Rozdział XLI
31 grudnia 2019 roku, Gotham City
Jego obrzydliwy, psychotyczny rechot poniósł się echem wśród ściennych wodospadów i przerażonej widowni. Pod koniec zaniósł się niekontrolowanym kaszlem przywodzącym mi na myśl niemal natychmiast te wszystkie opowieści o sławnych pisarzach umierających w agonii na gruźlicę. Patrzyłam na niego z obrzydzeniem i z nienawiścią, ale nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu wypełzającego mi na moją bladą twarz, widząc oczami wyobraźni ten słodki obraz. Wielki, zły potwór zdychający długimi miesiącami przykuty do łóżka, wykaszlujący własne bebechy... Bezsilny. Kompletnie bezsilny. Pozbawiony nawet tej prozaicznej możliwości zagrania swojego ostatniego diabelskiego aktu. Rzężący, żałosny i słaby... Jakże chciałam go takiego zobaczyć. W tym momencie uświadomiłam sobie dwie rzeczy. Pierwsza, nie bałam się go... Już nie. Druga, chciałam długimi miesiącami oglądać jego agonię, patrzeć jak zdycha, żałosny, bezsilny i zapomniany przez świat. Nie zasługiwał na szybką śmierć, nie zasługiwał nawet na śmierć w ciągu kilku długich, bolesnych godzin. Zasługiwał na śmierć ciągnącą się za nim miesiącami, na to wieczne poczucie bezsilności, na ciągły i bezustanny ból... Zacisnęłam mocniej palce na rękojeści noża. Bez trudu mogłabym go zastrzelić, może nawet jego sługusi nie zastrzeliliby momentalnie i mnie, ale po co? Nie zasługiwał na to. To było zbyt miłosierne. Nie łudziłam się jednak, że jest śmiertelnie chory. Nigdy nie miałam w życiu szczęścia, a tacy jak on nie zdychają na raka albo gruźlicę. Takie skurwysyny ciągną najdłużej... Życie jest dla nich zbyt łaskawe, świat jest dla nich jedynie wielkim placem zabaw, a złe rzeczy przytrafiają się tylko dobrym ludziom. Żyłam wystarczająco długo by to wiedzieć. Anioły zdychały w tym śmiertelnym Piekle najszybciej...
-Skąd ta powaga Lucy? - zarechotał z wyraźnym rozbawieniem, a w kącikach jego ust zabłysły kropelki szkarłatu. A może jednak w końcu zdychał? Obróciłam w dłoni nóż, kilkukrotnie, jakby od niechcenia, rozkoszując się jego czarującym ciężarem, jego zimną, metalową powierzchnią. Nie byłam głupia. Wiedziałam, że ma kilka asów w rękawie, łudziłam się tylko, że większość z nich zdołałam już przetrwać, albo nawet zneutralizować. Wymordował moją rodzinę, ale Axel i Harleen nie byli już w jego zasięgu. Nagle przyszła mi do głowy przerażająca myśl... A co jeśli znał mój plan? Co jeśli kod tego martwego dupka nie zadziała? Co jeśli ma nie tylko Axela, ale i Damiana? Przełknęłam głośno ślinę, obserwując jego obłąkańczy, rozbiegany wzrok. W tych oczach tkwiło całe dziewięć kręgów piekielnych. Ale Damian... Damian był wyszkolonym zabójcą. Czy ten chory klaun zdychający od tego swojego gównianego życia był dla niego jakimkolwiek zagrożeniem? Wynajmował cyngli z ulicy, rosłych, przerażających, bezlitosnych... Ale czy mieli szanse z kimś kto urodził się z kataną w ręce? Z kimś mającym pod sobą całą armię takich jak on? Czyżby szala w końcu przechyliła się na moją stronę? Czy to moi sprzymierzeńcy byli silniejsi niż jego? Czy ja w końcu byłam silniejsza niż on? Wpatrywał się we mnie z tą chorą fascynacją, która ani trochę mi się nie podobała. Musiałam trzymać się na baczności. Z takimi jak on zawsze trzeba zakładać najgorsze. Odezwał się ponownie, tym razem z tą fałszywą troską w głosie, której tak nie znosiłam. - Zabijesz mnie? Własnego ojca? Rozlejesz swoją własną krew? To przecież takie niemoralne mój krwawy uśmieszku!
-Nie nazywaj mnie tak! - warknęłam, na powrót tracąc nad sobą panowanie. Jak Damian to robił? Jak mógł zachowywać ten zimny, profesjonalny spokój, gdy ktoś taki jak ten potwór go prowokował? Czy to przychodziło z czasem? Czy to miał we krwi? Uspokój się Lucy. Impulsywność w niczym Ci nie pomoże. To nie czas na reagowanie na jego tanie zagrywki. To czas by wykonać odpowiedni ruch na szachownicy. Pośpiech i wściekłość nie są właściwymi doradcami. Nie jesteś szalona. Nie jesteś jak on. Możesz wykonać właściwy ruch. Możesz w końcu strącić go z planszy. Ale najpierw dowiedz się co ma w zanadrzu. Bo na pewno coś ma. - Naprawdę wierzysz, że wzbudzisz we mnie jakiekolwiek poczucie winy? Że się zawaham? Że tym właśnie dla mnie jesteś? Ojcem? Jesteś nikim więcej, jak żałosnym koszmarem dzieciństwa, po ten nocy znikniesz na zawsze i zadbam o to by nikt nigdy o tobie nie pamiętał. Będziesz tą wyblakłą kartą, która leży gdzieś za szafą, cała zakurzona i gnije w samotności, w zapomnieniu. Spalę twoje kości i wrzucę prochy do nieoznaczonego grobu. Nie będziesz nawet złym wspomnieniem, znikniesz, jakbyś nigdy nie istniał. Nie będzie już twojej widowni, nie będzie strachu przed tobą, nikt nie usłyszy twojego obrzydliwego rechotu. Zdechniesz tak jak żyłeś. Podle.
-Cóż, jeśli takie jest twoje życzenie córeczko - westchnął beznamiętnie wzruszając ramionami. Przełknęłam głośno ślinę, zaciskając dłoń mocniej na rękojeści noża. Znałam go. Znałam tego potwora wystarczająco, by usłyszeć w jego spokojnym na pozór głosie gniew. Prawdziwą, niepowstrzymaną, obłąkańczą furię... Czułam to niczym toksyczne promieniowanie na Wenus. Zadrżałam mimowolnie. To był moment, w którym wciskał przycisk uruchamiający setki trawiących nerwy i palących skórę woltów. To był moment, w którym chwytał za łom i uderzał raz za razem, aż nie usłyszał krzyku i trzasku łamanych kości. To był moment gdy pokazywał mi trupy tych, których kocham i śmiał się... Śmiał się zagłuszając mój płacz, mój krzyk, mój ból... Ten jego przeklęty, obrzydliwy rechot... Spojrzał mi prosto w oczy, wytrzymałam z trudem to przerażające spojrzenie, a on odezwał się ponownie z niemałą satysfakcją w głosie. - Ale zabiorę ze sobą Axela. To Twój ulubiony kuzyn, prawda? Specjalnie dla Ciebie wyciągnąłem go nim dom biednej matki Harleen doszczętnie spłonął... Pomyślałem, że się ucieszysz.
-Masz na myśli ten dom, który sam wysadziłeś w powietrze z moją rodziną w środku? - syknęłam z obrzydzeniem, niemal wypluwając te słowa. Zielonowłosy demon przewrócił oczami.
-Wszystko zależy od perspektywy. Gdyby nie Ty wciąż by żyli - odpowiedział z drwiącym uśmiechem na trupiobladej twarzy. Zacisnęłam zęby, omal nie przegryzając swojego języka. Jack, Amanda, babka, Cecily... Wszyscy spaleni żywcem przez tego potwora... W imię czego? Szaleństwa? Okrucieństwa? Mojego bólu?
-Pierdolę twoją perspektywę! Pierdolę Ciebie! Zamordowałeś mi rodzinę, zniszczyłeś mi życie, miesiącami torturowałeś! Nienawidzę Cię! Zdechniesz, a ja będę na to patrzeć z uśmiechem! Nie udało mi się ich uratować. Nie udało mi się tak jak z Henry'm, tak jak z jego rodziną, tak jak z tymi wszystkimi, których zabiłam dla ciebie, gdy napierdoliłeś mi we łbie! Nie wmówisz mi, nie wmówisz mi ty cholerny, pierdolony klaunie, że to moja wina! To wszystko przez ciebie! Żałuję tak wielu rzeczy, budzę się co noc z krzykiem i łykam więcej tabletek niż uliczny ćpun, ale najbardziej, najbardziej na świecie żałuję, że nie strzeliłam ci w łeb kiedy miałam okazję! Boże... Że nie rozerwałam ci gardła zębami wtedy na tej pierdolonej lodowej pustyni, w tej cuchnącej moją własną krwią piwnicy! Że też się ciebie bałam! Bałam się, że mnie skrzywdzisz! Mam to w dupie! Mam gdzieś co się ze mną stanie, ostatnie co zrobię to odeślę cię tam skąd przyszedłeś, do piekła! I nie licz, nie licz, że znów będę na twoim łańcuchu, jak cholerny pies, jak posłuszna marionetka, bo grozisz ludziom, których kocham! Wymordowałeś mi prawie całą rodzinę psycholu! A Harleen i Axel są bezpieczni. Z dala, z dala od ciebie i twoich brudnych, krwawych łap. Nie masz nade mną żadnej przewagi. Nie masz już nade mną władzy. Nie boję się ciebie. Teraz to ty będziesz bał się mnie - wywrzeszczałam te słowa, ledwo pamiętając, że muszę robić przerwy by oddychać. Czułam jak krew w moich żyłach wrze, jak każdy pojedynczy nerw w moim ciele wrzeszczy w bojowym szale, jak moje ciało automatycznie przyjmuje pozycję walki. Zdechniesz Joker. Zdechniesz ty pojebany skurwysynie. On jednak wybuchł tylko szczerym, niepochamowanym, podłym śmiechem. Rozbawiłam go. Ja pierdolę! Ten potwór ma mnie za tanią rozrywkę. Śmiał się i śmiał, a ja czułam jak coś infernalnego i pierwotnego zaciska się wokół mojego serca. Jak wszystko to co mi zrobił przelatuje w mojej głowie w chorym, warczącym porządku. Jak coś bezpowrotnie zepsutego i połamanego we mnie wypełza na powierzchnię z najczarniejszych odmętów mojej pokiereszowanej, gnijącej duszy. A on śmiał się i śmiał dalej...
Chwilę później salę wypełnił piekielny wrzask, podobny do tego jaki wydają w agonii dogorywujące pożerane żywcem zwierzęta. Piękne, sprowadzane dekoracje pokryły się lepką, obrzydliwą masą, a ścienne wodospady zabarwiły się na szkarłatno-czarny odcień krwi. Była wszędzie. Na podłodze, na suficie, na ścianach, na stołach, na ludziach... Na mnie. Na nim. Przestał się śmiać. W końcu ten cholerny potwór ucichł. Patrzył na mnie, a w jego oczach błyszczało coś czego jeszcze nigdy w nich nie zobaczyłam. Coś co widzi się w oczach przeciwnika, gdy twój pionek szarżuje na jego króla, a on nie ma jak uciec. Upuściłam, ściskany w dłoni smartfon martwego hakera i uśmiechnęłam się.
-Skąd ta powaga Joker? - zapytałam, czując jak cudza krew i kawałeczki wnętrzności sklejają mi włosy i spływają długimi strumieniami po mojej twarzy. W tym momencie poczułam się niemal jak bóg, ale byłam jedynie gnijącym demonem... Niedaleko pada jabłko od jabłoni... Roześmiały się czarne smoliste motyle, a ja zamarłam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro