Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXIII

13 grudnia 2018 roku, Tybet

- Krew, pot i łzy. - powiedziała martwa dziewczyna. - Krew, pot i łzy. - powtórzyła, a ja pierwszy raz w swoim życiu poczułem się głupio. Tak cholernie i nieznośnie głupio. O czym ona mówiła do cholery? To jest jej odpowiedź? To jest to co ma mi do powiedzenia ta idiotyczna imitacja dziewczyny, którą kocham, gdy wyznaję jej miłość? Patrzyłem na nią z niedowierzaniem, gdy ona powtarzała te trzy durne słowa w kółko i w kółko niczym zacięta pozytywka. Wokół unosił się nieznośny zapach krwi i palonych kości. Czy to naprawdę był zapach mojej podświadomości? Czy było ze mną aż tak źle, że mój umysł był dosłownym obrazem dantejskiego piekła? 

-Co? O czym ty do cholery mówisz?! - warknąłem w końcu, nie wytrzymując i potrząsnąłem tym klaunem za ramiona. Jej zakrwawione usta rozciągnęły się w odrażającym uśmiechu. Odsunąłem się zniesmaczony, gdy ciemnobrunatna posoka zmieszana ze śliną ochlapała moje ubrania. Co tu się kurwa dzieje?!

-To twoje życie Damianie. Krew, pot i łzy. Jak w przemówieniu*. Nic innego tak naprawdę nie masz. To cała twoja istota. Żyjesz dla walki, przemoc cię stworzyła, a smutek ukształtował. A jednak kochasz. I to sprawia, że tracisz rozum. Bo dla Ciebie miłość to szaleństwo i słabość. - odpowiedział zakrwawiony duch. W jego oczach ujrzałem coś co zobaczyłem w jej oczach pod sam koniec, coś na wskroś ludzkiego i kompletnie dla mnie obcego - współczucie. Wzdrygnąłem się. 

-Nie potrzebuję psychoanalizy! Zabierz mnie stąd do cholery i powiedz gdzie jest Źródło! - wrzasnąłem tracąc cierpliwość, czując jak krew we mnie wrze, a umysł łapczywie wyciąga palce w stronę wspomnienia tego infernalnego dnia, w którym ona zakończyła wszystko nim się naprawdę zaczęło i skazała mnie na ten przeklęty rodzaj obłędu, który ludzie zwykli adorować. Zakrwawiony naśladowca wzruszył ramionami, po czym wycelował we mnie z dokładnie tej samej spluwy, którą ONA roztrzaskała sobie wtedy czaszkę. 

-Skąd ta powaga? - spytała z okrutnym uśmiechem na twarzy, a ja zdążyłem jedynie zapytać sam siebie czy można umrzeć we własnym umyśle, nim pociągnęła za spust.



***

   Nie doczekałem odpowiedzi na moje pytanie. Huk wystrzału był jedynie pieśnią chóru dla kuli uderzającej ze szczękiem w zahartowaną stal katany, która niestety nie należała do mnie. To przeklęte ostrze z piekła rodem było moim koszmarem, ale i wielkim źródłem podziwu przez prawie dekadę. Było to całkiem sporo biorąc pod uwagę, że obecnie liczyłem sobie niespełna dwie. Wysoki mężczyzna około pięćdziesiątki obrócił się powoli w moją stronę, a jego spojrzenie przyprawiło mnie o ciarki. Nie byłem tylko pewien dlaczego. Nie bałem się go. Nie byłem już przecież dzieciakiem, który ledwo potrafi unieść tanto i cholernie, ale to cholernie boi się zawieść jedynego człowieka na świecie, którego opinia ma dla niego znaczenie. Poza tym nie byłem już małym chłopcem, byłem dorosłym mężczyzną i posągowa postura mojego mentora straciła dla mnie na ważności. Byliśmy tego samego wzrostu. Jednak gdzieś w głębi wiedziałem dokładnie co powie i nie chciałem tego usłyszeć. Nie chciałem tej rozmowy. Nie chciałem znowu rozmawiać z kimś kto nie żyje.

-Lata i uczucia uczyniły Cię słabym Damianie. Spójrz na siebie! Nie potrafisz już nawet rozprawić się z tym pomiotem klauna! Nie potrafisz zabić, bo kochasz?! I ty śmiesz nazywać się Al'Ghulem?  - odezwał się mężczyzna niskim głosem pełnym wzgardy i dezaprobaty, który znaczył szkarłatnymi pasmami całe moje dzieciństwo. Zagryzłem zęby i zaciskając pięści wyobraziłem sobie co zrobię temu cholernemu mnichowi jak tylko wyrwę się z tego piekielnego transu.

-Ja przynajmniej wciąż żyję drogi dziadku. - odparłem lodowato bez emocji, za to z wyraźnym przekąsem, patrząc mu wyzywająco w te zimne oczy, oceniające każdy mój krok i szydzące z każdego nawet najmniejszego potknięcia odkąd nauczyłem się chodzić. Nasz ogień krzyżowy spojrzeń pełnych wyrzutów przerwał głośny śmiech. Popatrzyłem w stronę przyczyny dźwięku, który to stał sobie wesoło, bawiąc się farbą w sprayu. Zmarszczyłem brwi. Ta cholerna imitacja rysowała mi mural w głowie! 

-Co ty robisz?! - krzyknąłem zaskoczony, gdy skończyła rysować gigantyczną ścianę ukazującą Robina z niecenzuralnym obrazkiem na czole. Uśmiechnęła się do mnie. Ale nie tak jak jej ojciec. Nie tak jak ten psychotyczny potwór. I nie tak jak ta piekielna wersja jej samej z przestrzeloną czaszką. Tylko tak jak kiedyś. Tym zawadiackim uśmiechem głupiego, zagubionego dzieciaka z ulicy, którego spotkałem tamtego dnia. Dziewczyny, która jakimś cudem mnie zainteresowała, choć nie sądziłem, by ktokolwiek był w stanie być dla mnie w jakikolwiek sposób fascynujący. A jednak, ona była. Od samego początku. Pojawiała się i znikała w moim życiu, a za każdym razem gdy to robiła powodowała w nim coraz większy chaos. Była jego synonimem. Uciekając przed samą sobą stała się kimś kogo chciałem poznać, kogo desperacko pragnąłem dogonić, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy. Była trudna, cholernie trudna i z pewnością szalona, ale o dziwo odpowiadało mi to. Mimo, że nigdy tego nie powiedziałem. Zawsze podobała mi się dokładnie taka jaka właśnie była. I mogłaby wymordować całe Gotham, ale nic by to nie zmieniło. I tak bym ją kochał. Z krwią na rękach, z krwią w przeszłości, z krwią w przyszłości... była jedyną, którą mogłem kochać. Bo jakżeby nie kochać kogoś kto był zupełnie taki jak ja?

-Tworzę sztukę. Piękna prawda? - odparła z tym samym złośliwym uśmieszkiem ulicznika jaki miała za pierwszym razem, gdy byłem świadkiem jej niecodziennego sposobu ucieczki przed rzeczywistością przy pomocy paru sprayów z tanią farbą. Uniosłem lekko kącik ust.

-Byłaby piękniejsza gdyby główny bohater twojego małego obrazka nie miał męskich genitaliów na czole. - odrzekłem, a dziewczyna uśmiechnęła się szerzej.

-I widzisz tutaj się mylisz księciuniu, właśnie one sprawiają, że moja sztuka jest piękniejsza. A wiesz dlaczego? Bo jest realna, Robin jest strasznym kutasem, nie sądzisz? - powiedziała lekko akcentując wyrazy jak gdyby komentowała płótno w Luwrze i spojrzała na mnie wyraźnie, oczekując przewidywalnej reakcji. Nie zamierzałem dać jej tej satysfakcji.

-Masz rację. Dlatego to rzuciłem. - odpowiedziałem, a dziewczyna roześmiała się szczerze i ciepło. Zupełnie inaczej niż to pamiętałem. Ten dźwięk był jak muzyka, muzyka, za którą chciało się podążać. Więc za nią podążyłem i nim się obejrzałem sceneria się zmieniła. Wszystko się zmieniło. Nagle stałem się taki lekki. Jakbym całe życie zmagał się ze śmiertelną chorobą i wreszcie umarł. Tak, musiałem chyba umrzeć... Bo to na co patrzyłem i to jak się czułem w niczym nie przypominało mojego życia. Ale w tym momencie kompletnie mnie to nie obchodziło. Popatrzyłem przed siebie. Przede mną rozciągał się lazurowy błękit oceanu, pod bosymi stopami chrzęścił śnieżnobiały piach, a na horyzoncie złoto-pomarańczowe słońce chyliło się ku linii przejrzystej wody. Szum delikatnych fal w tej symfonii spokoju i ciszy był jak długo oczekiwana opera, na którą czeka się całe życie i można się jej nie doczekać. A po środku stała ona. Tym razem miała na sobie fioletowy t-shirt i czarne porozrywane szorty, blond włosy unosiły się z lekką bryzą, akompaniując zielonym odrostom, a zimne błękitne oczy przywodziły na myśl taflę wody za nią. Była taka piękna. I taka szczęśliwa. Uśmiechała się jakby w końcu wszystko miało sens. To cierpienie, ten ból, ta rozpacz, rozlana krew... To wszystko nikło gdy patrzyło się na ten ciepły uśmiech. Wyciągnęła bladą dłoń w moją stronę. Chodź do mnie, mówiła. Chodź do mnie i bądźmy w końcu szczęśliwi, razem... Ta słodka niewypowiedziana obietnica kusiła mnie znacznie bardziej niż ten ból i blizny, które sprawiało mi życie. Pragnąłem jej. Tak cholernie jej pragnąłem. I wcale nie obchodziło mnie czy było to prawdziwe czy nie. To nie miało najmniejszego kurwa znaczenia. 

-Stój! - Wyrwał mnie jak z transu ostry głos dziadka. Momentalnie odwróciłem się w jego stronę. Jak on śmiał mi przeszkadzać?! Stał na skraju plaży, dokładnie w miejscu, w którym miękki piasek i szum fal ustępowały miejsca, szorstkim kraterom wulkanicznym i deszczowi popiołu oraz sadzy. - Nakazuję Ci stój Damianie al'Ghulu!

-Nie masz nade mną żadnej władzy dziadku. Nie żyjesz. Daj mi wreszcie spokój! - warknąłem i ponownie ruszyłem w stronę Lucy wyciągającej do mnie swoją dłoń.

-Jeśli wybierzesz ją Damianie, jeśli wybierzesz miłość, na zawsze stracisz wiedzę o Źródle. 

-Co? - zapytałem nie rozumiejąc. Nie posiadałem takiej wiedzy. Przecież dla rozrywki nie jechałbym na drugi koniec świata i znosił tych neandertalczyków z Damaszka... chyba że... Nie... nie mógł tego zrobić... Przeklęty starzec! Nawet po śmierci potrafi mnie nękać! - Ukryłeś wspomnienie lokalizacji w mojej głowie, prawda?

-Owszem. Tylko mój prawowity dziedzic może mieć do niej dostęp. Jednakże... Musisz najpierw udowodnić, że jesteś godzien tej informacji. W tym celu musisz porzucić swoją słabość Damianie. - odpowiedział mi zgodnie z przewidywaniami Ra's al'Ghul, a potem wydał rozkaz, który był jedyną na świecie rzeczą, której się naprawdę bałem, bo musiałem wiedzieć gdzie jest Źródło i nie obchodziło mnie ile osób będę musiał wymordować by się tego dowiedzieć. - Zabij Lucy i raz na zawsze wymaż ją ze swojego umysłu.



*Chodzi o przemówienie Winstona Churchilla z 13 maja 1940 roku, oczywiście najbardziej znane zdanie z tego przemówienia jest tutaj parafrazowane ;)


KRÓTKIE OGŁOSZENIE OD BARDZO WREDNEGO POLSATU

Cóż, chyba trzeba by coś w końcu powiedzieć na temat tych piekielnie długich przerw między rozdziałami, które wszyscy Wy, którzy jeszcze tutaj ze mną wytrzymujecie ( Chwała Wam za to! Jesteście wspaniali <3!), jesteście zmuszeni znosić. Ostatni czas prywatnie dał mi w kość i niestety od dłuższego czasu trzymała mnie blokada pisarska. Rozdział, który dzisiaj zamieszczam pisałam przez parę dni, nie potrafiąc poczuć tego co piszę, a bez tego przecież nie da się napisać niczego dobrego. Szanuję Wasz czas, dlatego nie zamierzałam dawać Wam byle czego. Mam nadzieję, że dzisiejszy przypływ weny zatrzyma się u mnie na dłużej i będę w stanie w ciągu paru/parunastu najbliższych tygodni napisać dla Was godne i długo wyczekiwane zakończenie tej historii, bo po tych trzech latach z jedną, ostatnią częścią, czuję, że jestem to winna Wam, ale i sobie. Dziękuję, że nadal tu jesteście! 

P.S. Jeszcze dzisiaj powinnam zamieścić kolejny rozdział ;)


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro