Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XIII

13 grudnia 2018 roku, Tybet

   Noc zawsze wydawała mi się prawdziwsza niż dzień. To właśnie w czasie jej trwania ludzie ukazują swoją naturę. Zamknięci w swoich czterech ścianach, zdejmują z twarzy maski i przez parę godzin pozwalają by ich mroczna jaźń wypłynęła na powierzchnię. Nie dziwne więc, że najwięcej morderstw, gwałtów i brutalnych napaści ma miejsce właśnie gdy nawet słońce opuszcza ludzi i ich świat. W ciemnościach łatwiej o chore myśli. W ciemnościach łatwiej zamordować. W ciemnościach łatwiej stracić człowieczeństwo. Dlatego ludzie śpią w nocy, by uciszyć tą uciążliwą bestię w nich samych. Tak jest bezpiecznie. Ale dla niektórych noc jest jak jabłko w Edenie. Niektórzy nie potrafią oprzeć się fascynacji ciemnością i mimo głęboko zakorzenionego w nich strachu przed nocą, przed zimnym podmuchem wiatru, przed cieniem rzucanym przez przepalone uliczne latarnie, wychodzą... Idą prosto w objęcia mroku. Gdy tylko znika w nich strach, pojawia się bezsprzeczny zachwyt. Zachwyt pięknem ciemności. W końcu to dopiero światło dnia odkrywa ślady krwi, martwe ciała i ostre przedmioty. Idą więc i odkrywają, że nie było czego się bać, że strach jedynie ich ograniczał, więc idą dalej i zaczynają rozumieć, że w nocy panują inne zasady, że mogą zrobić to czego w dzień się bali... I tak krok po kroku, zachwyt po zachwycie, odkrywają, że tak naprawdę nic nie jest zabronione, że tak naprawdę jedynymi prawami jakie rządzą światem są prawa bezdusznej natury, i że trzeba być bestią by w nim przetrwać. Jednak w świetle dnia bestie pali się na stosach i ściga po kres świata. Dlatego ludzie nocy rozumieją szybciej lub wolniej, że jeśli pozwolą przejąć nad sobą kontrolę tej mrocznej, bezdusznej kreaturze wewnątrz ich samych muszą być wystarczająco sprytni by nie dać się zdemaskować. Spojrzałem na krajobraz ciszy, który rozciągał się przed moimi oczami. Wysokie szczyty gór majaczyły w oddali, a maleńkie płatki pierwszego śniegu unosiły się w powietrzu, przywodząc na myśl popiół. Słońce już zaszło, a tlący się wciąż jeszcze delikatny półmrok sprawiał, że zacząłem się zastanawiać dlaczego tyle ludzi zmienia się ostatnio w tak bezduszne kreatury, dlaczego światem rządzą właśnie one. W końcu czy prowadzi to do czegokolwiek prócz wojen i cierpienia? Świat gnije, ale czy Lucy miała rację mówiąc, że nie ma już dla niego ratunku? Czy całe moje dziedzictwo nie ma najmniejszego sensu w obliczu nieuniknionej zagłady?

-Namaste młody człowieku. - wyrwał mnie z ponurych rozmyślań głos mnicha. Miał  na oko koło siedemdziesiątki, szczupły w ciemnopomarańczowym habicie, uśmiechał się pogodnie, obarczony dwoma wiadrami wody. Cholera, jakim cudem go nie zauważyłem? Dziadek skazałby mnie za tak żałosne niedopatrzenie na tydzień bez kolacji. 

-Namaste. - odpowiedziałem, nie bardzo wiedząc jak się zachować. Wprawdzie, wiedziałem, że w okolicy jest klasztor buddystów, ale nie sądziłem, że spotkam któregoś z nich o tej porze. 

-Czy to nie wspaniałe? - zapytał mężczyzna. Zmrużyłem oczy. O czym on mówił?

-Co takiego? - zapytałem nie rozumiejąc. Mężczyzna uśmiechnął się pobłażliwie, a jego oczy rozciągnęły się wraz z nim. Wskazał na coś za mną. Odwróciłem się, ale niczego tam nie było. Staruszek roześmiał się.

-Życie młodzieńcze, mówię o życiu.

-Co w nim wspaniałego? - zapytałem z goryczą, a przed oczami jak na zawołanie stanęła mi masakra w The Browery... Wszędzie walały się głowy dzieci...

-Możliwość jego przeżycia, cieszenia się i smucenia każdym kolejnym dniem. Świat jest piękny chłopcze, trzeba tylko to piękno w nim odnaleźć. - odparł mnich, a ja prychnąłem z niesmakiem. Pomyśleć, że teraz za takie slogany bogate szczury z korpo płacą pięćdziesiąt kawałków i udają uduchowionych. 

-Daj mi te wiadra staruszku, bo ten wysiłek sprawia, że gadasz głupoty. - odezwałem się, po czym nie czekając na pozwolenie, zabrałem mu pełne wody wiadra i wskazałem ruchem głowy na ścieżkę. - Tam jest twój klasztor?

-Tutaj. - odpowiedział, wskazując dłonią serce, a ja przewróciłem oczami. - Ale droga prowadzi tamtędy, więc jeśli chcemy zdążyć przed tym nim pogrąży się ona w kompletnych ciemnościach, powinniśmy ruszać. Ciekawi mnie jednak co musiałeś widzieć i kogo stracić by zwątpić w życie chłopcze. - dodał po chwili, ruszając ścieżką, a ja przełknąłem głośno ślinę. Ostatnie na co miałem ochotę to zwierzenia zbyt optymistycznemu mnichowi w Nepalu. 

-Słuchaj, nie przyjechałem tutaj by wyżalać się gościowi w habicie, buddysta, katolik, protestant... gdybym chciał się spowiadać poszedłbym do katedry w Gotham, ale widziałem na tym świecie wystarczająco by wiedzieć, że ani Bóg ani Budda nie istnieją. Bo jeśliby istnieli nie pozwoliliby na piekło jakie się tu rozpętało. 

-Nie pragnę twojej spowiedzi, widzę jednak twój smutek i czuję twoją złość. Widzę też, że jesteś zagubiony. Musisz mieć za sobą wiele. Jednak musisz wiedzieć, że bez względu na to, jak trudną ma się za sobą przeszłość, zawsze można zacząć od nowa w dniu dzisiejszym*. - odparł mężczyzna. Westchnąłem. A mogłem powiedzieć, że nie rozumiem mandaryńskiego... Niepotrzebnie wziąłem ten fakultet w szkole.

-To Budda? - zapytałem, kojarząc skądś te słowa. Mnich kiwnął głową, potwierdzając moje przypuszczenia. Dotarliśmy do klasztoru, który wyglądał jakby czas zatrzymał się tam w feudalnym cesarstwie chińskim, mimo że Tybet od stuleci był wolnym państwem. Odłożyłem wiadra z wodą we wskazanym przez mnicha miejscu. Dokładnie obok studni... z wodą. Rzuciłem mężczyźnie wymowne spojrzenie. - Naprawdę? Nosisz wiadra z wodą dwadzieścia kilometrów pod studnię? To jakiś rodzaj tybetańskiego sarkazmu czy przeznaczony dla turystów żart?

-Naprawdę dobre ćwiczenie na mięśnie ramion. - odpowiedział staruszek z uśmiechem. Przewróciłem oczami, rozciągając ramiona.

-Nie słyszeliście o podciąganiu? - zapytałem z wyraźną dozą ironii w głosie. Mnich zaśmiał się serdecznie. Parę innych mieszkańców klasztoru spojrzało na nas, ale po chwili powrócili do swoich zajęć kończących ich dzień, a noc zapadła na dobre. Noce w niczym nie przypominały nocy w mieście. Tam zawsze było światło. Tutaj, na krańcu świata, było tak ciemno, że nie byłem w stanie zobaczyć swojej dłoni. Dobrze, że wziąłem ze sobą latarkę. Wyciągnąłem ją z plecaka i już chciałem zapalić, gdy nagle mnich położył na niej dłoń i odezwał się do mnie życzliwie. - Zamierzasz wracać do wioski w taką ciemność?

-Nie przeszkadza mi ciemność. - odparłem, wzruszając ramionami. Starzec pokręcił głową tak jak rodzic kręci głową, gdy dziecko powie coś wyjątkowo głupiego. Spojrzałem mu wyzywająco w oczy, zapalając latarkę. - Nawet nie wiesz z jakimi rzeczami sobie radziłem.

-Nie wątpię w twoje zdolności chłopcze. Wątpię jednak w słuszność przebywania w nocy pięćdziesięciu kilometrów, gdy możesz napić się herbaty ze starym człowiekiem, który widział już wielu takich jak ty. - odpowiedział spokojnie. Zmrużyłem oczy, a moja dłoń bez udziału myśli powędrowała do pokrowca katany, który przewiesiłem sobie przez ramię. Czego ten człowiek ode mnie chce? Czy to możliwe by był szpiegiem mojej matki?

-Nic o mnie nie wiesz, ja nic nie wiem o tobie i dla twojego bezpieczeństwa lepiej żeby tak pozostało. - odparłem beznamiętnie. Uważność Damianie...to ona decyduje czy dasz się zaskoczyć twoim wrogom. Zawsze bądź gotowy na atak z najmniej spodziewanej strony i nie ufaj nikomu. - zabrzmiały w mojej głowie echem słowa dziadka.

-Wiem gdzie znaleźć to czego szukasz, ale nie wiem czy jesteś godzien tej informacji. - odparł mężczyzna, a ja w ułamku sekundy wyjąłem katanę z pokrowca i podstawiłem pod jego gardło.

-Nie mam czasu ani ochoty na gierki. Ile kosztują informacje, które posiadasz o Źródle? - zapytałem ostro. Mnich roześmiał się.

-Moja wiedza nie jest na sprzedaż chłopcze. Ale twoje intencje mogą być nieczyste, a ja wolę umrzeć z czystym sumieniem. - odpowiedział, a jego głos nawet nie drgnął. Zmrużyłem oczy. 

-Moje intencje? Wolisz marnować czas na gierki ze mną i poczekać aż Thalia i jej banda zdrajców wymordują twoich braci i spalą ten wasz klasztor do gołej ziemi? - zapytałem na powrót chowając ostrze katany. Mężczyzna westchnął.

-Nie mówię o gierkach, mówię o herbacie. A twoja matka pojawi się tutaj dopiero za tydzień. Bracia ze świątyni Araii-cho dostarczyli jej fałszywych informacji. Ty otrzymałeś prawdziwe Damianie al-Ghul. Myślę więc, że powinieneś skorzystać z mojego zaproszenia. - odpowiedział spokojnie mężczyzna, a ja zamarłem. Cholera jasna. Od samego początku wiedział kim jestem. Ale czy mogę wierzyć w jakiekolwiek jego słowo? Może wie kim jestem i czego szukam, ale skąd pewność, że to nie ja dostałem fałszywe informacje?

-Skąd mogę mieć pewność, że mówisz prawdę? A może pracujesz dla Thalii? - zapytałem, a moja dłoń spoczęła na sztylecie, przytroczonym do paska. 

-Nie możesz młody al-Ghulu, ale nie masz wyboru. Twoja ścieżka doprowadziła cię do tego miejsca i odmowa równałaby się powrotowi do samego początku. - odpowiedział mnich, po czym dodał. - Wybór oczywiście należy do ciebie chłopcze. 

-Niech ci będzie. - odpowiedziałem po dłuższej chwili ze zrezygnowaniem, po czym dodałem głosem wyprutym z wszelkich uczuć. - Wiedz jednak, że potrafię zabić nawet filiżanką do herbaty.


*cytat Buddy




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro