Rozdział XXXIX
31 grudnia 2019 roku, Gotham City
Mówi się, że gdy człowiek umiera przed oczami przelatuje mu całe jego życie. Wszystko to co mu się udało, to czego żałuje i wszyscy Ci, których kochał i, których nienawidził. Całe długie lata skompensowane w oniryczne opakowanie filmowego teasera, trwającego niespełna minutę. Fascynujące jak mocno mózg potrafi okroić dekady i zmienić je w zaledwie dziesiątki sekund. Niektórzy sądzą, że to dlatego, że czas zwalnia dla umierającego. Ten abstrakcyjny byt kontrolujący całe jego dotychczasowe życie po prostu przestaje już mieć jakiekolwiek znaczenie. Ten odwieczny złodziej młodości, bliskich i chwil tak drogich, bo tak krótkich w końcu Ci odpuszcza. Nareszcie zostawia Cię w spokoju... W końcu nie ma już czego od Ciebie ukraść. Może gdyby była to prawda faktycznie bylibyśmy zdolni zobaczyć całe swoje życie gdy dobiega ono do swego kresu niezależnie czy jest to proces w pełni naturalny, czy... nieco mniej. Widziałam jednak w życiu wielu umierających. Czasami umierali z mojej ręki, prawie zawsze jednak z mojej winy. O ile nie byłeś tym pechowcem, który oberwał na tyle niefortunnie by nie było ani możliwości Twojego odratowania, ani chociaż szybkiego zgonu, wykrwawiałeś się godzinami. Być może wtedy można było zobaczyć faktycznie dłuższą retrospekcję własnej egzystencji. Tylko większość tych ludzi prawie do końca była przytomna i błagała o skrócenie swoich mąk. Nie brzmi to jak romantyczna wizja zanurzenia się w morzu własnej świetności w przeszłości. Poza tym kilka godzin to nadal znacząco mniej niż kilkadziesiąt lat. Dotarłam, więc w swoich rozmyślaniach do wniosku, że Twój umysł w chwili śmierci ukazuje Ci po prostu kilka punktów zwrotnych Twojego życia. O ile nie było ono tak parszywe jak moje, może nawet umrzesz z uśmiechem na ustach i odejdziesz w pokoju. Ja nie łudziłam się taką przyjemną wizją. Już jadąc tą przeklętą windą zaciskałam dłonie tak mocno na poręczy że, aż pobielały mi knykcie. Nie żeby były jakoś specjalnie opalone wcześniej. W końcu zrezygnowałam już z samoopalacza, a pod świeżo zakupioną peruką schowałam wypłukane ze sztucznego koloru włosy. Spod czarnej, koronkowej maski spoglądały na mnie przerażone lodowato niebieskie oczy, a długi płaszcz i jeszcze dłuższa suknia ledwo maskowały już nie tylko moje blizny, ale i cerę jak u trupa... Jak u Niego... Myślę, że los sadysta, gdzieś tam w swoim pięknym apartamencie uśmiechał się dumny ze swojej genialnej ironii. W końcu skończę z maskaradą właśnie na maskaradzie...
-Dobrze się Pani czuje? - rozległ się miękki, lecz nieco zaniepokojony głos starszej kobiety w zielonej, jedwabnej sukni. Spod burzy siwych loków, zerkały na mnie szare, wodniste oczy. Dłuższą chwilę zajęło mi zorientowanie się, że to właśnie do mnie skierowane było jej pytanie. Nieobecnym spojrzeniem rozejrzałam się po windzie. Oprócz mnie, wyglądającej jak upiór z Opery, w windzie znajdowała się właśnie ta starsza, dostojnie wyglądająca kobieta ściskająca pod ramię wąsatego męża, dwie pary, może ledwo po trzydziestce wpatrujące się we mnie z jakąś osobliwą mieszanką współczucia i satysfakcji oraz trzy dziewczyny w okolicach mojego wieku lub wczesnej dwudziestki. Te ostatnie ostentacyjnie szeptały między sobą, wpatrując się we mnie dokładnie tak jak sępy wpatrują się w padlinę. Udało mi się wychwycić jedynie pojedyncze słowa i żadne z nich nie było delikatnie mówiąc pochlebne. Najwyraźniej niezwykle działało im na nerwy, że to Damian Wayne mnie tutaj przyprowadził. Gdyby tylko te wszystkie zakochane w nim po uszy dziewczyny wiedziały kim jest naprawdę... Chociaż w dzisiejszych czasach udręczony zabójca to poważna konkurencja dla błyszczących wampirów w kategorii najbardziej pożądanych przez nastolatki chłopaków.
-Nie - odpowiedziałam, zmęczona ich uporczywym wzrokiem. - Ale to już nie ma większego znaczenia. - Dodałam i przepchnęłam się do wyjścia dokładnie w momencie, w którym winda zatrzymała się na piętrze docelowym. Przynajmniej tyle miałam w życiu szczęścia. Winda dojechała zanim reszta tych ludzi zdążyła zapytać mnie o cokolwiek jeszcze.
Myślałam, że po gwiazdkowych balu u Queenów widziałam już wszystkie luksusy świata i nic mnie już nie zdziwi. Myliłam się. Miliarderzy najwyraźniej nie mieli już pomysłu na co wydawać swoje pieniądze, więc prześcigali się w organizacji eventów charytatywnych i zamkniętych imprez dla vipów. W gigantycznej sali balowej, przystrojonej w całe żyrandole żywych kwiatów, które jeśli dobrze pamiętałam z biologii rosły głównie w Brazylii, zebrało się dobre kilka setek osób, a mimo to przestrzeń nie wydawała się ani trochę zatłoczona. Było tu wszystko to czego można spodziewać się po wielkiej dorocznej maskaradzie i wszystko to czego nie można spodziewać się po niej w najśmielszych oczekiwaniach. Po ścianach, tam gdzie nie było wielkich okien wychodzących na cały krajobraz nocnego Gotham, pięły się całe mikrosystemy wodne, które sprawiały wrażenie żywcem wyciągniętych z dżungli. Kryształowa woda spływała po wodospadach i wodospadzikach wdzięcznie oplatających ściany wokół podnieconego tłumu zamaskowanych gości. Przy ścianach ciągnęły się długie drewniane ławy, przystrojone tak aby wpasowywać się, choć może powinnam użyć raczej słowa, wtapiać się w te dzikie, żywe ściany. Na nich zobaczyłam więcej jedzenia niż w całym swoim życiu. Większości z tych potraw nie potrafiłam nawet nazwać. Nie byłam tylko pewna czy to dlatego, że były tak egzotyczne czy dlatego, że były po prostu koszmarnie drogie. W rogu sali, wśród nie mniejszej zieleni i egzotyki, która panowała w całym tym nowobogackim wnętrzu stała doskonale skomponowana z resztą wystroju scena, na której swoje miejsce zajmowała orkiestra. Wyglądali na niezwykle nadętych, więc stawiałam, że musieli być z jakiegoś kosmicznie drogiego i równie snobistycznego miejsca. Momentalnie poczułam się tutaj jak obca. I nie chodziło wcale o fakt, że wszyscy tutaj zgromadzeni poruszali się lub rozmawiali w hermetycznych grupach. Ludzie tutaj zakładali maski dla czystej rozrywki, ja nosiłam maskę by w ogóle wyglądać na człowieka...
-Panie i Panowie! Moi drodzy goście! - zadudnił bas samego Bruce'a Wayne'a, który ubrany w idealnie skrojony pod niego garnitur z wdzięcznym, hollywoodzkim uśmiechem na ustach wyszedł na środek sali z kieliszkiem szampana w jednej dłoni i mikrofonem w drugiej. Powietrze aż zawibrowało od jego dźwięcznego, niskiego głosu. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nigdy nie widziałam go na żywo. Nie jako Bruce'a Wayne'a. Znałam go z okładek magazynów, z telewizji, znałam go jako Mrocznego Rycerza. Nawet nie wiedziałam czy jest świadomy, że znam jego alter ego... Czy w ogóle wie, że żyję... Nagłośnienie oczywiście tak jak i wszystko inne było tu perfekcyjne, więc rozemocjonowany tłum koronek i jedwabiu niemal natychmiast uformował wokół miliardera ogromny krąg. Niedaleko przy jednym z wodospadów dostrzegłam znajome zarysy trzech postaci. Pierwotnie były cztery, ale jedna spoczywała w płytkim grobie, zaledwie od paru krótkich godzin... Dyskretnie wrzuciłam wciąż dzwoniący telefon do wazy z lodem. Jak miałam im niby spojrzeć w oczy? Co miałam powiedzieć? Czy Nathan miał jakiekolwiek pojęcie o tym kim był w rzeczywistości jego młodszy brat? Z sercem boleśnie obijającym się o żebra wycofałam się jak najdalej od nich. Pech chciał, że stanęłam niemal przy komisarzu Gordonie i reszcie rodziny Damiana, których maski były dość skąpe i okrojone, przez co nie trudno było ich rozpoznać. Gdzieś przy najbliższym wodospadzie szum wody zagłuszył trzepot smolistych czarnych skrzydeł... Idę po Ciebie mój krwawy uśmieszku... Nie ukryjesz się Lucy... Ja zawsze wygrywam...
Z zaciśniętymi zębami oparłam się o ławę, starając się powstrzymać od ataku paniki. Wszystko wydawało mi się na wpół snem, na wpół jawą. Zupełnie jakbym stała gdzieś na granicy podświadomości niepewna czy skoczyć w otchłań tego koszmaru zwanego rzeczywistością czy uciec jak najdalej od tej przeklętej krawędzi. Oślizgłe macki strachu zdążyły opleść ciasno już chyba wszystkie moje wnętrzności, a po karku spływały mi zimne kropelki potu. Co się ze mną dzieje? Weź się w garść Lucy. Jeśli Ty tego nie zrobisz nikt tego nie zrobi. Zginie tylko więcej niewinnych ludzi... Wzięłam głęboki oddech starając się uspokoić. Gdzieś tam jak przez wodę słyszałam napisaną przez PR-owców i wygłaszaną przez Wayne'a mowę powitalną. Ludzie wokół klaskali kilkukrotnie, a ja zaciskałam mimowolnie pobielałe palce na ławie za mną. Zupełnie tak jakby trzymanie się jakiś materialnych kawałków rzeczywistości było w stanie mnie w niej utrzymać.
-Wszystko w porządku? - to przeklęte pytanie znów rozbrzmiało w moich uszach, przebijając się przez hektolitry nieistniejącego akwenu. Spojrzałam na wpatrujące się we mnie spod maski oczy komisarza, do których momentalnie dołączyły się spojrzenia krewnych Damiana, których gdzieś kiedyś jeszcze byłabym w stanie wymienić z imienia i nazwiska. W obecnym momencie ledwo pamiętałam swoje własne. Jasna cholera... Nic nie było w najmniejszym porządku...
-Tak - skłamałam celowo starając się nadać mojemu głosowi innej barwy niż zwykle. W końcu większość z nich, a już na pewno Gordon doskonale znali mój głos. Nietrudno byłoby dopasować do niego sylwetkę. Na twarzy policjanta pojawiła się zmarszczka na czole. Wyczuł, że kłamię. Cholera. Nim zdążył zapytać o coś jeszcze szybko i raczej mało zgrabnie odwróciłam się by jak najprędzej się stamtąd wynieść i dokładnie w tym momencie zderzyłam się z kimś i upadłam na kryształową podłogę. Szybko zaczęłam się podnosić i już chciałam przepraszać za swoją nieuwagę, gdy moje spojrzenie utkwiło w wyciągniętej do mnie elegancko dłoni. Dłoni w fioletowej rękawiczce...
-Proszę o wybaczenie, nie zauważyłem Pani - odezwał się tym obrzydliwym głosem przepełnionym mieszanką drwiny, pogardy i chorego rozbawienia. Poczułam jak każda komórka w moim ciele spina się gotowa do momentalnej ucieczki. Przerażone głosy ludzi wokół brzmiały teraz jak ledwie wyraźne zakłócenia na linii telefonii komórkowej, wrzaski służb mundurowych i rechot Jego bezmózgich sługusów ginęły gdzieś hen w oddali. Liczył się tylko Jego głos. Jego obecność. Jego śmierć. Odtrąciłam Jego obrzydliwą dłoń i wstałam, czując jak wszystkie głosy w mojej głowie w końcu cichną. To była ta chwila. Chwila prawdy. Zerknęłam ukradkowo na urządzenie, które dał mi Damian. Nie świeciło. Zacisnęłam dłonie w pięści, aż pociekła z nich krew. Zagraj ten ostatni raz Lucy. Ten ostatni raz. Dla Axela... Dla nich wszystkich...
-Nie jestem dość stara by się tak do mnie zwracać - odezwałam się, zaskoczona jak ostro i zimno brzmi mój własny głos. Nie zadrżał ani razu. Na twarzy tego potwora zagrało kilka mięśni. Zaskoczyłam go. Punkt dla mnie.
-To wyraz szacunku i grzeczności - odparł, przekręcając głowę na bok jak zaintrygowany szczeniak. Najwyraźniej fascynacja póki co wygrywała w nim z Jego zwykłą, brutalną żądzą mordu. Wszystkie oczy na sali wlepiały się w nas jakbyśmy byli niezwykle dobrze zachowanymi okazami wymarłych zwierząt w zoo. Policjanci, służby specjalne i ochrona mierzyły do również gotowych do strzału sługusów tego psychotycznego klauna. Póki co, żadna ze stron nie wykonała żadnego ruchu. Wiedziałam dlaczego. Tu było za dużo ludzi, za dużo cywili. Mundurowi nie chcieli otwierać ognia dopóki nie będzie to absolutnie konieczne. Ludzie Jokera nie strzelali z bardziej prozaicznego powodu. On nie dał im sygnału... Zaśmiałam się sucho.
-A od kiedy to Ciebie obchodzi grzeczność, co?- warknęłam, ledwo nad sobą panując. W myślach błagałam Damiana by się pospieszył. Długo z nim nie wytrzymam. Nie kiedy mam go na wyciągnięcie ręki. Kiedy jestem tak blisko rozszarpania tego psychotycznego potwora tu i teraz. Dam mu to na co zasługuje. Dam mu śmierć długą i powolną w męczarniach. Dam mu choć ułamek tego bólu, który sprawił mnie i wszystkim tym, których zabijał i krzywdził, których doprowadzał do szaleństwa i do samobójstwa. Ale najpierw zrobię to co on zrobił mi. Zniszczę go.
-Masz rację Lucy, lepiej będzie darować sobie te idiotyczne maski - odpowiedział mi spokojnie, wzruszając ramionami, a mnie przeszedł lodowaty dreszcz. Wiedział. Cały ten czas wiedział. Rozpoznawał mnie nawet w masce, nawet z tymi sztucznymi włosami. Wokół potoczył się szmer niedowierzania. Uniosłam twarz ku górze z czymś pomiędzy zrezygnowaniem, zmęczeniem, a zwykłą irytacją. I w tym momencie dostrzegłam blask świecącego urządzenia od Damiana. Chciałam się roześmiać. Znalazł go. Spojrzałam wyzywająco na tą podłą, tragiczną parodię ojcostwa i ściągnęłam maskę, zdjęłam perukę. Koniec tego przedstawienia. Cinis Quinn umarła. Po sali potoczył się już nie szmer zdziwienia, ale prawdziwy, autentyczny szok. Przynajmniej kogoś zdołałam nabrać przez ten rok...
-Słyszałam, że za mną tęskniłeś. Szukałeś mojego zastępstwa wśród tych biednych dziewczyn? Myślałeś, że jak wymordujesz mi rodzinę i znów spróbujesz zabić Harleen to nie będę mieć wyboru i do Ciebie wrócę? - syknęłam, czując jak krew w moich żyłach niemal mnie parzy. Ciężar świeżo naostrzonego Ka-Bara, którego miałam przytwierdzonego do uda, pod suknią coraz bardziej nęcił i kusił swoją podłą obecnością. Jego obłąkany, oślizgły rechot wypełnił salę niczym trucizna.
-Wybór... Taka iluzoryczność, a Ty nadal w niego wierzysz? - zapytał z pobłażliwością jakby zwracał się do krnąbrnego dziecka. Sięgnęłam po detonator. - Nie Lucy. To była kara za Twoją zdradę. Przecież mówiłem Ci mój krwawy uśmieszku, nie ma sensu nikogo ratować.
-I co teraz? Zabijesz mnie? Harleen próbowałeś już dwa razy i nadal Ci się nie udało - zakpiłam, nie mogąc słuchać tych jego chorych bredni. Tyle czasu tłukł mi te swoje obłąkane prawa i zasady, licząc, że w końcu pojmę jego chory, chory świat... Że będzie miał kogoś kto go rozumie. Że będzie miał kogoś kto dopilnuje by pamięć o nim nie przepadła. Kogoś kto kontynuuje Jego potworne, infernalne dzieło szaleńca... Dopiero teraz zdołałam pojąć jakie to smutne i jakie to... Żałosne.
-Lucy, Lucy, Lucy... - westchnął wyraźnie rozczarowany i mlaskając z niezadowoleniem zaczął chodzić wokół sali jak gdyby grał w jakimś szekspirowskim dramacie. Potoczyłam spojrzeniem po zgromadzonym tłumie przerażonych ludzi. I w tym momencie to do mnie dotarło. No tak. Widownia. Nieważne jak bardzo by truł o tym, że nic go na świecie nie obchodzi i chce tylko patrzeć jak pogrąża się w chaosie, musiał mieć widownię. To ją kochał ponad wszystko na świecie. Te przerażone, drżące ciała proszące go o litość. To oni, oni byli sensem jego plugawej, żałosnej egzystencji. To ich utrata, utrata tego co widzi w ich zastraszonych oczach, to go zniszczy. Teraz, teraz nareszcie to zrozumiałam. To tego się bał. - Mój krwawy uśmieszku, przecież ja Ci jedynie udzielam lekcji! Oczywiście, że pozwolę Ci do mnie wrócić, mimo tych wszystkich potwornych rzeczy, które zrobiłaś. Mimo tego, że wbiłaś mi nóż w plecy. Bo widzisz... Tylko ja jestem w stanie Ci je wybaczyć.
-Jesteś obłąkany bardziej niż myślałam skoro sądzisz, że jestem tutaj by do Ciebie wrócić cholerny klaunie! - warknęłam, czując jak idealnie trafia w mój czuły punkt. Tylko on może mi wybaczyć... W końcu kto inny mógłby wybaczyć potworowi jak nie drugi potwór? Zadrżałam nie wiedzieć czy z wściekłości czy żalu, a on jedynie chwycił się w teatralnym geście za swoje czarne serce i udał, że to moje słowa go dotknęły. Doskonale wiedziałam, że ani trochę go nie ruszyły. Cholerny psychol.
-To po co tu jesteś Lucy? Dla zabawy? Dla szampana? - zadrwił z tym makabrycznym uśmiechem na kredowobiałej twarzy. Wyraźnie dobrze się bawił moim kosztem. Tak jak zawsze. Tym dla niego było moje cierpienie, mój ból, mój płacz... Tanią rozrywką... Koniec z tymi podchodami. Rozerwałam sukienkę, pod którą miałam znacznie wygodniejszy strój do tego po co tu przyszłam i sporo mojej dawnej broni. Obróciłam w dłoni nóż. Ten psychotyczny demon jedynie uśmiechnął się szerzej, doskonale się bawiąc.
-Żeby przebić Cię nożem jeszcze raz - rzuciłam szczerząc ze wściekłością zęby. Krew przyjemnie szumiała mi w głowie. Nie było już nic prócz tego co miało się wydarzyć. Nie było luksusowej maskarady pełnej przerażonych bogaczy. Nie było skatowanej, przerażonej piętnastolatki głodzonej w piwnicy. Nie było tej całej popapranej rzeczywistości. Była tylko moja dawna, krwawa przyjaciółka - nieustraszona i bezlitosna furia. - Tym razem tak, żebyś już nigdy nie wstał tatku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro