Rozdział XXX
6 czerwca 2019 roku, Jump City
Zawsze uważałem, że wyspa z wieżą w kształcie litery ,,T'' jest niezwykle pretensjonalna. Niczym wielka morska latarnia przyzywała na wyspę wszelkie możliwe zło. Zapraszała je z otwartymi ramionami i wręcz krzyczała swoją irytującą obecnością - zaatakuj mnie. Gorszy zdawał się jedynie fakt iż ten idiotyczny przybytek zamieszkiwali prawie sami licealiści. Co jeszcze może w niektórych kręgach ludzi odpornych na hałas, wszechobecną głupotę i buzujące hormony nie byłoby końcem świata. Końcem świata natomiast było to, że Ci licealiści, każdy bez wyjątku, byli superbohaterami. A przynajmniej to zawsze sobie wmawiali. Ze zgrozą wspominam czasy, gdy byłem jednym z nich. Powszechnie wiadomo bowiem, że Tytani nieważne jak bardzo ich skład zmienia się od lat od zawsze mają w składzie Robina. W końcu skoro sponsoruje ich mój ojciec, musi coś z tego mieć. A przede wszystkim musi mieć w składzie swojego szpiega. Oczywiście oficjalna wersja brzmi nieco bardziej PR-owo. Westchnąłem wysiadając z mojej motorówki i zacumowałem ją przy brzegu. Wiedziałem, że długo nie będzie mi dane nacieszyć się spokojem, alarm, głośny i męczący wył już od jakiegoś czasu. Jednak szczerze powiedziawszy po miesiącach na tej cholernej lodowatej pustyni było coś dziwnie kojącego w powrocie do Jump City. Co prawda nazwa wciąż była idiotyczna, a miasto same w sobie niewiele się zmieniło, wciąż było dziurą, jednak po tym wszystkim co się wydarzyło było coś pocieszającego w stałości tego miejsca. Usiadłem na ciepłym jeszcze od południowego Słońca piasku i zapatrzyłem się w znikającą za horyzontem czerwoną gwiazdę. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć dlaczego ludzie zwykli romantyzować ten moment doby. Ziemia się kręci, Słońce wschodzi i zachodzi, co w tym niezwykłego? Gdzieś za mną rozległy się szybkie kroki. Gdzieś w oddali słychać było głosy. Mogłem zadzwonić. Mogłem napisać. Mogłem podejść i się zwyczajnie przywitać. Ale nie miałem na to najmniejszej ochoty. I tak po mnie przyjdą. Będą zadawać pytania. Będą udawać, że cieszy ich mój widok. Będą poznawać mnie z nowymi, którzy tylko o mnie słyszeli. Słyszeli opowieści, słyszeli, że w moich żyłach płynie Jego krew, że jestem zabójcą i zwyczajnym dupkiem, który porzucił tą wysepkę próżności i uciekł biegać za ojcem. Uciekł z krwią na rękach. Uciekł nie znajdując słów, gdy wszyscy jego przyjaciele patrzyli na niego ze strachem i odrazą, gdy poderżnął gardło Deathstroke'owi... Ale ktoś musiał to zrobić. Tylko ja potrafiłem.
-Damian - odezwał się lekko zduszony melodyjny głos gdzieś nade mną. Nie odwróciłem się w jej stronę. Wpatrywałem się w blaknący horyzont. - Minęło sporo czasu...
-Co tu robisz? - zapytał głęboki bas ledwie wyczuwalnie zabarwiony metaliczną nutą. Poznałbym ją wszędzie. Nie spodziewałem się go tutaj. Może być trudniej niż zakładałem.
-Mógłbym zapytać o to samo. Nie awansowałeś przypadkiem do Ligii? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie, powoli wstając i otrzepując się z piasku. Obróciłem się w stronę Cyborga. Przez jego zimne spojrzenie wyraźnie przebijała się odraza do mojej osoby. Cholera. On zawsze mnie nienawidził. To, że kogoś zabiłem tylko dało mu pretekst by mógł to otwarcie zademonstrować. Jedynym pocieszeniem był fakt, że nie sięgałem mu już ledwo ramienia. Teraz to ja patrzyłem na niego z góry.
-To nie awans, tylko przeniesienie. Zawsze byłem i pozostanę Tytanem - odparł dumnie. Czyli odmówił. Cholerny blaszak. - Nie mam również w zwyczaju zostawiać drużyny, która na mnie polega - dodał po chwili lodowato. Cóż za szczyt kunsztu wbijania szpili.
-Tak? I co dla niej zrobiłeś? Mieszkasz w literce? Smażysz naleśniki w niedzielę? - zapytałem szyderczo, patrząc mu prosto w oczy. Zacisnął zęby z wściekłości. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie sprawiło mi to zimnej satysfakcji.
-Nie jesteś już dzieciakiem Damian, więc daruj sobie te infantylne zaczepki. Minęło prawie siedem lat, a Ty nadal uważasz, że zrobiłeś to dla dobra drużyny? - odparł Victor, a w jego głosie wściekłość, której się spodziewałem, zastąpiło coś czego szczerze nienawidziłem - politowanie.
-Masz rację Vic. Uwolnienie miasta przed psycholem, który wciąż uciekał z więzienia i przy okazji omal Cię nie zabił podczas ostatniej walki było przecież okrutnym aktem egoizmu z mojej strony - zadrwiłem i mimowolnie poszukałem wsparcia w Koriand'r, ale ku mojemu zdziwieniu wcale go tam nie znalazłem.
-Żałuję, że nie ma z nami Rachel, tylko ona mogłaby Ci to najlepiej pokazać - odparła smętnie Gwiazdka. Zmarszczyłem brwi w zniecierpliwieniu. O co im chodziło?
-Damian, Ty naprawdę nie pamiętasz? - odezwał się Roy Harper, z którego obecności dopiero teraz zdałem sobie sprawę. Nigdy nie było w nim nic szczególnego, dlatego zazwyczaj ignorowałem obecność irytującego łucznika. Najwyraźniej zostało mi to do dziś.
-Oświeć mnie Speedy - rzuciłem zmęczony ich głupotą, wyraźnie akcentując z pogardą idiotyczny pseudonim Roya. Koriand'r westchnęła.
-Może wejdziemy do środka? Robi się ciemno, nie ma sensu rozmawiać o tym tutaj - zaproponowała ognistowłosa kosmitka, a Victor posłał jej jedno z tych spojrzeń, które albo znaczyło ,,Czy to aby na pewno dobry pomysł?", albo ,,Zwariowałaś". Gdy dziewczyna wzruszyła ramionami nic sobie z tego nie robiąc jego wzrok skierował się w moją stronę. To spojrzenie było bardzo jednoznaczne i zrozumiałe w każdym języku świata. W końcu jego werbalnym odpowiednikiem był środkowy palec.
***
-Pamiętam to! Nie wmówicie mi, że to nieprawda! - warknąłem, wstając z kanapy. Nie mogłem dłużej znieść tych wyimaginowanych oszczerstw, które mi zarzucali. Gwiazdka wstała i położyła mi dłoń na ramieniu. Ledwo powstrzymałem się od jej strącenia. Mimo wszystko wciąż pamiętałem po co tu jestem. Miałem ich sobie zjednać, a nie sprawić, że wrzucą mnie do rzeki, na której leży wyspa.
-To było dawno, a Ty byłeś wtedy w żałobie po dziadku. Emocje potrafią zniekształcić wspomnienia... - zaczęła dziewczyna, ale nie dałem jej skończyć.
-Myślicie, że zwariowałem, tak?! Według Was byłem obłąkanym morderczym dwunastolatkiem?! Darujcie sobie tą żałosną litość! Myślicie, że zabijam dla zabawy?! Czy ja Wam przypominam tego cholernego klauna?!!! - wrzasnąłem, tracąc nad sobą panowanie. Co oni sobie myślą?! Że jestem obłąkany?! Że dla przyjemności ludzi zabijam?! Co za cholerni idioci!
-Nie sądzisz, że mają trochę racji? - odezwał się tuż nad moim uchem jej rozbawiony głos, a ja zamarłem. - Naprawdę tego nie pamiętasz? - zapytała, po czym chwyciła moją twarz i brutalnie obróciła w swoją stronę. Nim zdążyłem jakkolwiek zareagować uderzyła mnie pięścią między oczy. Ból poraził moje nerwy, a przed oczami zatańczyły mi cienie. Jeden z nich wyglądał jak ona. Cholerny zielonowłosy duch z moją krwią na lewej ręce, stał tam z drwiącym uśmieszkiem, wyraźnie z siebie zadowolony. Zachwiałem się. W ustach poczułem metaliczny smak krwi. Słyszałem czyjeś gorączkowe głosy w oddali, ale tylko jeden byłem w stanie rozróżnić w tej kakofonii. Jej głos. - Pokażę Ci, więc co zrobiłeś. - Potem była tylko ciemność.
***
Wściekłość. Ogłuszająca, pozbawiająca zmysłów, obsesyjna wściekłość. Wściekłość, która obezwładniała i paraliżowała mnie przez ponad dwa lata. To jedyne co pamiętam wyraźnie z tamtego okresu. Zabił mi dziadka. Odebrał dziedzictwo. Zniszczył mój dom i osiedlił w nim niczym pasożyt w ciele żywiciela. Nanga Parbat przepadło. A potem matka oddała mnie ojcu, którego nigdy wcześniej na oczy nie widziałem. Byłem w jej oczach przeszkodą. Wtedy myślałem, że to dlatego, że jestem według niej bezużyteczny i nic nie warty. Dopiero później zrozumiałem, że bała się konkurencji. Bo tym właśnie zawsze dla niej byłem. Nie synem, a konkurencją. To były czasy kiedy jeszcze wydawało mi się, że kocham mojego dziadka, a on mnie. Obsesyjnie pragnąłem jego aprobaty. Teraz sam bym go zabił. Deathstroke... Był twarzą moich koszmarów, twarzą mojego worka treningowego, twarzą mojej największej życiowej porażki. Nienawidziłem go szczerze i do szpiku kości. Pragnąłem jego śmierci bardziej niż czegokolwiek na świecie. Ale ojciec nie pozwolił go zabić, a ja przyrzekłem mu, że nikogo nie zabiję, będę żyć tak jak on. Pójdę naprzód i nie obejrzę się za siebie. Obiecywał, że z czasem będzie łatwiej, że zapomnę, że wychowano mnie na zabójcę, że zapomnę jak bardzo chcę zamordować człowieka, który zniszczył mi życie i odebrał dom. Nie zapomniałem. Byłem już starszy, byłem już Robinem, byłem już Tytanem, gdy zobaczyłem go po raz kolejny. Deathstroke... Tytani wpakowali go z powrotem do więzienia. Tak... Teraz pamiętam to wyraźnie. Widzę jak policjancji go skuwają, jak gnije za tymi żelaznymi kratami. Widzę jego podły, obrzydliwy uśmiech, gdy na mnie patrzy. Rozpoznaje mnie.
-Nie mogę się doczekać kolejnego razu Al Ghul - mówi, gdy pakują go do radiowozu. Zaciskam pięści aż do krwi.
-Wayne - syczę mu tuż nad uchem, tak by nikt nas nie usłyszał. Jego rechot brzmi koszmarnie, ukazuje w okazałości połamane zęby. - Poza tym nie będzie kolejnego razu. Zgnijesz w Arkham.
-Oboje dobrze wiemy, że tylko trumna by mnie utrzymała w zamknięciu dzieciaku. Następnym razem może podpalę tą waszą idiotyczną wieżę, powspominamy Nanga Parbat - odpowiedział mi spokojnie, patrząc mi w oczy. Nie zdążyłem odpowiedzieć. Zabrali go. Śmiał się, gdy odjeżdżali. Śmiał się cały czas. Czyjaś dłoń chwyciła za moją.
-Wystarczy już krwi - odezwała się cicho Rachel, a ja spojrzałem na swoje zakrwawione pięści. Rozprostowałem dłonie. Półokrągłe krwawe ślady patrzyły na mnie niemal oskarżycielsko. Spojrzałem na dziewczynę. Oboje wiedzieliśmy, że nie mówi o moich skaleczeniach.
-Masz rację - skłamałem i odszedłem. Myślę, że wiedziała, że kłamię. Nie wiem czy rozumiała, czy po prostu nie chciała mieć z tym nic wspólnego.
Pamiętam, że nie było żadnej walki. Nie było żadnej konieczności. Był tylko słaby, pobity człowiek z połamanymi zębami siedzący w celi. Śmiał się. Do końca się śmiał. Pewnie wiedział o kamerze. Ja nie wiedziałem. Byłem zaślepiony wściekłością. Nie miał nawet szans się bronić. Był zbyt słaby po walce, był skuty, a ja nawet go nie rozkułem. Mogłem go zwyczajnie dobić. Ale to było dla mnie za mało. Mogłem go po prostu zastrzelić. Nikt by mnie nie podejrzewał. Nikt by się nie domyślił. W końcu zawsze używałem katany. Ale to było dla mnie za mało. Mogłem go po prostu przebić kataną, szybko, z ukrycia, tak jak byłem szkolony. Ale to było dla mnie za mało. Nie było w tym honoru, nie było w tym sensu, nie było w tym nic bohaterskiego. Nawet dziadek, gdyby żył byłby zawiedziony tym jak postanowiłem go pomścić. Wszystko co zrobiłem było czystym krwawym obłędem, jakiego dopuściłby się psychopatyczny morderca. I wszystko uchwyciła kamera...
Pamiętam krew, pamiętam jego obrzydliwy rechot, pamiętam jak po kolei łamałem mu każdą kość w ciele. Chciałbym powiedzieć, że żałuję, że nie powinienem tego robić, że czułem się okropnie. Ale podobało mi się. Ta zimna satysfakcja, metaliczny zapach i jego ból... Chyba zacząłem się śmiać, chyba zabiłem jeszcze paru strażników, chyba na moment postradałem rozum... Gdy wróciłem do wieży byłem cały we krwi, nie do końca pamiętając co się właściwie wydarzyło. Pamiętam tylko ich odrazę w oczach, ich strach i ich natarczywe pytania. Pamiętam w kółko odtwarzane wideo mojej zakapturzonej postaci (nie byłem na tyle głupi, by wybrać się do więzienia niezamaskowany) w telewizji. Pamiętam jak wmawiałem im i sobie, że zrobiłem to dla drużyny... Zrobiłem to dla siebie. Dla swojej osobistej zemsty. Dla swojej chorej żądzy krwi.
***
-Damian? Damian? - głos Koriand'r brzmiał jakby pochodził z dna morza. Zamrugałem, przyzwyczajając oczy do światła. Dźwięki powoli zaczęły się wyostrzać. Usiadłem kompletnie zdezorientowany. Tytani, także Ci których nie znałem, otaczali mnie półkolem i patrzyli na mnie z przerażeniem. Jezu... Czy znowu kogoś zabiłem?
-Co się stało? - zapytałem, czując w ustach metaliczny posmak. W uszach mi szumiało.
-Zemdlałeś - odparł zimno Victor, a ja poczułem się niemożliwie głupio. Gwiazdka patrzyła na mnie ze współczuciem.
-Wszystko w porządku? Bredziłeś - odezwała się, a ja wstałem z ziemi i wziąłem od Roya szklankę wody. Skoro już oferował to czemu nie. Przynajmniej pozbędę się tego koszmarnego posmaku krwi w ustach.
-Coś ciekawego bredziłem? - zapytałem, pociągając długi łyk zimnej wody. Victor zrobił coś czego kompletnie się po nim nie spodziewałem. Uśmiechnął się do mnie.
-Zacząłeś przepraszać - powiedział wyraźnie zadowolony, a ja się zakrztusiłem. Odłożyłem szklankę z hukiem na stół. Ja nigdy nie przepraszam. A już na pewno nie jego! - Oj tak Damian! Okazuje się, że jednak to potrafisz. Może jednak jest jeszcze dla Ciebie jakaś nadzieja.
-Vic - upomniała go Koriand'r i popatrzyła na mnie. - Rozumiem, że już...
-Pamiętam - uciąłem ostro i odwróciłem wzrok. Jej dłoń znów pojawiła się na moim ramieniu. O dziwo nie miałem ochoty jej strącić.
-Nadal nie powiedziałeś dlaczego wróciłeś - odezwała się, a wszyscy zwrócili się w moją stronę wyczekująco. Westchnąłem. Po tym co zrobiłem zacząłem rozumieć dlaczego tak na mnie patrzyli. Sam bym teraz tak na siebie popatrzył. Nie było szans, że przekonam ich do współpracy. A skoro i tak powoli traciłem rozum odpowiedziałem kompletnie szczerze. I tak już przeprosiłem Victora, niżej nie upadnę.
-Potrzebuję dostać się do Nanga Parbat, wiem, że Wy również. Pomyślałem, że sobie wzajemnie pomożemy, w końcu rozpracowałem wszystkie warty i dokładnie znam każdy korytarz - odpowiedziałem spokojnie. Victor zmrużył podejrzliwie oczy.
-Skąd wiesz, że potrzebujemy się dostać do Nanga Parbat? - zapytał ostro. Wzruszyłem ramionami.
-Mają Rachel - odpowiedziałem spokojnie.
-Zakładam, że Twoim celem nie jest wyciągnięcie jej, mimo, że była Twoją przyjaciółką tak samo jak naszą nadal jest - założył lodowato Cyborg. Koriand'r spojrzała na mnie smutno. Wyjątkowo nie byłem w stanie znieść jej zawodu.
-Mógłbym skłamać, ale nie zrobię tego. I tak macie mnie za bezdusznego dupka. Rachel nie jest mi obojętna, ale nie jest moim głównym celem w Nanga Parbat - odparłem, zgodnie z prawdą. Victor prychnął. Roy westchnął smętnie. Może jednak nie było sensu być szczerym?
-Co więc chcesz zrobić w Nanga Parbat Damian? Po co chcesz tam wracać?
-By zabić swoją matkę - odpowiedziałem, a w moim głosie zabrzmiała dziwna mieszanka żalu, zmęczenia i zimnego wyrachowania. Wszyscy popatrzyli na mnie jak na ostatniego szaleńca. Może Lucy miała rację, może szaleństwo było jednak zaraźliwe...
Odezwa od wrednego polsatu
Jeśli nadal tu jesteście to szczerze podziwiam Waszą cierpliwość. Owszem to już prawie rok. Tak, czytam Wasze komentarze, tak, koszmarnie ociągam się z nowymi rozdziałami. Dziękuję, że wciąż jesteście. Przepraszam, że każę Wam tyle czekać. Prawdę mówiąc przez długie miesiące zupełnie nie pisałam. Potem próbowałam sił w konkursach literackich. Dostałam pozytywną odpowiedź z jednego na jakieś dziesięć czy dwanaście, już nawet nie pamiętam. Jasne, parę osób bliżej związanych ze środowiskiem literackim uświadomiło mnie, że większość tych konkursów jest ustawiona, ale skłamałabym gdybym powiedziała, że mimo wszystko mnie to nie zabolało. Zawsze wychodziłam z założenia, że pisanie to coś co mi faktycznie w życiu wychodzi. Zawsze chciałam być pisarką. Zawsze miałam i mam w głowie setki nieopowiedzianych nikomu historii, bohaterów i światów. Ale teraz... Teraz już nie wiem czy potrafię pisać. Nie wiem czy ktokolwiek wyda coś co napisałam. Nie wiem czy ktokolwiek to przeczyta. Piszę to wszystko, ponieważ myślę, że jestem Wam winna wyjaśnienie. To dzięki Wam pisałam przez te lata. I tak, dokończę opowieść. Mam nadzieję, że wciąż to potrafię.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro