Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXXIV

17 lipca 2007 roku, Nanga Parbat

Kwiaty na wietrze i te piękne białe szczyty... Wieczne śniegi... Wieczne życie nieśmiertelnych królów śniegu... Wieczna służba kobiet z krwi królów... Patrzyła na niego i widziała w nim uzurpatora. Okrutnego dyktatora, który ukradł jej wszystko co kiedykolwiek miała i mogła mieć. Konkurent, który ograł ją już na samym starcie... Mimo, że to ona mu go zapewniła. Stworzyła go... Stworzyła go z nicości, lodu i mściwej krwi mrocznego kochanka o posępnym obliczu. Był jej zasługą, jej dziedzictwem i jej błędem... Dlaczego wtedy tak bardzo go pragnęła? Dlaczego dopuściła by się w ogóle urodził? Dlaczego mimo wszystkiego tak bardzo go kochała? Piękna, wysoka kobieta o ciemnych jak noc włosach i szmaragdowych oczach gładziła z czułością zimne ostrze sumeryjskiego sztyletu, jednego z jej ulubionych. A on jak gdyby nigdy nic leżał rozciągnięty na wielkim łożu, zawinięty w jedwabie. W ciemnościach niemal nie było widać jego małego, dziecięcego ciała, ukrytego wśród ręcznych haftów i drogocennych materiałów. Klatka ciemnowłosego, bladego chłopca unosiła się w niemej, niewyartykułowanej jeszcze groźbie. Kiedyś to wszystko będzie moje - szeptało jego delikatne, rytmiczne bicie serca w mrok lodowatej, lipcowej nocy. Kiedyś zabiorę Ci to wszystko - syczał cicho i głucho jego oddech. Kiedyś będziesz mi służyć kobieto z krwi królów śniegu - mówił jego drwiący uśmieszek na dziecinnej twarzy pogrążonej we śnie, z której nawet wtedy emanowała bezlitosna wyższość. Nienawidziła go wtedy. Z całego serca, z całej swojej zabójczej natury nienawidziła go. Patrzyła na niego wtedy z odrazą i wmawiała sobie, że ma do tego prawo, że to jedyne wyjście. A potem godzinami siedziała owita cieniami w mroku lodowatej, okrutnej nocy i gładziła swój piękny sztylet. Pielęgnowała w sobie złość, nienawiść i okrucieństwo. Wszystko to co powinno jej pozwolić tego dokonać... Mimo to, gdy już podjęła decyzję, gdy zbliżała się do tego, który był przyczyną jej wszelkich cierpień, jej przyszłego władcy, jej największego błędu, gdy pierwsze promienie jasnego słońca wpadały przez ciężkie kotary do komnaty, gdy otwierał te swoje śliczne oczka i uśmiechał się do niej, tylko do niej... Rezygnowała. Znów go kochała. Tak straszliwie, tak tragicznie, tak jak tylko matka potrafi kochać swojego jedynego syna. I wtedy znów czuła nienawiść, wielką, okropną nienawiść... Ale do samej siebie. Jak mogła? Przecież nigdy nie pozwoliłaby go skrzywdzić. Nikomu. Nigdy. Był jej. Był jej ukochanym, ślicznym dzieckiem. Był jej szczęściem, jej miłością, jej zgubą... Thalia nie była jednak głupia. Wiedziała, że kiedyś ten słodki chłopiec o rysach jej ukochanego i jej własnych pięknych oczach dorośnie. Stanie się mężczyzną. Stanie się zabójcą. Stanie się królem śniegu. Odbierze jej wszystko. Siłą, brutalną siłą, której mężczyźni od wieków używali by podporządkować sobie słabe, piękne kobiety. Teraz jeszcze tego nie rozumiał, nie wiedział... Ale przyjdzie dzień, w którym zrozumie. Dzień, w którym całe zło, które w nim śpi, które w nim drzemie wypełznie na zewnątrz i zabije jej ślicznego chłopca. Teraz widywała to w nim tylko nocami... Mrocznymi, długimi, zimnymi nocami... Ale z czasem... Z czasem ten demon, ta podła kreatura, to mroczne pragnienie, przekazywane z pokolenia na pokolenie dosięgnie i jego... Jej ślicznego Damiana. Będzie zabijał, będzie nienawidził, będzie dokładnie taki sam jak wszyscy morderczy, okrutni mężczyźni w jego rodzinie... Genów nie oszukasz. Przeznaczenia nie zmienisz. Od siebie samego nie uciekniesz.

-Matko? - wyrwał kobietę z ponurych rozmyślań jego cienki, niewyspany głosik. Wpatrywał się w nią tymi wielkimi, zielonymi oczami, w których mimo jego młodego wieku tkwiła powaga. Był w końcu al Ghulem, był następcą i dziedzicem Ligii. Szczeniackie zachowanie nie było u niego mile widziane. - Czy coś się stało?

-Nie Damianie. Nic się nie stało - odpowiedziała nieobecnym głosem, błądząc po omacku we własnych uczuciach do niego. Nigdy nie potrafiła się w nich odnaleźć. Nie rozumiała dlaczego było ich tak wiele. Podeszła do syna i ucałowała go w czoło, mierzwiąc jego miękkie kruczoczarne włosy. Tak podobne do Jego włosów... - Śpij dalej mój ukochany.

-Chyba już nie zasnę. Mogę Ci potowarzyszyć w treningu? - zapytał chłopiec, odrzucając na bok jedwabną kołdrę i sięgając po katanę. Nieco zaskoczona kobieta, kiwnęła machinalnie głową na znak zgody.

-Nie wolisz trenować ze swoim dziadkiem? - spytała, starając się by jej ton zabrzmiał beznamiętnie, mimo emocji, które nią targały. Odkąd tylko zaczął chodzić i mówić musiała zabiegać o jego względy, walczyć o uwagę własnego syna z własnym ojcem. Tyranem, który dzień po dniu, kawałek po kawałku niszczył jej ślicznego chłopca o szmaragdowych oczach. Zmieniał go w sobie podobnego. Zabijał komórka po komórce. 

-Mogę być z Tobą szczery matko? - odpowiedział pytaniem na pytanie nieco zmieszany chłopiec, narzucając na siebie w biegu strój do treningu. 

-Oczywiście Damianie - odpowiedziała niemal natychmiast, po czym dodała, przypominając sobie o realiach ich egzystencji. - Pamiętaj jednak, że szczerość bywa równie niebezpieczna co dobry miecz.

-Nie znoszę z nim trenować... Z dziadkiem... Zawsze nie jestem dla niego dość dobry. Zawsze musi uderzyć mnie tak mocno by zostały siniaki. Zawsze wyśmiewa moje ataki. Jestem dla niego nikim matko. On mnie nienawidzi! - wyznał ciemnowłosy chłopiec z goryczą. Thalia przełknęła głośno ślinę. Poczuła się jakby ktoś uderzył ją pięścią w brzuch. Jej słodkiego chłopca... Jak on śmiał?! Jak on śmiał go tknąć?!

-Twój dziadek Cię kocha... Ale na swój własny sposób. Chce byś był najlepszy. Dlatego tyle od Ciebie wymaga - odparła ugodowo Thalia, czując w ustach metaliczny posmak. Dlaczego kłamała? Czemu na to pozwalała?

-Tak jak mój ojciec? - zadrwił Damian, zaciskając zęby. Jego matka odwróciła spojrzenie. Twój ojciec nawet nie wie o Twoim istnieniu...

-Nie mieszaj go w to. Powinieneś być wdzięczny za swoje przeznaczenie - ucięła ostro temat Thalia. Jej syn prychnął.

-Nie chcę takiego przeznaczenia! - warknął. - Weź je sobie jak chcesz matko! 

-Proszę Cię Damianie, przecież wiesz, że to niemożliwe... - wyszeptała przez zaciśnięte gardło. Tradycja, więzy krwi i uzależnienie od Niego dusiło ją coraz mocniej i mocniej. Przed oczami zatańczyły jej mroczki. Zacisnęła dłonie w pięści.

-Dlaczego? Co za różnica kto włada Ligą? - syknął zakładając się rękoma. Pętla na jej szyi zaciskała się ciaśniej i ciaśniej... Jak miała mu wytłumaczyć coś czego sama nie pojmowała?

-Ja... Nie mogę... Nie mogę nic z tym zrobić... - skapitulowała, opadając ciężko na wielkie łoże z dębowego drewna. Jej syn pokręcił głową.

-Dlaczego go nie zabijesz? - zapytał po dłuższej chwili milczenia, a ona zamarła. Siedmiolatek pytał ją czemu nie zabije własnego ojca... Jezu... Do czego ona doprowadziła? Jak mogła pozwolić mu przyjść na ten świat? Jak mogła dopuścić by ten potwór go wychowywał? Jak mogła żyć w ten sposób?

-To mój ojciec, a Twój dziadek! - krzyknęła z oburzeniem wstając. Jej syn wzruszył tylko ramionami.

-I co z tego? To zły człowiek, a źli ludzie nie zasługują na życie - odpowiedział lodowato, a w jego oczach, w jego ślicznych wielkich oczach po raz pierwszy zobaczyła to czego tak się bała, to czego tak nienawidziła - mężczyznę z rodu al Ghulów.

-Kiedyś zrozumiesz, że własnej krwi nie można rozlać - szepnęła jedynie przez ściśnięte gardło zabójczyni. Jej syn zapatrzył się we wschodzące, krwistoczerwone słońce za oknem.

-Albo Ty przekonasz się, że byłaś w błędzie matko - odpowiedział jej głosem wypranym z uczuć, pełnym wyrzutów, bólu i cierpienia. Zaciskał swoje małe piąstki aż popłynęła z nich brunatnoczerwona krew. Na jego odkrytych ramionach rysowały się ciemnofioletowe sińce. Odwróciła twarz, by nie widział jej łez, płynących po policzkach cichym, oskarżycielskim nurtem. Świt zastał ich niewypowiedzianym pytaniem, kto był okrutniejszy, ten, który bił, czy ten który na to pozwalał?


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro