Rozdział IX
20 listopada 2019 roku, Starling City, USA
Minął równo tydzień od moich urodzin, a ja wciąż nie byłam w stanie pozbyć się spod powiek koszmarnego, wszystkowiedzącego spojrzenia Nate'a. Mimo, że od czasu przyjęcia nic nie wskazywało na to by wiedział cokolwiek więcej niż powinien, a jego oczy straciły upiorny blask z tamtego wieczoru, ja wciąż nie mogłam znieść jego spojrzenia. Prawdopodobnie wszystko to sobie uroiłam, ale urojenia mają to do siebie, że gubią się w pamięci tylko po to by powrócić po zmroku. Westchnęłam, przerzucając kolejną stronę, podręcznika od fizyki. W moim pokoju panował przyjemny półmrok, a światła miasta ginęły gdzieś w oddali. Spojrzałam na zegarek, ale czas uparcie stanął w miejscu. Zmrużyłam lekko oczy, starając się skupić na pierwszym prawie Keplera, ale mój umysł, zdawał się krążyć po niewłaściwej elipsie, niebezpiecznie zbliżając się do czarnej dziury krwawych wspomnień, z której nie było ucieczki... Zamknęłam podręcznik i wstałam od biurka z zamiarem odżywienia moich szarych komórek. Powlokłam się do kuchni, zapalając światło i wgapiając się w zawartość lodówki, tak jakby mój wzrok był w stanie wyczarować w niej coś nowego. Spojrzałam na kartkę na blacie - Wrócę później, wstępne zestawienie na koniec roku pożera nas żywcem. W zamrażarce powinna być lasagne. Kocham cię. H. Odłożyłam kartkę, dziwnie pusta w środku i zajrzałam do zamrażarki. Wrzuciłam domowej roboty włoskie danie do piekarnika i oparłam się o blat, mając w głowie kompletną pustkę. Zdawała się być taka oczyszczająca i piękna, a jednocześnie jakaś dziwnie niepokojąca... W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Zmarszczyłam brwi. Kogo niesie o tej porze? Otworzyłam bezgłośnie szufladę z nożami. Wszystkie były naostrzone i gotowe do użycia, błyszczały niebezpiecznie w przydymionym świetle kuchennych lamp. Pukanie ponowiło się. Tym razem jakby zniecierpliwione. Zamknęłam szufladę i spojrzałam w kierunku podłużnej, mahoniowej gabloty, wyłożonej pięknymi egzemplarzami klasyków literatury światowej. Moje spojrzenie zatrzymało się na wspaniale oprawionym wydaniu Hamleta. Wystarczyło za nie pociągnąć by dostać się do zbrojowni, której nie powstydziłby się Ethan Hunt ( wciąż nie wierzę, że dałam się namówić Alexowi na oglądanie całej serii Mission Impossible...). Pukanie powtórzyło się po raz kolejny, a ja jakby mechanicznie bez udziału przebywającego w przedziwnej pustce umysłu, ruszyłam na spotkanie niespodziewanemu gościowi.
-No nareszcie amigo! Ile można drzwi otwierać?! Życiorys kurde spisywałaś, czy co? - naskoczyła na mnie Kat, momentalnie przepychając się przeze mnie do środka i złorzecząc po hiszpańsku. Westchnęłam i zamknęłam drzwi. Moja impulsywna przyjaciółka zdążyła w tym czasie usadowić się na jednym ze stołków barowych w kuchni. - Co to za zapach? Gotujesz coś?
-Piekę lasagne. - odpowiedziałam krótko, dołączając do niej. - Napijesz się czegoś? - zapytałam uprzejmie, wyciągając czystą szklankę z szafki nad zlewem. Kat oparła łokcie o blat i wpatrzyła się w podłużne szyby apartamentowca, na który jakimś cudem było stać Harleen. Wciąż nie wiedziałam dokładnie co ona robi w tym biurze.
-Whisky z lodem. - odparła zdecydowanie, a ja pokręciłam głową.
-Nie mam.
-To może być wino. Cokolwiek byle miało jakiś procent. - odpowiedziała, nawijając jakby ze znudzeniem kosmyk ciemnych, kasztanowych włosów na palec. Spojrzałam na nią z lekkim westchnieniem. Z tego co się orientowałam, Harleen nie trzymała w domu alkoholu, a ja nie piłam, więc jedynie wzruszyłam ramionami i postawiłam przed nią butelkę pepsi. Dziewczyna westchnęła ze zrezygnowaniem.
-Normalnie jak Villinowie! Wszędzie abstynenci! Jak plaga jakaś normalnie! - wyżaliła się Kat, nalewając sobie szklankę napoju gazowanego.
-Mówisz tak jakby się od tego umierało. - zaśmiałam się, a latynoska przewróciła oczami, pociągając łyk słodkiego napoju. - Co cię tu właściwie sprowadza Kat? - zapytałam nie kryjąc zaciekawienia. Dziewczyna odstawiła pustą szklankę na blat i popatrzyła na mnie z osobliwą mieszanką melancholii i znudzenia.
-Pamiętasz jak parę tygodni temu, odwołano konkurs halloweenowy na rzecz jakiejś idiotycznej wampiriady*? -zapytała, a ja omal się nie roześmiałam. Każdy by to zapamiętał. Kat omal nie podpaliła wtedy szkoły, po tym jak jej pozew sądowy został odrzucony. Potem przez dwa tygodnie strajkowała wagarując, dopóki jej rodzice nie zagrozili, że wyślą ją do prywatnej katolickiej szkoły jeśli się nie pozbiera. A trzeba było wiedzieć, że nienawiść Kateriny Bianci Escallanto do rygorystycznych zasad szkół katolickich była nieomal tak wielka jak moja do Gotham City.
-Wiesz, jakoś ciężko mi wyrzucić z pamięci, obraz ciebie w peruce nalewającej gaz, zamiast benzyny do plastikowego karnistra. - odparłam, nie bez cienia sarkazmu. Kat prychnęła.
-Udałoby mi się gdyby nie biadolenie Alexa, że się prędzej sama podpalę niż cokolwiek innego. - rzuciła dziewczyna obrażonym tonem. - Ale do sedna, wiem, że wszyscy byli tym faktem prawdziwie zdruzgotani... - dodała, a ja usiłowałam zachować równie poważny wyraz twarzy co ona, ale wciąż miałam przed oczami radość Alexa, gdy konkurs odwołano. Martinowi i mnie także wtedy ulżyło. Z resztą, pewnie byłam najbardziej zadowolona z tego faktu, jako że nie musiałam wracać do koszmarnej przeszłości cosplajując własną matkę... Rany, to chyba zbyt popieprzone nawet jak na moje standardy... Do dziś przechodzi mnie zimny dreszcz, a w głowie w kółko jakiś cichy, upiorny głosik szepce A co gdyby...? Zwariowałabyś? Wszyscy by się dowiedzieli?
-Słuchasz mnie w ogóle?! - wyrwał mnie z głuchej pustki przerażającego pytania niemal choleryczny głos Kat. Jej bursztynowe oczy wpatrywały się we mnie uporczywie z wyraźną dozą krzywdy. Westchnęłam.
-Wybacz, zamyśliłam się.
-Jak zwykle. - burknęła latynoska, przewracając oczami. - Za dużo czytasz, a potem piszesz w głowie jakieś filozoficzne monologi.
-Czytanie wzbogaca człowieka i uspokaja duszę. - odpowiedziałam spokojnie. Kat omal nie opluła mnie porcją pepsi.
-A te bzdety gdzie wyczytałaś? - rzuciła. Westchnęłam.
-To dlaczego powracasz do tematu konkursu? - zapytałam, otwierając piekarnik. Gorące powietrze owionęło moją twarz dokładnie w momencie kiedy Kat zaświergotała podnieconym tonem odpowiedź, a ja omal nie wylądowałam twarzą w piekarniku.
-Organizują bal karnawałowy!
-Bal karnawałowy? Po co to komu? - zapytałam wyciągając z piekarnika lekko spaloną lasagne. Cholera, przez biadolenie Kat, kolacja mi się przypaliła...
-Jak to po co? To maskarada! Wielki bal! Wspaniali młodzi mężczyźni i piękne balowe suknie! - wykrzykiwała kolejne hasła podekscytowana dziewczyna, a ja zmarszczyłam brwi. Suknie? Wspaniali młodzi mężczyźni? Czy ona za dużo ekranizacji Dumy i Uprzedzenia się naoglądała?
-Zaraz, zaraz, o czym ty do cholery mówisz? Jacy wspaniali młodzi mężczyźni? W naszej szkole? Ty na pewno się czegoś nie nawdychałaś po drodze?
-Jakbyś mnie słuchała to byś wiedziała. - zmieniła strategię i założyła się rękoma jak pięcioletnie dziecko. Przewróciłam oczami.
-Jak nie chcesz to nie mów. - odparłam spokojnie, doprowadzając ją tym samym do szału. Rozciągnęłam usta w złośliwym uśmieszku, gdy wybuchła.
-Jak możesz?! Nie chcesz wiedzieć co chcę ci powiedzieć?! Maldito, puta...
-Dobra już, przestań tak kląć, bo żadna szkoła katolicka cię nie zechce. - przerwałam jej ze śmiechem, krojąc lasagne. Kat ze szkarłatnymi policzkami, spojrzała na mnie dokładnie tak, jak ofiara tortur na swego kata, z czystą i nieposkromioną nienawiścią... Komu jesteś posłuszna Lucy? - przeszył mnie jak kolejne trzysta voltów zimny dreszcz, na chwilę odcinając mnie od tak przepięknie normalnej doczesności. Przełknęłam głośno ślinę. Gdzie moje tabletki?
-Kiedyś za ten sarkazm traficie z Alexem do Piekła. - burknęła obrażonym tonem, a mi zrobiło się momentalnie chłodniej. Gdybyś wiedziała... Gdybyś tylko wiedziała... - W każdym razie, moi rodzice otrzymali zaproszenie na maskaradę wraz z rodziną. Oczywiście takie imprezy są zazwyczaj nudne jak trygonometria... Nie patrz na mnie z takim zdziwieniem, potrafię zapamiętać nazwę tego matematycznego cholerstwa! Ale tym razem będzie zupełnie inaczej! Nawet zapytałam czy mogę was wziąć i okazało się, że i owszem!
-No okay, ale dlaczego ma być inaczej i dlaczego wrobiłaś nas w jakiś staroświecki bal maskowy? To kara za nasz brak wiary w twoją zemstę na szkole? - zapytałam lekko skonsternowana. Kat przewróciła oczami.
-Zupełnie jak Alex! Zero wdzięczności. A ja tu was angażuję w najgorętsze wydarzenia!
-Tak... bo szkolny konkurs halloweenowy był tak ważny, że go odwołali. - rzuciłam z wyraźną drwiną. Kat rzuciła mi lodowate spojrzenie.
-Konkurs halloweenowy to już przeszłość. Maskarada u Wayne'ów to będzie coś! - wykrzyknęła moja narwana przyjaciółka z błyszczącymi oczyma, a ja momentalnie zakrztusiłam się powietrzem. W głowie zaczęło mi się kręcić, a światło jakby przygasło.
-Co ty powiedziałaś? - wychrypiałam przez zaciśnięte gardło, opierając się ciężko o blat. Kat zmarszczyła brwi.
-Wiem, wiem, to naprawdę wielka rzecz! Sama pomyśl, Waynowie! Zaprosili nas! Niesamowite prawda? Już nie mogę się doczekać, żeby ich poznać! Są niemal jak rodzina królewska w Gotham City!
-W Gotham City...? - wyszeptałam, osuwając się na podłogę, podczas, gdy Kat przekonana, że jestem równie podniecona tą nowiną jak i ona, trajkotała dalej, o Gotham, o Wayne Enterprises, o balowych sukniach... i Damianie... Skąd ta powaga mój krwawy uśmieszku? - zarechotała przeszłość, gdy rozpaczliwie niczym narkoman na głodzie wyrzucałam z kieszeni bluzy jej zawartość w poszukiwaniu białych podłużnych tabletek, które jako jedyne były w stanie uciszyć ten cholerny trzepot skrzydeł... Gdy je w końcu znalazłam, ukryta za blatem, za barierą słowotoku Kat, na zimnych czarnych kaflach... nie były już białe... ale czerwone. Szkarłat kapał z moich dłoni, gdy wrzucałam sobie całą garść śnieżnych leków do ust i czując na języku metaliczny smak, dusiłam się póki, nie nadeszła błoga chwila otępienia, a mój połamany umysł ogarnęła martwa, otępiająca zmysły pustka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro