Rozdział VIII
13 listopada 2018 roku, Damaszek, Syria
Moje serce przyspieszyło, zupełnie jakby chciało pozbyć się jak najszybciej krwi z obiegu. Moje palce zacisnęły się kurczowo na pogruchotanym karabinie któregoś ze smażących się w tym pustynnym piekle celników, a umysł zdawał się wręcz krzyczeć z tej cholernej ludzkiej frustracji. Wszyscy... Wszyscy... Wszyscy... tylko nie kurwa ona. Liczyłem, że zginęła, że ocean pochłonął ją tamtego dnia, że już nigdy nie usłyszę kolejnego kłamstwa z jej przeklętych ust... Ale ona jak gdyby nigdy nic, po prostu stała przede mną, dokładnie taka jaką ją zapamiętałem, nie postarzona choćby o dzień. Wyprostowana, dumna i zepsuta do cna. Jej kasztanowe włosy, przyklejały się do czoła, a szmaragdowe oczy spoglądały na mnie z dziwną mieszanką drwiny, pogardy i rozbawienia. Dokładnie, tak, jak tamtego dnia, gdy rozkazała mojemu ojcu poderżnąć mi gardło z uśmiechem. Wycelowałem prosto w jej głowę.
-A ty ponoć zginęłaś. - odrzekłem tonem wyprutym z emocji. Kobieta zaśmiała się lekko, zupełnie jakby siedziała przy popołudniowej herbacie z brytyjskimi arystokratami, a nie stała w obskurnym magazynie, otoczona najemnikami w Damaszku. Zmrużyłem oczy i poprawiłem palec na spuście.
-Ciężko odesłać do zaświatów kogoś takiego jak ja mój drogi. - odparła z drapieżnym uśmiechem na ustach. Prychnąłem.
-Pozwól, że spróbuję. - odpowiedziałem lodowato, mimo tego, że krew w moich żyłach zdawała się gotować, a upał sprawiał, że miałem ochotę schować się w lodówce jak w jednym z tych pospolitych filmów dla mas Graysona. Kobieta westchnęła.
-Cóż za arogancja. Żeby w ten sposób zwracać się do rodzonej matki. - syknęła z niesmakiem, a ja pociągnąłem za spust.
W tym momencie wydarzyło się kilka rzeczy. Pierwsza z nich, była chyba, najżałośniejszą jaka się mi przytrafiła od czasu, kiedy zostałem związany przez Graysona i dostarczony ojcu niczym jakaś cholerna paczka osiem lat temu (ten idiota wciąż potrafi mi to wypominać). Mianowicie mój karabin zaciął się, po czym zdecydował się na samozapłon w obliczu tej żenującej wpadki (dzięki wielkie za konserwacje usmażeni wrogowie mydła). Musiałem, więc go odrzucić i zadowolić się tanto, które jako jedyne wziąłem ze sobą w przypływie głupoty pokroju Todda. Drugą rzeczą było pojawienie się oddziału Ligii Zabójców na usługach cholernej Thalii Al Ghul, a trzecią jej obrzydliwy rechot. Wspaniale. Dziadek by mnie teraz zabił w przypływie dobroci. Pewnie przewraca się teraz w grobie, bo jego dziedzic za chwilę zostanie rozstrzelany na miejscu przez oddział podrzędnych najemników w brudnym magazynie na oczach kobiety, która ukradła mu to dziedzictwo. Nawet mój ojciec poczułby się obrażony taką śmiercią...
-Staraniami nikogo nie zabijesz Damianie. Ale muszę, przyznać, że naprawdę mnie rozbawiłeś. - odezwała się Thalia, gdy już skończyła zaśmiewać się nad moim nędznym popisem umiejętności obchodzenia się z bronią palną. Zacisnąłem palce na tanto. Ach, jak chętnie, bym jej teraz poderżnął to plugawe gardło... - Choć, słyszałam o tobie, znacznie zabawniejsze historie...
-Co w nich zabawnego? - odrzekłem głosem ostrym jak japońskie ostrze, które zaciskałem kurczowo w dłoni, nie okazując choćby cienia zaniepokojenia zaistniałą sytuacją. Thalia uśmiechnęła się do własnych wspomnień.
-Twoja żałosna miernota. - wycedziła nie przestając się uśmiechać ani na sekundę. W jej oczach lśniła czysta pustka. - Słyszałam, że oprócz biegania jak kundel za ojcem w tandetnej pelerynce uganiałeś się także za tym bachorem klauna. - dodała niewinnie, a ja zacisnąłem zęby, żeby nie rzucić się na nią. Ale w obecnej sytuacji, nie mogłem dać się sprowokować. Nie mogłem dać jej także tej cholernej satysfakcji wytrącenia mnie z równowagi. Nie mogłem dać jej wygrać. Uniosłem brwi.
-Myślałem, że ktoś taki jak ty nie ma czasu na plotki. - odparłem, nie kryjąc ironii w głosie. Wyraz twarzy Thalii momentalnie uległ zmianie. Chwilę milczała, po czym postanowiła zmienić strategię.
-Słyszałam, że strzeliła sobie w łeb z uśmiechem. - odezwała się, wpatrując się w swoje paznokcie, jakby chcąc przekonać się czy są równej długości. Zacisnąłem mocniej pięści, a w mojej głowie echem zabrzmiały trzy debilne słowa - Skąd ta powaga? ... Jej ostatnie słowa... Nagle zrobiło mi się jakby duszniej, a w uszach poczęło szumieć. Przymknąłem oczy. Co się ze mną dzieje do wszystkich piekieł? Przecież nigdy nie byłem sentymentalny... - Widziałeś to, prawda? Zrobiła to naprzeciw ciebie? Może nawet musiałeś otrzeć twarz z resztek nieużywanego przez nią mózgu, co?
-Idź do piekła. - warknąłem, chwilę przed tym, gdy rzuciłem się na nią z moim tanto. Oczywiście drogę momentalnie zasłonili mi jej zabójcy na posyłki. Jednemu złamałem kolano, szybkim low kickiem, drugiego przeciąłem w połowie ostrzem samurajów. W ułamku sekundy zaatakowali następni, szarżując na mnie z katanami. Byli szybcy... ale nie wystarczająco. Przeskoczyłem nad szarżującymi zabójcami, jednocześnie ukręcając kark jednemu z nich w locie. Drugiemu wbiłem tanto w plecy, nim zdążył skończyć cięcie. Piątego znokautowałem w locie, a szóstego sprowadziłem do parteru szybkim Achillesem*. Siódmy zaszarżował dokładnie, w momencie, w którym wykonałem szybkie kopnięcie z pół obrotu, po czym rzuciłem w nim tanto, które wbiło się w jego czaszkę aż po rękojeść tryskając fontanną płynnego szkarłatu. Wyrwałem ostrze z jego głowy z obrzydliwym chrzęstem, po czym podszedłem do próbującego podnieść się z ziemi zabójcy. Spojrzałem na niego obojętnie, po czym po prostu upuściłem unurzane we krwi jego poprzednika tanto, które wbiło się wprost w jego tchawicę. Mężczyzna zaczął się krztusić. Jego dłonie rozpaczliwie próbowały sięgnąć ostrza, a przedśmiertne drgawki ogarnęły jego ciało niczym atak epilepsji. To tyle jeśli chodzi, o niezabijanie. Ale w końcu, co dzieje się w Syrii, to zostaje w Syrii, prawda?
-Twój ojciec nie pochwaliłby takiego zachowania. - syknęła mi do ucha Thalia, przykładając mi ręcznie zdobiony nóż do gardła. Cholera! Jak mogłem dać się tak podejść? Jak mogłem zachować się dokładnie tak jak Todd? Jak mogłem dać się tak zaślepić tym pieprzonym emocjom?!
-Jestem dorosły, sam decyduję jakie zachowanie mi odpowiada. - warknąłem w odpowiedzi. Thalia, roześmiała się.
-Jesteś niczym więcej jak rozpieszczonym gówniarzem, który ubzdurał sobie, że może dostać wszystko czego zapragnie. - odparła beznamiętnie. Zaśmiałem się krótko.
-Biorę przykład z mojej matki. - odparłem wesoło. Kobieta docisnęła ostrze do mojej szyi, rzeźbiąc płytką ranę. Strużka krwi spłynęła po moim gardle, plamiąc, mokrą od potu koszulkę.
-Bawi cię bliskość śmierci Damianie? Zaraziłeś się czymś od tej psychopatki? - zapytała z fałszywą troską. - Ojciec nie nauczył cię, że trzeba się zabezpieczać? - dodała przesłodzonym tonem, a ja omal nie roześmiałem się jej w twarz. Omal, bo gdybym to zrobił, ostrze, przecięłoby mi gardło i wykrwawiłbym się na miejscu, nie wierząc, że moja popieprzona matka, po ośmiu latach i próbie mojego zabójstwa, zainteresowała się moim życiem seksualnym. Kurwa, więcej nie wracam do Syrii. To co dzieje się w tym kraju, to jakiś żart.
-Jedyną psychopatką, jesteś tutaj ty. - odpowiedziałem spokojnie, mimo iż miałem jedynie nieodpartą ochotę zamknięcia się na jakimś odludziu z zapasem ciasta czekoladowego (które ponoć jest wspaniałe, jak sądzi Grayson) i biblioteką oxfordzką na podorędziu. Rany... Czy tak czują się przeciętni ludzie po dotkliwej porażce i upokorzeniu? Czyli to dlatego Drake ma w pokoju kilkanaście pudełek ciastek i kolekcję ckliwych romansideł w szafce nocnej? A ja myślałem, że po prostu jest żałosny... a on po prostu jest przeciętny. Cholera, co ta Syria ze mną robi?!
-Myślałeś, że znajdziesz źródło? - zadrwiła Thalia.
-Skoro nawet takie żałosne kreatury jak ty matko, sądzą, że je znajdą, dlaczego ja miałbym go nie znaleźć? Jestem prawowitym potomkiem Głowy Demona, w moich żyłach płynie krew trzynastu pokoleń zabójców, to moje przeznaczenie, to moja droga, źródło czeka na mnie.
-Czeka? Ty? Głową Demona? Mój drogi synku, Liga nigdy nie będzie twoja. Bo widzisz... - zaczęła z plugawym uśmiechem na twarzy, po czym przycisnęła ostrze do mojej krtani i wyszeptała mi do ucha, nim zacząłem się krztusić własną krwią, zupełnie jak chwilę wcześniej zabójca, w którego tchawicy tkwiło moje tanto. - w tym zawodzie, drogę trzeba sobie wyrżnąć. -dodała, gdy z jej twarzy zniknął uśmiech, a ja upadłem na kolana krztusząc się i czując dokładnie tak, jakby ktoś wypalał mnie od środka. Dźwięki z zewnątrz zdawały się dochodzić do mnie zza ściany, a psychodeliczna ciemność zaatakowała moje zmysły tak szybko, że nie byłem w stanie wypowiedzieć nawet ostatniego słowa.
* Chodzi o technikę wywrócenia przeciwnika za ścięgno Achillesa z poziomu parteru.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro