobrze, że nigdy specjalnie nie wierzyłem w ludzi, bo obecnie wiara ta by i tak prysła niczym bańka mydlana.
-Czy możemy się skupić na tym po co tu jesteśmy? - odezwałem się ze zrezygnowaniem, rzucając Royowi i jego głupiemu patykowi ostre spojrzenie. Łucznik nawet go nie zauważył, tak był wielce pochłonięty tym swoim durnym chuchaniem. - Im szybciej się z tym uporamy tym lepiej. Nie mam czasu na wysłuchiwanie użalań łucznika od siedmiu boleści.
-Sam jesteś od siedmiu boleści Wayne! - warknął obrażony Roy. Westchnąłem, patrząc błagalnie w stronę Koriand'r.
-Roy, Damian ma rację. Czas w końcu zająć się tym po co tu jesteśmy - odezwała się tonem nieznoszącym sprzeciwu płomiennowłosa kosmitka. Victor utkwił we mnie spojrzenie tego swojego czerwonego, laserowego oka. Cholera, teraz ten zacznie marudzić...
-Masz na myśli ratowanie Rachel i zabicie matki Damiana? - zapytał zjadliwie, nie przestając na mnie patrzeć. Tytani poszli za jego przykładem i wlepili we mnie te swoje durne, naiwne spojrzenia. Założyłem się rękoma.
-Tak, dokładnie. Ale spokojnie, moją matkę zabiję sam. Nie musicie mi pomagać. Poradzę sobie - odpowiedziałem lodowato, wytrzymując jego pełne wyrzutu i długo skrywanej nienawiści spojrzenie. Koriand'r westchnęła.
-Naprawdę chcesz to zrobić Damian? - zadała na głos pytanie, który chyba każdy z nich chciał zadać. - To Twoja mat...
-To mój wróg. Przeszkoda. Morderczyni, która i mnie usiłowała zabić. Dawczyni trefnych genów, która jest nim tylko dlatego, że naćpała mojego ojca - warknąłem przerywając jej, po czym ruszyłem w kierunku twierdzy Ligii Zabójców na spotkanie przeznaczeniu. Tak jak i kiedyś najwyraźniej tylko ja potrafiłem się na to zdobyć...
***
-Naprawdę chcesz to zrobić Damian? - jej szyderczy głos echem rozbrzmiał tuż nad moim uchem, gdy tylko oddaliłem się od Tytanów. Lodowate kropelki potu spłynęły mi po karku. - To Twoja Matka! - szydziła dalej w najlepsze. Jej podły, chory śmiech niósł się po śnieżnobiałym, lodowym piekle niczym zapowiedź nadchodzącej śmierci. Zamknąłem oczy, brnąc dalej poprzez ten przeklęty śnieg. Już niedługo... Już tylko chwila... Jeszcze jedynie moment... I pozbędę się tego koszmarnego widma zielonowłosego ostrza przeszłości raz na zawsze. - A matkę ma się tylko jedną Damian! I co, mamusię zabijesz? Poderżniesz jej gardło czy wbijesz katanę między żebra? A może coś bardziej wymyślnego? Może ją rozczłonkujesz jak Deathstroke'a? Czy to nie byłoby zabawne?
-Zamknij się! Ty nawet nie istniejesz! Nie żyjesz! - wrzasnąłem, nie potrafiąc dłużej ignorować tej makabrycznej parodii jej obecności. Nienawidziłem jej... Każdą komórką, każdym neuronem, każdym kawałkiem skóry... Tak bardzo, tak obsesyjnie i nieodpowiedzialnie mocno. I tak samo ją kochałem. A może nawet i bardziej...
-Ale już niedługo... Prawda Damian? W końcu mnie wskrzesisz! Życie Twojej mamusi za moje, czy jakoś tak... - odezwała się niezrażona, po czym podeszła bliżej i ujęła moją twarz w dłonie nim zdążyłem zaprotestować. Chociaż pewnie i tak nie byłbym w stanie. Czemu jednak to czułem? Przecież była jedynie duchem, albo gorzej... Urojeniem... - Wykopiesz moje gnijące zwłoki i wrzucisz do Jam Łazarza, wyciągniesz z najdalszych kręgów piekielnych... Ah, mój Ty bohaterze!
-Śmiej się do woli. Nareszcie będę mógł mieć od Ciebie święty spokój - syknąłem. Koszmarnie oniryczny miraż jedynej dziewczyny jaką kiedykolwiek pokochałem roześmiał mi się w twarz.
-Nie wytrzymam! Ty naprawdę w to wierzysz! - wybuchła, wciąż się śmiejąc. Jej śmiech brzmiał równie upiornie jak wtedy, gdy żyła. Był w nim dokładnie ten sam chory obłęd. Przysunęła się jeszcze bliżej i wyszeptała mi do ucha coś od czego krew w moich żyłach niemal zamarzła, a ja poczułem się zupełnie tak jakby ktoś włożył mi między żebra rozżarzony pogrzebacz. - Damian, ja jestem tylko Twoim urojeniem. Ty po prostu zwariowałeś... I to nie tak zwyczajnie jak ludzie w psychiatrykach i nie tak krwawo jak ja... Zwariowałeś. Z miłości.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro