Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XII

2 grudnia 2019 roku, Starling City, USA

-I właśnie dlatego sądzę, że mikroskop elektronowy będzie najlepszym wyborem. - skończyła wreszcie swój przydługi wywód Ashley Bloom i uśmiechnęła się fałszywie, ukazując rząd idealnie białych zębów. Ostentacyjne wywrócenie oczami Kat można było prawie usłyszeć. Chwilę później szeptała coś zapewne mało pochlebnego o swojej nemezis Vivian, siedzącej obok niej i próbującej z niedużym powodzeniem ukryć śmiech. 

-Ty, myślisz, że jakbym jej kupił na mikołajki szpachelkę to wreszcie zobaczylibyśmy jej twarz? - zwrócił się do mnie szeptem Alex, wskazując delikatnym ruchem głowy na mocno umalowaną Ashley. Widząc dziewczyny jej pokroju, zawsze zastanawiałam się jak wielki zapas rozpuszczalnika muszą posiadać w swoim domowym zaciszu. Spojrzałam na chłopaka, starając się nie roześmiać.

-Myślę, że jej ojciec by cię pozwał, a jej plastikowe psiapsiółeczki rozpowiedziałyby w szkole, że masz rzeżączkę. - odparłam spokojnie, a blondyn prychnął. 

-Niezła z ciebie pesymistka Cin. - rzucił, po czym wstał, a w jego oczach zabłysły złowróżbne iskierki. - Ashluś może cię zdziwi to co teraz powiem, ale nie każdy ma dzisiaj na sobie dwadzieścia tysięcy dolców i ojczulka, który wydaje co roku tysiące na to by jego córeczka mogła sobie co rano namalować nową twarz. - zwrócił się głośno do stojącej po środku klasy dziewczyny, a wszyscy momentalnie ucichli. Kat przerwała maraton szeptanych obelg z Vivian i bezgłośnie poruszyła ustami w rytm hiszpańskiego odpowiednika skończonego idioty. Ashley i jej plastikowe koleżanki otworzyły w zdumieniu usta. 

-Jak śmiesz ty... - uniosła się dziewczyna piskliwym głosem, ale nie zdążyła dokończyć, gdy Martin chwycił ją za ramiona i z wymuszonym uśmiechem na ustach zwrócił się do klasy, jednocześnie rzucając piorunujące spojrzenie przyjacielowi, który ze złośliwym uśmieszkiem satysfakcji ponownie zajął swoje miejsce. - Dziękujemy za twoją przemowę Ashley. Była niezwykle pouczająca. Jednak myślę, że Alex mimo wyjątkowo złego doboru słów może mieć rację i nie każdy jest w stanie finansowo podołać takiemu wydatkowi. Dlatego jestem zdania, że powinniśmy się skłonić ku wyborowi pomysłu Carly. Atlas biologiczny i kwiaty to odpowiedni prezent mikołajkowy dla profesor Morks. 

-Ale... - zaczęła Ashley z rozczarowaniem, a jej różowe usta i zbyt mocno obrysowane piwne oczy wygięły się w rozpaczliwy grymas pięciolatka, któremu odmówiono lizaka. Martin ostentacyjnie spojrzał na zegarek i nim dziewczyna zdążyła cokolwiek dodać odezwał się z uprzejmym uśmiechem. - Chętnie byśmy posłuchali twoich argumentów Ashley, ale niestety nasz czas się kończy, więc dokańczając temat świątecznego prezentu, proszę by do dwudziestego grudnia wpłacać po pięć dolarów do naszej niezastąpionej skarbnik Debby. Dziękuję wam wszystkim za uwagę. 


***

-Naprawdę musiałeś? - zwrócił się do Alexa Martin ze zrezygnowaniem. Blondyn spojrzał na niego, pakując sobie do ust sporą dawkę ostrego makaronu. Siedząca obok mnie Kat oderwała się od swojego smartfonu, tylko po to by zazłożyczyć na Alexa po hiszpańsku, po czym powróciła do swojego cyfrowego świata. 

-Co on znowu zrobił? - zapytał Nathan dosiadając się do stolika ze swoją kaczką po chińsku, na którą zawsze trzeba było czekać. Wlepiłam spojrzenie w swojego kurczaka w sosie słodko-kwaśnym, wciąż nie potrafiąc pozbyć się osobliwego wrażenia chłodu, gdy spojrzenie chłopaka kierowało się w moją stronę. Alex przewrócił oczami. - Znowu? 

-Tak, znowu. Zawsze mówisz za dużo i potem muszę ogarniać ten bajzel. - westchnął Martin, nabierając pałeczkami kolejnej porcji ryżu. Nigdy nie mogłam się nadziwić jakim cudem udaje mu się to tak zgrabnie  z tak niewymuszoną łatwością. Mimo, że bywaliśmy w tej chińskiej knajpce średnio raz w tygodniu, mój kurczak musiał mi spaść przynajmniej raz nim zdołałam go przetransportować do moich ust. 

-Gówno prawda. Zawsze mówię to czego boją się powiedzieć inni. - odparł ostro Alex z wyrazem dziwnej stanowczości na twarzy. Nate przewrócił oczami.

-Patrzcie państwo, mściciel prawdy we własnej osobie! - rzucił z wyraźną ironią, a blondyn spiorunował go spojrzeniem.

-Odezwał się hrabia ponurula. - burknął, pakując sobie do ust kolejną dawkę makaronu. Martin westchnął.

-Naprawdę choć raz moglibyście mi ułatwić zadanie, zamiast je utrudniać. 

-Dlaczego używasz liczby mnogiej compadre*? -zapytała Kat, odrywając się od ekranu z wyrazem niesprawiedliwości wymalowanym na twarzy.

-A kto próbował podpalić szkołę? - odpowiedział pytaniem na pytanie Martin. Latynoska już otwierała usta by odpowiedzieć, po czym zamknęła je jakby wciąż szukała odpowiedniej odpowiedzi.

-No błagam, narzekasz, a w rzeczywistości, gdyby nie problemy, z którymi sobie radzisz, zanudziłbyś się na śmierć, na tych zebraniach samorządu. - odezwał się Alex. Martin przewrócił oczami.

-Jest! - wrzasnęła nagle Kat aż wstając. Wszyscy zwróciliśmy spojrzenia w jej stronę.

-Przeszłaś wreszcie pierwszy level diamond crush? - zapytał z miną niewiniątka Alex. Dziewczyna spiorunowała go wzrokiem i na powrót usiadła. 

-Mam ciekawsze rzeczy do roboty niż granie po nocach w gry, choć rozumiem, że w twoim wypadku lepszego zajęcia na noc sobie nie znajdziesz. - odgryzła się ze złośliwym uśmiechem Kat i nim chłopak zdążył jej cokolwiek odpowiedzieć, pokazała nam ekran swojego smartfona, a ja zamarłam. Widniał na nim mail, którego treść sprawiła, że miałam ochotę uciec jak najdalej się dało. 

-Kupiłaś bilety lotnicze? - zapytał Martin nie rozumiejąc. - Na nasze nazwiska? - dodał, przyjrzawszy się i przetarł okulary, jak gdyby nie był pewien czy jego zmysły go nie mylą. W tym momencie niczego więcej nie pragnęłam niż tego by moje zmysły mnie oszukały...

-A co wolelibyście jechać do Gotham autobusem? - odparła z wyraźną dozą sarkazmu w głosie. W oczach Alexa zabłysło coś na kształt bólu, ale znikło równie szybko jak się pojawiło. Gdzieś w oddali zabrzmiał uporczywy trzepot smolistych skrzydeł, a po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. Skąd ta powaga Lucy?

-Wolałbym nie jechać wcale. - odpowiedział blondyn dość szorstko. Kat obrzuciła go przesłodzonym uśmiechem. - I odrzuciłbyś taką ofertę?  Wreszcie możesz spędzić jakoś ciekawie noc.

-Bo maskarady bogaczy są cholernie interesujące. - rzucił chłopak z ostrym sarkazmem. Dziewczyna westchnęła, podczas gdy ja starałam się wmówić sobie, że wszystko jest w porządku i jestem bezpieczna. Tutaj nikt nie może mnie skrzywdzić... właśnie - tutaj... Cholera jasna! Nie mogę tam jechać...nie mogę...nie mogę...nie mogę... Przymknęłam oczy, ale jak na zawołanie pod powiekami rozbłysł mi pogrzebany głęboko w mrocznych zakamarkach pamięci, paskudny obraz pokrytego zaschniętą krwią i wrzaskiem szaleńców Arkham Asylum. Och... Alicja... Alice... taka piękna... taka martwa... zupełnie jak ty... ty... - szeptał mi w głowie koszmarny głos Szalonego Kapelusznika pośród połamanych białych kafli i litrów krwi przelanych w imię chorego obłędu. Moja dłoń błądziła rozpaczliwie po kieszeniach plecaka w poszukiwaniu podłużnych kapsułek, szlachtujących przeszłość na drobniutki pył, którego nie dało się poskładać w całość... przynajmniej przez parę godzin.

-Słuchaj Kat, doceniamy, że chcesz nas zabrać, ale kupno biletów to chyba przesada. Ile mamy ci za nie oddać? - przejął pałeczkę Martin, będący zazwyczaj jedynym trzeźwo myślącym z naszej osobliwej grupki. Kat spojrzała na niego jak na wariata. Wiele można było powiedzieć o Katrinie Biance Escallanto, ale na pewno nie to, że była skąpa. Często płaciła za swoich przyjaciół, a gdy ci chcieli ją spłacić udawała, że nie słyszy, albo zaczynała mówić niezwykle szybko po hiszpańsku. Nie sądziłam jednak, że będzie w stanie opłacić z wyprzedzeniem podróż do Gotham City by nikt nie mógł się sprzeciwić i nie pojechać. Miałam wrażenie, że krew zastyga mi w żyłach na ten wniosek. Obce głosy rozbrzmiewały w mojej głowie falą makabrycznych wspomnień, które powstawały z popiołów szaleństwa i odkrywały na nowe stare koszmary, czyniąc je coraz bardziej i bardziej przerażającymi.  Przez ostatnie tygodnie kilkukrotnie odmawiałam tego wyjazdu. Wymyślałam coraz to nowe wymówki byleby tylko trzymać się z dala od tego przeklętego miasta. A teraz? Jak mogę odmówić, nie wyznając prawdy? Jakie kłamstwo jest w stanie usprawiedliwić moją niechęć? Co mam zrobić?  Zwariować... Stracić rozum... Tęskniłaś krwawy uśmieszku?  Moja krew... Jaki ojciec, taka córka.

-Nic mi nie oddajecie. Macie jechać i się dobrze bawić. W końcu bez was amigos** nawet największe wydarzenia na świecie nie mają najmniejszego sensu. - odparła dziewczyna, zaskoczywszy nas wszystkich. Chyba nigdy nie słyszałam od niej tak szczerych słów. Nawet Alex nie pokusił się o zwyczajowy zgryźliwy komentarz. Martin uśmiechnął się ciepło. Zawsze, gdy się uśmiechał myślałam o tym jakie to piękne, że uśmiech niektórych ludzi potrafi być jeszcze prawdziwy i pełen miłości, a nie nienawiści i szaleństwa. Uśmiech! Uśmiechnij się dla mnie... 

-Te amamos***  Kat, choć już o tym wiesz. - odezwał się Martin, a dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i złożyła z dłoni serduszko, po czym objęła mnie i zapytała. - To co, myślisz, że jaki jest ten cały Damian Wayne? - Boże, gdzie są te cholerne tabletki? 



*compadre - hiszpański ''towarzysz''

**amigos - hiszpański ''przyjaciele''

*** te amamos -  hiszpański ''kochamy cię'' 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro