Rozdział XXXV
31 grudnia 2019 roku, Gotham City
Ten świat, nieważne jak podły i okrutny by nie był dla swych mieszkańców, z pewnością nie jest jednak szary. Nie tak zwyczajnie. Składa się bowiem z całej gamy najróżniejszych barw, prawdziwej feerii. Jest bowiem lodowaty niebieski, chłodem przeszywający aż do samych kości, pełen bezsilnego smutku i melancholii. Dokładnie ten sam, który nawiedza swoje ofiary w samotne, zimowe noce, bezlitośnie domagając się słonych, bezbarwnych łez, wylanych za wszystko to co zostało bezpowrotnie stracone i niesprawiedliwie odebrane. Jest również krwawa czerwień - pani wszelkiej agresji, królowa dzikiej agonii, prowokatorka wszelakiej przemocy z lubością patronująca nad mordem w każdej swej obrzydliwej postaci. Jest i brudny róż, tak zmieszany z ziemistą szarością, że niemal nierozpoznawalny. To ten, który cechuje jedynie niewinne, zdziesiątkowane żywoty - kalekie anioły z powyrywanymi z trzewi skrzydłami snujące się w cichej acz makabrycznej torturze po spękanej, bezlitosnej Ziemi. Jak gdyby w tragicznej drwinie ktoś zesłał tu te kruche, piękne istoty na wymarcie. Jest też brunatny brąz, kiedyś pełen życia, tożsamy z płucami Ziemi z korzeniami i konarami drzew, dziś ledwie cień, niesłyszalnym krzykiem wzywający do refleksji, która nikomu nie jest na rękę. Nikogo nie obchodzą drzewa, skoro oznaczają rezygnację z własnych egoistycznych wygód. Jest też chorobliwa żółć, kiedyś zapewne kojarzona z ziemską gwiazdą, ze Słońcem świata, obecnie monopolistka plag i pandemii. Jeździec Apokalipsy co kilkaset lat upominający się o swoje żniwo. Jest także zieleń, ale nie ta, którą można upajać się wiosną i latem, nie ta, która jest symbolem życia, lecz ta, której bliżej do moru. Ta, która umiera, ta która wije się w brudnych, mokrych kanałach i płytkich grobach, ta, która gnije... Tej jest w gamie świata więcej, choć trudniej ją dostrzec na pierwszy rzut oka. To ona włada metropoliami w równym stopniu jak włada nekropoliami. Ona jest początkiem końca. Jest w końcu i mroczna, zimna czerń. Barwa śmierci, tak powszedniej, że niemal bez znaczenia. Ludzkie życie tanieje bowiem w obliczu koniecznej ostateczności, zbyt często wymuszanej i niewłaściwie pośpieszanej w ciemnych, cuchnących zaułkach...
-Co im powiedziałaś? - wyrwał mnie z depresyjnych rozmyślań głos wysokiego chłopaka o pięknych szmaragdowych oczach i zimnym sercu zabójcy. Obserwował mnie od dłuższej chwili, wpatrując się we mnie z jakimś znudzonym rodzajem nierealnej fascynacji. Odłożyłam telefon i poprawiłam suknię, w której czułam się jak klaun. Stroiłam się w jedwabie podczas gdy mój dawny przyjaciel i mój kuzyn gnili w świeżych grobach. Być może jeden z nich faktycznie na to zasłużył, ale kto bardziej niż ja przynależał się Matce Ziemi? Czyja poharatana dusza powinna spoczywać w ostatnim kręgu piekielnym? Kto gnił bardziej niż całe to przeklęte miasto?
-Nic, co byłoby w jakimkolwiek najmniejszym choćby stopniu prawdą - odpowiedziałam zachrypniętym, obcym głosem, wpatrując się pustym wzrokiem w lustro, w którego lodowatej, srebrnej tafli odbijał się potwór.
-Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? - zapytał, zmieniając temat. Przełknęłam głośno ślinę i zapatrzyłam się w swoje ręce. Ociekały krwią. W pierwszym odruchu chciałam pobiec do łazienki i zacząć je szorować, ale przecież nic z tego nie było prawdziwe. Jedynie dziwnie nowe. Zwykle nawiedzały mnie czarne motyle lub trupy tych, których zabiłam, krew na rękach była czymś tak bezpośrednim, że niemal zabawnym. Dotknął mnie kompleks Lady Makbet, tyle lat zwidów, szaleństwa i mordu bym skończyła jak bohaterka szekspirowskiego dramatu. Pstryknięcie palcami przed moją twarzą skutecznie wybudziło mnie z tego osobliwego transu. Spojrzałam w oczy Damianowi, który pochylał się nade mną z nierozumiejącym spojrzeniem. Dopiero po chwili zrozumiałam, że oczekuje odpowiedzi na swoje pytanie.
-Ktoś musi to zrobić - odpowiedziałam tylko, odwracając wzrok. Stał tam jak gdyby nigdy nic. W ciemnym rogu pokoju, z makabrycznym, drwiącym uśmiechem na kredowobiałej powykrzywianej sparaliżowanymi nerwami twarzy. Stał tam odkąd weszliśmy do apartamentu bogatego Wayne'a. Wiedziałam, że nie jest prawdziwy. Jeszcze potrafiłam odróżnić rzeczywistość od własnych chorych urojeń, ale nie zmieniało to faktu, że był przerażająco realny. Jedna rzecz się jednak nie zgadzała. Nie rzucił się z nożem na Damiana. W rzeczywistości by to zrobił. Poderżnąłby mu gardło na moich oczach i wmówił, że to wszystko moja wina, że gdybym była mu posłuszna nic złego by się nie wydarzyło... Że wszystko byłoby dobrze... Mój krwawy uśmieszku...
-Ja mogę to zrobić - odparł chłopak wzruszając ramionami, zupełnie tak jakby tematem rozmowy nie było morderstwo, a zrobienie prezentacji na przedmiot w szkole. To wystarczyło by skutecznie rozbudzić mnie z osobliwego, pełnego niezbyt przyjemnych zwidów letargu. Wytrzeszczyłam na niego oczy, ale nim zdążyłam sformułować swoje myśli i przecisnąć je przez zaciśnięte, suche gardło, Damian odezwał się ponownie głosem kompletnie wyprutym z jakichkolwiek emocji. - Jestem zabójcą Lucy. Mam to w genach. Zamordowałem własną matkę, mogę zamordować Twojego ojca, choć nigdy na to miano nie zasłużył, podobnie jak moja matka. Z resztą i tak zawsze chciałem go zabić. Powstrzymywał mnie tylko szacunek jakim darzyłem ojca, ale on i tak nigdy mi nie wybaczy tego co zrobiłem. Dla niego jestem stracony, a może zawsze byłem...
-Nie - zaprotestowałam, dziwiąc się sile mojego własnego głosu. Od kiedy była we mnie jeszcze jakakolwiek siła? Czułam się równie słaba co winna. Głupia, mała Lucy, wariatka, której nikt nigdy nie chciał... Idąca jak marionetka dokładnie tam, gdzie On tego chce... Córeczka tatusia... - Ja muszę to zrobić. Inaczej nigdy się od niego nie uwolnię. Koniec z uciekaniem.
-Co z jego wsparciem? Na pewno będzie je miał. A na policję i ochronę znajdzie sposób - zapytał chłopak, najwyraźniej przyjmując do wiadomości moje postanowienie. Stojąc przede mną, z kataną na plecach i zaciętym, zimnym wyrazem twarzy tak bardzo różnił się ode mnie, a jednocześnie był tak bardzo do mnie podobny. W niczym jednak nie przypominał już Robina. Resztki maski, którą zakładał by przypodobać się ojcu i społeczeństwu zniknęły bezpowrotnie. Został tylko zimny, zdecydowany zabójca, którym zawsze był gdzieś w środku. Po chwili dodał z wyraźną odrazą, najwyraźniej równie uprzedzony do funkcjonariuszy publicznych co ja. - Z resztą oni i tak są bezużyteczni.
-Jego wsparcie wyelminuje ostatnie dzieło mojego fałszywego, martwego przyjaciela - odparłam spokojnie... Nieco zbyt spokojnie, jak na to co zamierzałam zrobić. Damian pokręcił głową.
-Kod zadziała tylko na jego sługusów. Joker jest z pewnością szalony, ale nie głupi. Przyprowadzi innych. Przyprowadzi, tych, których skazałaś swoim... Odejściem - odezwał się chłopak z przekonaniem, które sprawiło, że po plecach przeszedł mi zimny dreszcz, długo szukając odpowiedniego słowa na moje upozorowane samobójstwo. Postać w rogu wybuchła tym obrzydliwym, makabrycznym rechotem, który cechował jedynie demony z najgłębszych czeluści Piekła. To niemożliwe... Idę po Ciebie krwawy uśmieszku... Zawsze jestem kilka kroków do przodu... Nie pokonasz diabła w Jego własnej grze...
-On nie wie - wychrypiałam, nie wiedząc kogo staram się bardziej do tego przekonać, jego czy siebie samą... Damian spojrzał mi w oczy. Zobaczyłam w nich coś niewypowiedzianie strasznego, coś takiego co było i w moich własnych... Przyszłość...
-Jesteś tego na tyle pewna by zaryzykować? - zapytał. Jego głos brzmiał lodowato. Przełknęłam głośno ślinę, czując na sobie ten nieznośny wzrok tysiąca jeden smolistych czarnych motyli, słysząc ich uporczywy, maniakalny trzepot skrzydeł. Widząc Jego koszmarny uśmiech, czując jak Jego kościste palce niemal zaciskają się na mojej szyi... Widząc go znowu z łomem... Znowu stając się tą skatowaną piętnastolatką zamkniętą i głodzoną w piwnicy na lodowatej, białej pustyni... W tym Piekle na Ziemi... Pokręciłam obsesyjnie głową i szczękając zębami opadłam na podłogę. Długa suknia owinęła się wokół mnie niczym żałobny tren. Damian usiadł obok mnie, chwytając mnie uspokajająco za rękę. Byłam mu wdzięczna za ten gest. Byłam wdzięczna za to, że po prostu tu był.
-Nie. Niczego już nie jestem pewna Damian... Ale jakie mam inne opcje? Nie mam przecież na usługach prywatnej armii... - szepnęłam przez zaciśnięte gardło, niemal dławiąc się napływającym mi do oczu zdradzieckimi łzami, słabej, skatowanej dziewczynki, która na nic nie ma wpływu, która może tylko z przerażeniem obserwować jak krwawy nurt porywa ją i brutalnie obija po drodze do Piekła... Ciemnowłosy chłopak zrobił coś czego się nie spodziewałam. Uśmiechnął się. Nie było w tym uśmiechu jednak ani grama ciepła. Była jedynie czysta i okrutnie porażająca socjopatyczna satysfakcja.
-Ty nie masz. Ale ja mam coś lepszego od jakiejkolwiek armii - odpowiedział mi, nie przestając się uśmiechać. Przewróciłam oczami. Zapomniałam jakim potrafił być snobem. Aż tak wysoko cenił własne umiejętności by kompletnie zagłuszyły jego osąd?
-Co takiego? Siebie samego? Swoją katanę? - zadrwiłam, nie potrafiąc się powstrzymać, wściekła, że potrafi wywyższać się w takiej chwili. Damian prychnął.
-Ligę Zabójców - odpowiedział głosem ostrym niczym sztylet Kaina, a jego szmaragdowe oczy zabłysły niebezpiecznie w ciemnościach. Zamarłam, rozumiejąc jak bardzo się co do niego pomyliłam. Damian nie był już tym egocentrycznym, rozpieszczonym dzieciakiem, którego kiedyś znałam. Był najpewniej najpotężniejszym dwudziestolatkiem jaki chodził po tej Ziemi... Był Głową Demona.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro