Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XI

14 listopada 2018 roku, Damaszek, Syria

   Chłód to jedyne czego można oczekiwać po śmierci. Chłód i pustka. Nie ma nawet ciemności, ponieważ ciemność jest niezaprzeczalnie związana z życiem. Ludzie budzą się w niej, rodzą się z nią i boją się jej, mimo, że od milleniów jest ich najbliższym towarzyszem. Ludzka natura jest pełna hipokryzji, okrucieństwa i ciemności, ukrywanych bardziej lub mniej za zasłoną boskiego światła i fałszywej miłości. Nigdy nie wierzyłem by ludzie byli do niej rzeczywiście zdolni. Ich rzeczone przywiązanie do drugiej osoby różniło się od choroby psychicznej jedynie tym, że nie było na to żadnych pigułek, żadnego leku i żadnej nadziei... Spojrzałem na otaczającą mnie nicość. Było w niej coś dziwnie kojącego, a jednocześnie zdawała się pulsować i zaciskać wokół mnie jak gdyby próbowała zmiażdżyć całą moją istotę. Westchnąłem, a mój oddech momentalnie zmienił się w kilkanaście drobnych kryształków lodu. Podniosłem się, nie zdając sobie sprawy aż do tej chwili, że miałem to zrobić. Śmierć jest osobliwa. W tym samym niemal momencie, gdy myśl ta rozbłysła w moim umyśle, zacząłem słyszeć spadające krople w głuchej ciszy. Zmarszczyłem lekko brwi. Mało to pasuje do obrazu wszechogarniającej pustki. Spojrzałem w stronę dźwięku, a moim oczom ukazała się oddalona o parę albo paręset metrów kałuża srebrnego płynu. To jakiś test przed tym jak wyślą mnie do Piekła? A może to już jest Piekło? Rozejrzałem się po pustce. Albo oszczędzają na tych zaświatach, albo ktoś ma urojenia i wierzy, że każdego można nawrócić. Ruszyłem wolnym krokiem w stronę srebrnej kałuży i nieznośnego dźwięku kapiących kropel. Moje kroki ginęły w ogłuszającej ciszy, pożerane chciwie przez coraz głośniejsze krople. Czas był tu zdeformowany i pozaginany, jak wokół czarnej dziury. Nie liczył się, a jednocześnie był głośniejszy niż kiedykolwiek. Mijały stulecia zamknięte w jednej sekundzie, składane i rozkładane minuty dłużyły się i skracały wedle własnego uznania, a irytujące kapanie odbijało się pustym echem w uszach. Kałuża zdawała się oddalać, blady blask srebra ginął w oddali. Zirytowany, odwróciłem się w drugą stronę, a kałuża zalśniła przede mną jak na przekór. Zmrużyłem lekko oczy i podszedłem do niej, dopiero teraz widząc szczegóły. To nie była kałuża. To było ciało. Nieboszczyk krwawiący żywym srebrem. Nie miał twarzy, ani nawet głowy. Był chorobliwie chudy i blady. Srebrne krople kapały z drobnych palców, które musiały należeć do kobiety. Uklęknąłem przy denatce, nie rozumiejąc kim jest ani co tutaj robi. 

-Nie! - wrzasnął czyjś głos. Momentalnie zwróciłem wzrok w stronę, biegnącej w moją stronę kobiety. Jej skóra była śnieżno-sina. Miała na sobie jedynie zakrwawiony płaszcz, a jej bose stopy zostawiały za nią ciemne, krwawe ślady. Stanęła na chwilę przed zdekapitowanym ciałem i wrzasnęła ponownie, po czym spojrzała na mnie pustymi oczodołami i wyszeptała. - Twój dziadek śle pozdrowienia. - Spojrzałem na nią szeroko otwartymi oczami, chcąc natychmiast zapytać, o czym mówi, ale odbiegła, wciskając mi do ręki skrawek papieru. Spojrzałem na niego i zamarłem. To nie był jakiś tam skrawek papieru. To był identyfikator. Identyfikator pacjenta Arkham Asylum... z moim nazwiskiem.


***

   Otworzyłem oczy i i zerwałem się z ziemi chciwie wdychając powietrze w płuca. W prawej dłoni kurczowo zaciskałem nieistniejący identyfikator, a w ustach poczułem metaliczny smak mojej własnej krwi. Odruchowo dotknąłem szyi, a na moich palcach pozostał ciemny szkarłat. Westchnąłem, czując palącą świadomość porażki. Wciąż tkwiłem w tej cholernej dusznej Syrii, a zadanie mi śmierci było w odczuciach mojej matki zbyt litościwym posunięciem. Zacisnąłem dłonie w pięści. Pieprzona Thalia al Ghul... Jej ostatnie słowa wbijały się w mój umysł boleśniej niż tuzin gwoździ. Moja własna matka wciąż żyje. Dlaczego nie upewniłem się wtedy, że zginęła? Dlaczego nie spaliłem jej wraz z przeszłością? Dlaczego szukała Źródła właśnie teraz? Rozejrzałem się po pustym magazynie najemników. Pozostawione tu trupy zaczynały się już rozkładać. Spojrzałem na wciąż wbite, w opuchnięte teraz gardło, jednego z członków Ligii Zabójców tanto i westchnąłem. Teraz już się do niczego nie nadawało. Ruszyłem w stronę wyjścia. Ile czasu minęło? Na dworze panował półmrok, a wokół wciąż unosiła się nieznośna duchota i wilgoć nie sprzyjająca ani żywym ani martwym. Terenówka celników stała tam gdzie ją zostawiłem i o dziwo moje rzeczy również. Zarzuciłem sobie kurtkę i plecak na ramię. Wziąłem z tylnego siedzenia katanę i obiecałem sobie w myślach, że więcej jej nie zostawię. Oczywiście opony terenówki były przebite, a mój motocykl strzaskany bardziej niż ostatnio. Zakląłem pod nosem, po czym ruszyłem w stronę najbliższego salonu, a raczej czegoś co bardzo chciało za niego uchodzić. 

-Dzień dobry, w czym mogę pomóc? - zapytał łamaną angielszczyzną mężczyzna za ladą, w poplamionym smarem kostiumie mechanika. Rozejrzałem się po brudnym magazynie pełnym kradzionych aut. Mężczyzna wpatrywał się na mnie wyczekująco ze sztucznym uśmiechem, gotów w każdym momencie zachwalać swój oryginalny asortyment. Spojrzałem na niego z niesmakiem. Tutaj i tak nie znajdę nic lepszego, a większa część tego pochodzi z Ameryki, więc przynajmniej nie rozleci się na pierwszym zakręcie. 

-Pewnie nie masz NCR M16? - odezwałem się chłodno i wyniośle. Mężczyzna spojrzał na mnie z szeroko otwartymi oczami, zbyt późno maskując swoje zdziwienie.

-Znaczy interesuje Pana motocykl, tak? - zapytał po chwili z ostrym arabskim akcentem. 

-Nie, różowa furgonetka z lodami. - rzuciłem nawet nie siląc się na przyjemniejszy ton. Mężczyzna zmarszczył brwi, przez chwilę próbując zrozumieć co właśnie powiedziałem. Westchnąłem. Zbyt wiele cennego czasu tu tracę.

-Tak, chcę motocykl, najszybszy jaki masz na stanie, płacę gotówką i nie zadaję niewygodnych pytań, rusz się, bo nie mam całego dnia. - warknąłem zniecierpliwiony perfekcyjnym arabskim. Mężczyzna otworzył usta ze zdumienia, po czym widząc moje spojrzenie, zamknął je i pobiegł na tyły magazynu. Chwilę później, kiedy już byłem pewien, że uzna mnie za amerykańskiego szpiega i przyprowadzi swoich kumpli ze źle konserwowanymi, kradzionymi Aka-47, przyprowadził całkiem znośny model BMW. 

-Trzysta tysięcy dolarów, nowiutki, rozpędza się... - zaczął mężczyzna, ale nie skończył, bo zdążyłem go uprzedzić.

-Nieźle cenisz motocykle za dwa tysiące. Tyle kosztuje twoje pośrednictwo w kradzieży? - zapytałem z lodowatą drwiną. Oczy sprzedawcy momentalnie zwężyły się, a jego dłoń powędrowała w kierunku pistoletu za paskiem. Jego palce jednak zatrzymały się w połowie drogi, gdy podstawiłem mu katanę pod jego gardło. 

-Widzisz, nie tylko ty tutaj kłamiesz. Ale powiem ci coś prawdziwego, nie układam się ze złodziejami. - powiedziałem ostro, po czym nim mężczyzna zdążył jakkolwiek zareagować, ogłuszyłem go. Padł bezwładnie na ziemię. Przez chwilę korciło mnie by go dobić, ale zabijanie leżącego niewiele ma wspólnego z honorem. Zarzuciłem więc sobie katanę na plecy, włożyłem kask, który jako jedyny pozostał w nienaruszonym stanie po starciu z celnikami i odjechałem zostawiając za sobą przeklętą Syrię, kilka gnijących trupów i nieistniejący bilet do Arkham.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro