Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXXI

31 grudnia 2019 roku, Gotham City

Mówi się, że po burzy zawsze wychodzi słońce. Czy jednak jakakolwiek gwiazda jest w stanie przebić się przez ciemne, burzowe chmury lgnące do tego miasta niczym ćmy do ognia? Im dłużej tu byłam, tym mniej w to wierzyłam. Od przeszło godziny wpatrywałam się pustym wzrokiem w swoje odbicie, starając się przekonać siebie samą, że jestem w stanie to zrobić. W końcu byłam byłą terrorystką, seryjną morderczynią i człowiekiem kompletnie obłąkanym. Nie ważne jak długo kąpałabym się we wrzątku, jak mocno bym farbowała włosy i jak bardzo starałabym się żyć jako przykładny, dobry człowiek, nic już tego nie zmieni. Harleen się myliła. To nie były błędy, to były morderstwa i zbrodnie. Policja w Gotham chyba sama musiała zwariować, skoro pośmiertnie mnie uniewinniła. Można było o mojej tragicznej osobie mówić wiele, ale na pewno nie to, że byłam niewinna. Nie potrafiłam zrozumieć dlaczego Martina kompletnie nie obchodziło to, że nie jestem godna jakiegokolwiek współczucia, dlaczego chciał mi pomóc. Dopiero gdy w całości usłyszałam jego pomysł dotarło to do mnie i sprawiło, że po plecach przeszedł mi lodowaty dreszcz. Nie obchodziło go ludzkie życie. Tak po prostu, zwyczajnie nie obchodziło. Nie zamierzał oczywiście iść tak daleko w okrucieństwo jak ja, czy On, ale nie miało dla niego większego znaczenia. Liczyli się jego bliscy, rzecz jasna, ale obcy, nieważne czy dobrzy, czy źli, starzy czy młodzi, bogaci czy biedni... Ich życie nie było dla niego warte choćby złamanego grosza. Był hakerem, niesamowicie utalentowanym, ale i koszmarnie wyrachowanym. Nie znałam szczegółów jego życia, ale podejrzewałam, że mógł spokojnie kogoś zabić. Oczywiście nie własnymi rękoma. Technologia, którą zmusił swą wiedzą i geniuszem do posłuszeństwa pełniła dla niego niezwykle wygodną rolę białych rękawiczek. Nie wiem czy nawet Nathan był tego świadom, bo ostrożność jaką wykazują się pozbawieni skrupułów ludzie jak jego brat, dobiega niemal perfekcji. Chłód i opanowanie jakie chłopak wykazywał pisząc zabójczy kod nie był nawet w połowie tak przerażający jak satysfakcja w jego oczach gdy skończył. Odwróciłam się od lodowatej tafli lustra, mimo, że doskonale widziałam go i w niej. Chciałam mu jednak spojrzeć w oczy. Myślałam, że zobaczę w nich odbicie własnego strachu czy choćby ułamka poczucia winy, ale nie było w nich nic prócz mrocznego, zimnego zadowolenia. Podobne widywałam w Arkham, gdy pakowano do czarnego, foliowego worka kolejnego fantazyjnie okaleczonego trupa jednego ze strażników.

- Skończone. Teraz wystarczy, że wciśniesz ten przycisk w odpowiednim momencie i... - odezwał się spokojnie, po czym przejechał palcem po szyi w dość wymownym geście. - Problem z głowy.

-Jesteś pewien, że to zadziała? - zapytałam z trudem zmuszając struny głosowe do współpracy. Czułam, że to wszystko nie tak. Zupełnie jakbym trafiła do najgorszej możliwej linii czasowej i dotarła do momentu, w którym, albo mogę strzelić sobie znowu w łeb, albo dać się porwać temu makabrycznemu nurtowi. Martin uśmiechnął się. W tym uśmiechu było coś niepokojącego.

-To nie pierwszy raz, gdy bawię się tego typu... hmm, zabezpieczeniem. Gwarantuję Ci, że zadziała - odpowiedział beznamiętnie. Otworzyłam szerzej oczy.

-Martin... Kim Ty właściwie jesteś? Cyberterrorystą? Zabijasz ludzi tymi kolorowymi linijkami tekstu na ekranie? - nie wytrzymałam. Popatrzył na mnie z autentycznym rozbawieniem.

-Brzmisz jakby Cię to przerażało. Przecież jesteś dokładnie taka jak ja. Tylko nasze metody się różnią. No i na Twoje nieszczęście trochę Ci... odbiło - odpowiedział mi, wyraźnie akcentując ostatnie słowo. 

-Odbiło to mało powiedziane... - skwitowałam smętnie i wzięłam od niego detonator. Najwyraźniej tylko terrorysta potrafi wybaczyć terroryście... - Nie masz wyrzutów sumienia?

-Czego? Lucy, mnie nie obchodzą Ci ludzie. Nie są mi bliscy, nie są mi potrzebni... Co za różnica czy umrą z mojej ręki czy śmiercią naturalną? Nie mów mi, że seryjni zabójcy użalają się nad tym kogo zabili? 

-Nic nie czujesz? Przecież to tacy sami ludzie jak Ty czy ja... Mają rodziny, bliskich, dzieci, niektórzy są całkiem niewinni... 

-A Ty przypadkiem nie wymordowałaś szesnastu niewinnych dzieciaków, co ledwo od ziemi odrosły? - rzucił patrząc na mnie lodowato. Wzdrygnęłam się. Gdzieś w oddali zatrzepotały skrzydła czarnych, smolistych motyli, gdzieś echem odbiło się szesnaście strzałów, gdzieś rozległ się ich krzyk, gdy ich małe ciałka wpadały jedno po drugim z miękkim pluskiem do zamarzniętej sadzawki, gdzieś po środku lodowatego, białego piekła...

-Skąd...skąd o tym wiesz? - wymamrotałam, chwyciwszy się poręczy krzesła by nie upaść. Martin wzruszył ramionami.

-Jego idioci na posyłki mają komórki, a ja nie mam najmniejszego problemu z włamaniem się do nich. Z resztą obserwuję Cię już od jakiegoś czasu Lucy... - odparł głosem, w którym zabrzmiała niebezpieczna fascynacja, z rodzaju tych, które doprowadzają człowieka do szaleństwa. Cofnęłam się mimowolnie, czując jakby ktoś włożył mi między żebra rozżarzony pogrzebacz. Wiedział... Wiedział... Wiedział... Mógł Ci pomóc... Ale Ci nie pomógł...

-Wiedziałeś... Ty... Ty... Wiedziałeś! Cały ten cholerny czas wiedziałeś gdzie jestem?! Mogłeś mi pomóc! Mogłeś mnie wyciągnąć z tego pierdolonego lodowatego piekła! Mogłeś temu wszystkiemu zapobiec! Dlaczego?! Dlaczego milczałeś?! - wycharczałam i tracąc nad sobą panowanie w przypływie dzikiego tanga frustracji, cierpienia i furii, zbiłam lustro i przyłożyłam mu piekielnie ostry odłamek do krtani. Uniósł w górę ręce w geście kapitulacji. Na jego twarzy jednak tkwił uśmiech.

-I co? Zakończyć Twój występ nim się na dobre zaczął? -  wysyczał z niemała satysfakcją, po czym wstał, patrząc na mnie z góry. Ostrze w moich bladych dłoniach drżało niemiłosiernie. - O nie, nie nie... Lucy, Twój występ przeszedł moje najśmielsze oczekiwania! Cieszę się, że miałem udział w stworzeniu tak wspaniałego seryjnego mordercy jakim jesteś! Bo widzisz, mylisz się. Nie milczałem. Nakierowałem tych idiotów z wydziału sprawiedliwości na fałszywe tory. A Ciebie, ach jak cudownie się Ciebie ogląda... 

-Jezu... Ty zwariowałeś! - warknęłam, odsuwając się jak najdalej od tego obłąkanego, okrutnego człowieka, którego jeszcze chwilę temu z dumą nazywałam przyjacielem. Martin wykrzywił z niesmakiem usta.

-Ja? Ja zwariowałem? Lucy, przecież to Ty jesteś obłąkana! Razem... - podbiegł do mnie i nim zdążyłam zareagować chwycił mnie za ręce. - Razem jesteśmy obłąkani! Dwoje seryjnych zabójców, dwoje terrorystów, dwoje kochanków! - krzyczał, a jego twarz stawała się coraz bardziej czerwona w miarę jak rosła jego chora, obsesyjna ekscytacja. Zamarłam, kompletnie nie wierząc w to na co patrzę, to czego byłam świadkiem. Ten kochany, inteligentny chłopak... Martin jakiego znałam, jakiego wszyscy znali... zniknął bezpowrotnie. Był takim samym kłamstwem jak Cynnis. Ukrył się jednak znacznie, znacznie lepiej... A jego prawdziwe oblicze w niczym nie ustępowało makabrycznemu uśmiechowi klauna z Gotham, tym straszniejsze, że tak tragicznie nierealne.

-Cóż za słodka historyjka miłosna - skomentował czyjś ostry, szyderczy głos, a ja zastygłam niczym słup soli, niezdolna do jakiejkolwiek reakcji. Znałam ten głos... Znałam go zbyt dobrze. - Jak się kończy stalkerze? Całujecie się na stercie trupów?

-Damian Wayne... czy może powinienem powiedzieć al Ghul? A może wolisz Robin? - błyskawicznie zareagował Martin, piorunując wzrokiem wysokiego szatyna, z kataną przerzuconą niedbale przez ramię. Syn Mrocznego Rycerza przekrzywił lekko głowę, zakładając się rękoma.

-Dla Ciebie dupku, Twój ostatni widok - wycharczał wyprutym z emocji głosem, po czym nim chłopak zdążył mu odpowiedzieć poderżnął mu gardło, szybkim, zdecydowanym cięciem japońskiego miecza. Ciemnoczerwona krew trysnęła fontanną, brudząc zabytkowe wnętrze luksusowego apartamentu, a ja wciąż nie potrafiłam się poruszyć. W głowie pytania przekrzykiwały się wzajemnie, a ja stałam tam i tylko pustym wzrokiem wpatrywałam się w wykrwawiającego się na moich oczach człowieka, którego przez cały rok z dumą nazywałam przyjacielem. Tego samego, który pozwolił na to bym była bita, torturowana i głodzona przez cały wcześniejszy rok, tylko po to by stać się tak samo zepsuta jak on sam. By dostarczyć mu chorej rozrywki, której jego obłąkany umysł tak bardzo pragnął. Damian popatrzył na jego trupa z odrazą i splunął. Najwyraźniej słyszał całą naszą rozmowę. Zwrócił ostre spojrzenie swoich szmaragdowych oczu w moją stronę, a ja poczułam jak oślizgłe macki strachu chwytają mnie brutalnie za gardło. - To dlatego Twoja trumna była pusta. - powiedział tylko tonem jakiego nigdy u niego nie słyszałam. Nie brzmiało w nim szyderstwo czy wyższość. Brzmiał w nim żal i melancholia. Nie umiałam znaleźć słów by się odezwać. Patrzyłam więc jedynie w otchłań jego smutnych zielonych oczu, myśląc o stercie magazynów, które już dawno miałam spalić, które nawet w połowie nie oddawały tego spojrzenia. 

-Wykopałeś moja trumnę? Po co? - mój głos brzmiał obco i szorstko, jak od dawna nieużywany instrument, gdy w końcu udało mi się odezwać. To było jedyne co przyszło mi do głowy. Chłopak pokręcił głową i zbliżył się do mnie tak blisko, że byłabym w stanie policzyć jego rzęsy.

-Po co?! Po to byś w końcu dała mi spokój! - syknął, a w jego głosie zabrzmiała czysta furia. Przełknęłam głośno ślinę.

-Chyba nie rozumiem...

-Oczywiście, że nic nie rozumiesz! - przerwał mi ostro, a w jego oczach zabłysła dzika wściekłość. - Strzeliłaś sobie w łeb na moich oczach, a potem jak gdyby nigdy nic uciekłaś żyć nowym życiem! Jak mogłaś?! Wiesz co przez Ciebie przeszedłem! Myślałem, że nie żyjesz! Niemal zwariowałem! 

-Przepraszam, ale ja...

-Daruj sobie! Jeszcze nie skończyłem! - warknął znów mi przerywając, cofnęłam się mimowolnie. Co się ze mną stało? Przerażona kupka nieszczęścia... Oto czym się stałam. - Wiesz po cholerę wykopywałem tą Twoją durną trumnę?! Byłem pewien, że nawiedza mnie Twój pieprzony duch! A Ty jak gdyby nigdy nic własną śmierć upozorowałaś, żeby sobie długo i szczęśliwie żyć! 

-Tak i tyle mi z tego szczęścia, że łykam tabletkę za tabletką, tracę kontakt z rzeczywistością i wrzeszczę po nocach widząc Jego pierdolony uśmiech, gdy podrzyna gardła wszystkim, których kocham! No i co, rozkopałeś mój grób, miałeś zwidy, zapraszam do klubu uzależnionych od prochów! - warknęłam, tracąc cierpliwość. Damian prychnął. W jego szmaragdowych oczach płonęła wściekłość.

-Do cholery! Przez Ciebie sam tracę kontakt z rzeczywistością! Dwa cholerne lata... - warknął, po czym chwycił mnie za ramiona. - Tak strasznie Cię nienawidzę, za to, że Cię kocham - wyznał, a w jego głosie zabrzmiała obłąkana żądza, z rodzaju tych, które opętują tylko najtragiczniejszych bohaterów dramatów starogreckich.

-Ja Ciebie też tak nienawidzę Damian - odpowiedziałam mu zupełnie szczerze. Ciemnowłosy zabójca westchnął.

-Co za tragedia - skomentował ze zrezygnowaniem, po czym zbliżył swoje usta do moich, zamykając je w pocałunku smakującym krwią i szaleństwem.





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro