Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXI

13 grudnia 2018 roku, Tybet

   Skąd wiadomo, że jest się szalonym? Czy to ten dreszcz, który budzi Cię gdzieś w środku nocy, a potem znika jakby nigdy nic, pozostawiając Ciebie sam na sam ze swoimi koślawymi, powykrzywianymi onirycznością myślami? A może to te myśli? Te, które sprawiają, że nie znosisz swojego odbicia w lustrze, że nie wytrzymujesz swojego własnego towarzystwa? Albo to beznadziejne uczucie bezsilności i wręcz paniczna potrzeba ucieczki? Czy to czyni Ciebie niezrównoważonym? A może chodzi o coś więcej? Może to ten moment kiedy słyszysz w ciszy niedzwoniący telefon? Albo w obcych ludziach dostrzegasz swoich bliskich? W różnych miejscach czujesz to cholerne deja vu i już nie wiesz co tak naprawdę przeżyłeś, a co było tylko jakimś dziwnym splotem niespokojnych snów. Cholera... Dlaczego dotarłem do momentu życia, w którym kwestionuję swoją własną poczytalność? Przecież nie mogłem zwariować. To nie moja domena. To JEJ domena... Kurwa... Gdyby tylko nie ona. Gdyby tylko nie ona. Gdyby tylko nie ona... 

-Co tak wolno? Podziwiasz widoczki? Co nigdy nie widziałeś dzielnicy, w której mieszkania schodzą poniżej paru milionów, co? - zadrwiła ta cholerna imitacja, która była tak łudząco podobna do oryginału, że walczyłem z samym sobą by nie zrobić czegoś głupiego... Czegoś cholernie kuszącego i czegoś czego nigdy nie powinienem był robić. Cholera jasna, moje myśli nakładają się na siebie, każda bardziej sprzeczna od poprzedniej. Co się ze mną u diabła dzieje?

-Dlaczego całowanie mnie miałoby być głupie? - zapytała bezpardonowo czytając mi w myślach i przystanęła w miejscu mierząc mnie niewzruszonym spojrzeniem tych lodowatych niebieskich oczu. Tych cholernych niebieskich oczu, które zdawały się przywodzić na myśl piękne śnieżnobiałe stoki Nanga Parbat. Olśniewały, a jednocześnie przerażały swoją dzikością i zimnem. Wzdrygnąłem się na dźwięk jej drwiącego głosu i zakrwawionej bladej twarzy. Wyglądała jak żywy trup. Dosłownie jakby wstała po tym jak przestrzeliła sobie pół czaszki na oczach połowy Gotham.

-Masz rację. Nie byłoby to głupie. Byłoby to wybitnie głupie. Ani ty ani to całe miejsce nie są nawet trochę prawdziwe. Wszystko co tutaj jest, jest już dawno martwe, a mnie nie kręci nekrofilia. - odpowiedziałem chłodno i przepchnąłem się przed nią. Skoro to moja pojebana podświadomość, to nie pozwolę jakiemuś durnemu urojeniu mnie prowadzić. Nie mam czasu na utknięcie w tych dantejskich scenach. Czekają na mnie te w rzeczywistości. Dziewczyna o twarzy psychodelicznego trupa, wzruszyła bezwiednie ramionami i wystawiła język, łapiąc na niego kroplę spadającej z czarnego nieba krwi. Skrzywiłem się lekko, gdy uśmiechnęła się jak gdyby chciała powiedzieć, że jest to jak manna z nieba. - Obrzydliwe. - skwitowałem, stawiając stopy na nierównej popękanej ziemi. Martwa fatamorgana prychnęła.

-Wybacz, że nie zajadam się płatkami złota, ale jak sam widzisz księżniczko, mało przytulna ta twoja psycha. - odwarknęła dziewczyna, a w jej niebieskich oczach błysnął lód. - Mam nadzieję, że wiesz gdzie kurwa idziesz Mojżeszu od trzech boleści.

-Nawigowałem się podczas zamieci śnieżnej w Nanga Parbat nim ty potrafiłaś mówić. - odparłem lodowato z nieukrywaną wyższością, po czym dodałem. - Nie martw się o mnie mój krwawy uśmieszku. Dokładnie w momencie, gdy zacytowałem słowa, którymi nazywał ją ten pojebany psychol, poczułem na moim gardle amerykańską stal Ka-Bara. Kurwa. Że też zdołała się w ogóle do mnie zakraść. Co się ze mną dzieje? Jesteś słaby Damianie... Tak cholernie i śmiesznie słaby... - rozbrzmiał w mojej głowie po raz kolejny ten cholerny śmiech, tego głosu, który znałem najbardziej na świecie, a jednocześnie był mi najbardziej obcy. 

-Nazwij mnie tak jeszcze raz, a wyszarpię Ci flaki, na twoich oczach, gdy będziesz jeszcze dogorywał... księżniczko. - syknęła mi prosto do ucha, przyciskając nóż do mojego gardła, aż do momentu, gdy po mojej szyi spłynęła ciepła strużka krwi. W ułamku sekundy wyciągnąłem zza paska tanto i przycisnąłem je do jej brzucha.

-Tętnica szyjna to nie wnętrzności, ale to co znajduje się pod moim ostrzem, a i owszem. - warknąłem, a dziewczyna prychnęła, po czym wyszeptała mi do ucha wyraźnie rozbawionym tonem. - Zanim zdążysz cokolwiek zrobić tym swoim małym japońskim mieczykiem, twoja głowa padnie u moich stóp książątko. 

-Spróbuj. Zobaczymy kto jest szybszy. - syknąłem do niej. Zabrała ostrze z mojej szyi i odeszła ode mnie kawałek kręcąc głową jakby w geście rozczarowania. Na jej ustach błąkał się pobłażliwy uśmiech.

-Stałeś się słaby Damianie. Przegrywasz z własnym umysłem. Gubisz się w labiryncie własnych wspomnień. Straciłeś samego siebie. - odezwała się, patrząc na mnie litościwie. W jej głosie słychać było prawdziwą nutę zawodu. Zacisnąłem mocniej pięści. Jak ona śmiała tak na mnie patrzeć? Byłem potomkiem dwóch najsilniejszych osób na całym tym zjebanym świecie. Byłem szkolony do bezlitosnego zabijania od czwartego roku życia. Byłem uosobieniem potęgi. 

-Aż smutno na Ciebie patrzeć. Okłamujesz sam siebie. - dodała po chwili ta cholerna imitacja, a ja poczułem jak moja krew wrze we mnie. Jak każda komórka mojego ciała gotuje się do ataku. Jak każdy pojedynczy mięsień napina się w tej gotowości.

-Gdyby nie to, że już dawno jesteś martwa, to z przyjemnością bym Cię zabił. - powiedziałem lodowato, przeszywając ją na wskroś wyzywającym spojrzeniem pełnym niewypowiedzianej pogardy. Odpowiedział mi jej śmiech. Okrutny, drwiący i niepodważalnie szalony. Jego dźwięk zdawał się rezonować w całym tym Pandemonium niczym dzwony bijące na pogrzeb. Mimowolnie wzdrygnąłem się, czując jak przeszywa mi czaszkę, jakby personifikowany obłęd zaciskał swoje długie, powykrzywiane, brudne paluchy na moich uszach. Jak gdyby wciskał je i obkręcał w samym ich środku, próbując swoimi długimi, gnijącymi pazurami rozerwać moje bębenki. 

-Zamknij się! - Krzyknąłem, starając się zagłuszyć ten obrzydliwy dźwięk, tą poharataną parodię śmiechu. Nie mogłem tego znieść. Tego cholernego szaleństwa, tej makabry wżerającej się w mój umysł niczym kwas, powoli docierający do istoty mojego bytu. - Gówno wiesz o potędze! Gówno wiesz o życiu! Gówno wiesz o mnie Lucy! Uciekłaś! Uciekłaś od tego  jebanego burdelu! Uciekłaś! Uciekłaś, ty cholerny tchórzu! Jak mogłaś?! Jak mogłaś... - wybuchłem, nie kontrolując już dłużej ani swojej wściekłości, ani swoich emocji, ani samego siebie... Po czym, spojrzałem w jej smutne, piękne, lodowate niebieskie oczy i na jej bladą nierealną postać ducha, którym się stała, ducha, który mnie nawiedzał i wyszeptałem ledwo słyszalnie. - Jak mogłaś mnie zostawić? Jak mogłaś się zabić na moich oczach? Jak mogłaś... skoro Cię pokochałem?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro