Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XLIII

31 grudnia 2019 roku, Gotham City

Oddychaj. Oddychaj Lucy. Oddychaj do jasnej cholery. Zabiłaś ich, zabiłaś ich wszystkich, ale musisz zabić jeszcze jednego. Tylko jednego Lucy. Nie zwracaj uwagi na krew, na kawałki mózgu, które kleją Ci się do włosów i ściekają po karku z obrzydliwym, gorącym jeszcze chrzęstem. Nie zwracaj uwagi na te przeklęte urojenia z czarnymi smolistymi skrzydłami trzepoczącymi w takt dzikiej orgii wrzasków przerażonego tłumu... Przerażonego już nie nim... Przerażonego Tobą. Nie zwracaj uwagi na sumienie Lucy, przecież i tak oni wszyscy byli mordercami. Zasłużyli sobie na to. Tak. Zasłużyli... Jezu... Dlaczego wcisnęłam ten przeklęty przycisk? Dlaczego tu i teraz? Dlaczego najpierw nie spróbowałam szantażu? Przełknęłam głośno ślinę. Jeszcze nigdy nie spowodowałam masakry na taką skalę. Ta cholerna krew, te świeże, obrzydliwe szczątki, wnętrzności... Wszędzie. Dosłownie wszędzie. I wszystko to dla niego. Znów dla niego. Bo dla kogo innego? Mogłam to rozegrać inaczej. Mądrzej. Mniej krwawo. Ale nie chciałam. Wszystko, wszystko czego chciałam to on, bezsilny, skatowany i przerażony... Nic innego już się nie liczyło. Znaczenie miała jedynie ta chora, chora satysfakcja, gdy zobaczyłam wyraz jego twarzy. Nie wierzył, absolutnie nie wierzył, że jestem w stanie go ograć... Że jestem w stanie posunąć się aż tak daleko. Wpatrywał się we mnie z obsesyjną mieszanką szoku i fascynacji. Wszystko wokół wyblakło, przycichło, a czas zwolnił. Czułam się jakby zaciśnięcie i rozprostowanie palców zajęło mi eony. Ludzie wokół w panice zaczęli uciekać, służby wkroczyły. Czas...Czas uciekał. Za chwilę aresztują i jego i mnie i stracę moją szansę. Ruszyłam w stronę stojącego naprzeciw mnie potwora, stawiając stopy tak, by akurat nie wdepnąć w czyjąś śledzionę. Ślizgałam się w niebotycznej ilości krwi jaka zalała podłogę, która obecnie stanowiła prawdziwe pole minowe między tym co zostało ze szwadronu śmierci tego cholernego psychola. Nigdy nie widziałam tak zmasakrowanych zwłok i pewnie już nigdy nie zobaczę. Powiedzieć, że widok był makabryczny to mało. O wiele za mało. Ale nie miałam czasu by zawracać sobie głowę ściśniętym w supeł, buntującym się żołądkiem i resztkami oporów moralnych, przed brodzeniem w tym piekielnym, krwawym opus magnum. Myślałam, że ten psychotyczny klaun zacznie się cofać, albo wyciągnie broń, on jednak stał pośród rozczłonkowanych trupów swoich ludzi i wyglądał jak ktoś kto właśnie podziwia krajobraz parku narodowego, a nie ktoś unurzany we krwi i flakach swoich własnych pracowników. Ten żelazisty, obrzydliwy smród krwi powoli stawał się nie do zniesienia. Niemal czułam w ustach smak tego przeklętego trunku nieumarłych. Ślizgałam się jednak dalej i gdy już wyciągnęłam nóż w stronę tego tkwiącego w jakiejś chorej ekstazie klauna, niemal setka czerwonych punkcików zalała moją i jego sylwetkę niczym chmara wygłodniałych komarów. Cholerni snajperzy.

-Stać! Na ziemię! Jesteście aresztowani! - rozległ się zniekształcony mechanicznie głos, któregoś z policjantów. Było ich tu stanowczo zbyt wielu. Zaczęłam się śmiać. To żart? Pokona mnie ta cholerna policja? Ci skorumpowani wielbiciele pieniądza? Ta idiotyczna instytucja, która nigdy niczego nie potrafiła zrobić prawidłowo? Która mogła temu wszystkiemu zapobiec? Mój śmiech zaczął brzmieć histerycznie. Nie potrafiłam go opanować. To wszystko... To wszystko... Na marne? Skończę na stole tego sadystycznego psychiatry w Arkham? Zdechnę w kaftanie bezpieczeństwa w celi obok niego? Nie! Nie! Nie!

-Na ziemię! - warknął policjant z niecierpliwością. Nawet przez ten megafon, sprawiający, że jego głos brzmiał mechanicznie dało się słyszeć, że nad sobą nie panuje. Nikt z nich nie panował. Nikt nie potrafił znieść tego na co patrzyli. 

-Bo co?! - wrzasnęłam wściekła. Co mi zostało do stracenia? No co? - Zastrzelicie mnie?! Zastrzelicie jego?! Proszę bardzo! Po to tu kurwa wróciłam! 

-A trzeba było nie wracać - odezwał się głos, którego nie dało pomylić się z żadnym innym. Pingwin. Służb mundurowych była tutaj jakaś setka, albo dwie. Ponad dwukrotnie większa armia właśnie wkroczyła do tego krwawego Pandemonium. Policja chciała mnie zamknąć w Arkham i pozbawić nadziei na zrobienie tego po co tu przyszłam. Oni... Oni chcieli zrobić ze mnie to co ja z tą salą... Joker... Ty cholerny sadysto...

-Pamiętasz swoich dawnych przyjaciół krwawy uśmieszku? - zwróciło się do mnie to zielonowłose monstrum. A więc to... To był Twój as w rękawie. To była prawdziwa armia. - Wszystkich tych, których odesłałaś za kratki? 

-Zasłużyli na to - warknęłam, choć czułam jak na mojej szyi powoli zaciska się pętla. Było ich wystarczająco dużo by wybić policję. Było ich wystarczająco dużo bym nie miała żadnych szans. Było ich wystarczająco dużo bym znów była bezsilną, małą, skatowaną dziewczynką... Może teraz faktycznie najlepszym wyjściem byłoby się zastrzelić?

-Zdechniesz Johnson! Ale najpierw zabawimy się z Tobą, tak, że ten rok z ojczulkiem wyda Ci się pierdolonymi wakacjami! - wysyczał Pingwin, plując na wszystkie strony. Jego sprzymierzeńcy pokiwali zgodnie głowami. Kilku z nich posłało w moją stronę dość sugestywne znaki werbalne. Ręce zaczęły mi się trząść mimowolnie. Poznawałam większość tych terrorystów. Mogłam nimi gardzić, gdy byłam pod ochroną Jokera, ale teraz... Teraz byłam jak owca po środku klatki z wygłodzonymi wilkami... Będą mnie torturować miesiącami, jak nie latami... 

-Daj sobie spokój Bruce - przerwał ich rechot ostry, rozbawiony głos tego potwora, który z uśmiechem patrzył wprost na Bruce Wayne i jego najbliższych... Których skórę przebijały kolce trującego bluszczu. Wyraźnie z siebie zadowolona czerwonowłosa Poison Ivy z uśmiechem satysfakcji manipulowała rośliną tak, by sprawiała im jak największy ból. Mimo wszystko patrzyli z zaciśniętymi zębami wprost na Jokera. Zamarłam. Wszyscy zamarli. On wie Lucy... On wszystko wie... - Czy może wolisz Batman?

-Zgnijesz w Arkham Joker - warknął bohater, a Poison Ivy wybuchła szczerym śmiechem. Wszyscy oni wybuchli. Tylko mundurowi i resztka tych, którym nie udało się na czas ewakuować z sali balowej zamarli, a szok jaki odmalował się na ich twarzach niemal paraliżował. Przeszedł mnie lodowaty dreszcz. Skąd... Skąd do wszystkich piekieł to wiedział? Skąd wiedział?!

-Nie sądzę, ale szczerze liczę na nasze ponowne spotkanie... W Piekle. Chętnie bym pogadał, ale niestety czas mnie goni, wiesz jak to jest Bruce! Widzisz, ten rozwścieczony tłum moich drogich przyjaciół nie może się już doczekać aż zajmie się moim krwawym uśmieszkiem. Musisz im wybaczyć, że Ciebie przyjmą w drugiej kolejności, ale po zeszłym roku najpierw chcieli zająć się moją drogą Lucy. Co prawda, na początku nie chciałem im na to pozwolić. W końcu jest moją ukochaną jedynaczką. Ale niestety jak widziałeś wyparła się mnie w dość efektowny sposób. A ja jestem niezwykle wrażliwy i łamie mi to serce! O ile, muszę przyznać, sposób pochwalam, to niestety sam cel tej metody... Cóż miejmy nadzieję, że jeszcze się nawróci. W końcu jestem bardzo pobłażliwym rodzicem. Nie sądzisz skarbie? - odpowiedział mu spokojnie ten diabeł w fioletowym garniturze, pokryty powoli zasychającą krwią i wnętrznościami swoich poprzednich ,,przyjaciół", po czym zwrócił się do mnie, a ja poczułam jak każdy nerw w moim ciele zamarza. Przełknęłam głośno ślinę, a paraliżujący strach chwycił mnie ostro za gardło i nie zamierzał puścić. Z trudem łapałam oddech. Tylko nie to... Tylko znowu nie to samo... Jezu... Czyli to był jego plan. Pozwoli mnie torturować tak długo tym wszystkim mordercom, terrorystom i sadystom, dopóki znów nie będę jego wiernym skopanym pieskiem... Nie pozwoli mnie im zabić. Będą znęcać się nade mną miesiącami, latami... Uciekaj! Uciekaj do cholery! Zastrzel się póki jeszcze możesz! Wrzeszczały w panice głosy w mojej głowie. Wrzeszczały starając się przekrzyczeć obrzydliwy rechot tych wszystkich psychopatów, żądnych mojej krwi, mojego bólu, mojego krzyku... Da im to. Da im mnie. I będzie moim jedynym ratunkiem przed nimi. Uciekaj... Uciekaj Lucy... Nikt Cię nie uratuje... Wrócisz dokładnie tam skąd przyszłaś, skąd przyszło całe to krwawe szaleństwo...

-Nie masz pojęcia o tym jak być ojcem klaunie. Jesteś nikim więcej jak oprawcą. Powinienem był Cię zabić lata temu - warknął Mroczny Rycerz, szarpiąc się w uścisku rozrywających mięśnie trujących kwiatów. Joker prychnął.

-Nie dawaj mi nadziei! Zwodzisz mnie tymi słodkimi słówkami ponad dwadzieścia lat - wybuchnął śmiechem zielonowłosy demon, po czym dodał z upiornym blaskiem w tych piekielnych, pełnych obłędu oczach. - Ale skoro tak bardzo chcesz udzielać mi porad wychowawczych, to powiedz mi kogo z Twojej kolorowej gromadki sierotek mam zabić jako pierwszego. Bo widzisz mam taki dylemat, co będzie odpowiedniejsze, pierwsza sierotka? - mówiąc to chwycił w swoje długie, trupie palce twarz młodego mężczyzny o sylwetce atlety, którego kojarzyłam z nazwiskiem Grayson. Musiał być pierwszym Robinem. Chłopak splunął na niego z obrzydzeniem. Psychopata zaśmiał się sucho i kontynuował swoją chorą wyliczankę. - A może lepiej byłoby znów zabawić się z Jasonem, co?

-Możesz spróbować chuju, ale ostrzegam, będziesz potrzebować hasła bezpieczeństwa - syknął wściekły głos Red Hooda, który znikąd pojawił się z kałachem na plecach, na tarasie, dotąd pełnym jedynie snajperów zarówno policyjnych, jak i wszelkiej maści ulicznych śmieci. Najwyraźniej podobnie jak reszta półświatka był dobrze poinformowany, gdzie dziś wieczór odbędzie się le danse macabre. Spojrzałam odruchowo na swoje blizny na dłoniach, po czym na młodego mężczyznę o spojrzeniu, w którym kryła się nienawiść tak wielka, że niemal promieniowała wokół niczym horyzont zdarzeń czarnej dziury. Co zrobił mu Joker? Czy to on był tym nieszczęsnym Robinem, którego zakatował łomem na śmierć? Czy to jego wskrzesili? 

-Jak miło, że wpadłeś! Możemy wreszcie powtórzyć nasz popisowy numer! - wykrzyknął Joker tonem rozentuzjazmowanego nastolatka, ćwiczącego sztuczki iluzjonistyczne na małomiasteczkowy pokaz talentów. Wyraźnie wytrącony z równowagi Jason wycelował karabin prosto w głowę tego demona. Szczerze nie miałabym nic przeciwko gdyby wtedy strzelił. Co prawda nie zasługiwał na taką śmierć. Ale lepsza taka niż żadna. Antybohater nie zdążył jednak wystrzelić, gdyż wszyscy zwrócili się w stronę windy, która wydała z siebie głośny dźwięk oznajmiający sygnał otwierających się drzwi. Jakim trzeba być samobójcą by wysiąść z tej windy?

-Nie marnuj kul Todd, ten śmieć nie zasłużył na szybką śmierć - odezwał się miękko, ostry niczym hartowana stal głos Damiana, który jak gdyby nigdy nic wysiadł z windy w czarnym jak najczarniejsza z nocy stroju, przywodzącym na myśl ubranie, które założyłby japoński samuraj. Na plecach lśniła niczym niewypowiedziana groźba katana, a ręce skrzyżował na piersi, patrząc na wszystkich zgromadzonych z wyrazem takiej antypatii i pogardy w oczach, że na krótką chwilę wszyscy zamilkli. Na twarzy Bruce'a Wayne'a pojawiło się czyste przerażenie. Nie sądziłam, że cokolwiek jest w stanie je wywołać.

-Co Ty zrobiłeś najlepszego Damian?! - niemal zawył, nie tyle wściekły co kompletnie rozczarowany. Na twarzy chłopaka nie drgnął nawet mięsień, ale wiedziałam, że go to zabolało. Miał rację. Jego ojciec nigdy mu nie wybaczy. Nigdy go nie zrozumie... Za to jeden rzut oka starczył mu by wiedzieć wszystko. Damian odwrócił wzrok.

-To co trzeba było zrobić - syknął w odpowiedzi, po czym nim ktokolwiek zdążył zareagować armia skrytobójców trzymała już katany na gardłach postrachu i zgnilizny Gotham. Tych, których zdołałam choć na chwilę odesłać do ziemskiego Piekła - do Arkham... Tych, których Damian zamierzał odesłać na dobre... Spojrzałam na niego i pierwszy raz poczułam, że boję się tego człowieka... Że chyba zawsze należało się go bać. 

-Nie rób tego! Na Boga Damian opanuj się! - krzyczał Bruce, ale na pewno wiedział. Na pewno wiedział już wtedy co się wydarzy.

-Zabić wszystkich - rozkazał tonem ostrym, zimnym i absolutnie przerażającym chłopak, a ja odwróciłam wzrok. Opadłam na podłogę i zatkałam uszy. Nie chciałam słyszeć tego drugi raz. Nie chciałam słyszeć tych kolejnych zwierzęcych wrzasków, zarzynanych ludzi. Nie mogłam. Nie drugi raz. Tego było zbyt wiele... Zbyt wiele krwi... Śmierci... Wrzasków... Pech chciał, że upadłam akurat w kałużę czyiś jelit, z których została jedynie krwawa miazga. 

Podniosłam się momentalnie. W idealnej chwili by zobaczyć jak bezgłowe ciała kilku setek przestępców Gotham opadają z obrzydliwym pluskiem w kałuże wnętrzności i krwi, a ich głowy niczym piłki toczą się po śliskiej od posoki podłodze jakby goniąc ostatnie chwile swojego marnego życia. Tego widoku, tego dźwięku nie zapomnę już nigdy. Tak masowej dekapitacji nie przeprowadzono nigdzie od czasów francuskiej rewolucji, a i wtedy musiała wyglądać przy tej tutaj jak film dla dzieci. Mundurowi nie wytrzymali. Większość z nich nawet nie próbowała strzelać do zabójców z Ligii. Większość z nich po prostu padła. Dosłownie. Niczym szmaciane lalki. Najwyraźniej ten potworny, nieopisywalny widok sprawił, że ich umysły zwyczajnie nie wytrzymały i się wyłączyły, a ich właściciele stracili zarówno przytomność jak i kontakt z rzeczywistością. Ci, którzy jeszcze byli przytomni, albo wybiegli z tego przeklętego Pandemonium z krzykiem, albo zaczęli wymiotować. Nieliczni po prostu usiedli we krwi i flakach i zaczęli kołysać się w przód i w tył jak pokrzywdzone dzieci alkoholików w sierocińcach. Poison Ivy, która jako jedyna pozostała przy życiu, poruszyła dłonią, a w ślad za nią ruszył wielki, oślizgły mięsożerny kwiat. Nie zdążył jednak zrobić tego do czego został stworzony, bo jego rodzicielka wybuchła przeraźliwym skowytem, gdy Damian odrąbał jej rękę. 

-Uwolnij ich - nakazał lodowato, nie przestając patrzeć na upadłą królową okrutnej natury, która próbowała zatamować krwotok, a jednocześnie złapać swoją odciętą dłoń. Nie zdołała. Chłopak wziął jej dłoń i zamachał jej nią przed twarzą. Żołądek podszedł mi do gardła. - To może jeszcze zdążą Ci to doszyć, zanim obumrze. Spróbuj tych swoich sztuczek, a któryś z nich - tu wskazał na stojących najbliżej niej zabójców - pozbawi Cię głowy.

-Jesteś gorszy niż ona! - warknęła rzucając się wściekle Ivy, po czym oceniając swoje szanse i lodowatą furię, która zagościła na twarzy bezlitosnego zabójcy, po jej komentarzu poruszyła drugą dłonią i uwolniła pożeraną przez jej ukochaną roślinkę rodzinę Damiana. Spojrzała z utęsknieniem na swoją drugą dłoń i był to jej ostatni widok. Jej piękna twarz już na zawsze zastygła w wyrazie śmiertelnego zdziwienia. 

-Jezu... Dlaczego to zrobiłeś?! - krzyknął pierwszy Robin, podnosząc się z ziemi i rozprostowując poranione kończyny. W jego oczach było tyle bólu, tyle smutku, że odwróciłam wzrok. Damian wytrzymał spojrzenie.

-Przecież powiedziałem, że jeśli spróbuje sztuczek to umrze - odparł wzruszając ramionami, jakby to było oczywiste. 

-Zrobiła to, bo jej kazałeś! - warknął mężczyzna, zaciskając pięści. - Co się z Tobą stało Damian?! Od kiedy zostałeś morderczym socjopatą?! Od kiedy jesteś taki jak ona! Taki jak Ra's! - wybuchł, a Damian stał tylko i patrzył na niego zupełnie beznamiętnie, jedynie z jego zaciśniętych dłoni ciekła krew.

-Najwyraźniej od urodzenia Grayson - odparł głucho ciemnowłosy chłopak głosem ostrym niczym tanto, które miał przytroczone nieco powyżej uda. W jego szmaragdowych oczach nie było już jednak złości. Był jedynie przytłaczający smutek. Popatrzył na mnie, po czym na Red Hooda. - On nie zasługuje na szybką śmierć i jej nie otrzyma - wskazał na zielonowłose monstrum, trzymane przez jego zabójców. - Zgnijesz, zapomniany w Grobowcu klaunie!

-Jeśli zamierzasz go tam torturować, chcę mieć w tym swój udział młody - odezwał się głosem kata Jason Todd i podchodząc do tego infernalnego potwora, chwycił jego twarz i przyłożył do niej Ka-Bara. - Co Ty na to psycholu, zabawimy się? - zapytał przeciągając ostrzem po cienkiej skórze jego trupiobladej twarzy. Popłynęła krew, wybuchł śmiechem. To mu się podobało. Podobała mu się ta uwaga jaką dostawał. Podobało mu się, że wszyscy razem kąpiemy się we krwi i wnętrznościach... Ale najbardziej podobało mu się, że chcemy więcej. Wygrał Lucy... Wygrał, bo jesteś dokładnie taka jak on... Zrobisz mu dokładnie to samo co on Tobie... Wszyscy jesteście... Wszystkich, których kiedykolwiek tknął są... To się nie skończy... Ten śmiech... Ten przeklęty śmiech będzie Cię prześladował całe życie... On będzie w Twoim życiu... W życiu Was wszystkich... Torturując go, będziesz torturować siebie... Przecież wiesz Lucy... Od siebie samej nie uciekniesz. A jesteś dokładnie taka jak on... Taka jak on... Taka jak on...

Huk wystrzału uciszył jego śmiech. Wszystko wreszcie ucichło. Tylko po to by ożyć kilka sekund później. Ożyć wielkim krzykiem, wrzaskiem i natarczywymi pytaniami zadawanymi z prędkością karabinu maszynowego przez chór przekrzykujących się wściekłych głosów. Wszystkie miały jednak ten sam sens, tą samą treść. DLACZEGO? LUCY DLACZEGO DO CHOLERY?

-Bo nie jestem taka jak on - wyszeptałam w odpowiedzi, patrząc na zwłoki tego, co kiedyś było moim największym koszmarem, moją prywatną wypaczoną parodią ojcostwa... Jokerem. Tyle głosów, tyle krzyku, tyle krwi... Ale nie potrafiłam się ruszyć. Nie teraz. Teraz patrzyłam na dziurę od kuli w czaszce mojego potwora. Patrzyłam na jego zastygniętą w przerażeniu zakrwawioną połowę twarzy. Przegrał... Przegrał bo nie przewidział, że mogę mieć po tym wszystkim jeszcze serce... Że mogę okazać mu zwykłą, ludzką litość. Odszedł, a wraz z nim w końcu odleciały te przeklęte czarne motyle... 

Żegnaj. Nie będę tęsknić.

Północ 1 stycznia 2020 roku

Wybiła północ. Szczęśliwego Nowego Roku. Bo w porównaniu z poprzednim, ten rok musi być lepszy... Prawda?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro