Rozdział V
13 listopada 2019 roku, Starling City
Świeczki płonęły równo i oskarżycielsko. Zdawały się wręcz krzyczeć swoją perfekcyjnością i zwyczajnością. Tak jakby nic nigdy się nie stało. Tak jakby wszystko było najnormalniejsze w świecie. Tak jakbym na to zasługiwała. Przełknęłam głośno ślinę, wpatrując się w osiemnaście płomyków poczucia winy. W błękitnych oczach Harleen lśniła niepewna radość. Spoglądała na mnie, starając się ukryć targające nią sprzeczne emocje. Oczekiwała mojej reakcji, tak jak skazaniec oczekuje wyroku. Chciałam się uśmiechnąć. Chciałam jej powiedzieć jak bardzo jestem jej wdzięczna. Chciałam byśmy nareszcie mogły być szczęśliwe. Ale zamiast tego opadłam trzęsąc się na kolana, a w moich uszach odezwał się nieznośny trzepot smolistych skrzydeł motyli o tysiącu jeden uśmiechów śnieżnobiałych kłów. Zamknęłam oczy, chcąc się uspokoić, ale przed moimi oczami natychmiast stanęła ta koszmarna rzeka pełna krwi na lodowatym pustkowiu. Widziałam dokładnie każdy płatek śniegu, każde przerażone spojrzenie, każdy pocisk opuszczający lufę Pustynnego Orła*. Moje zęby zaczęły szczękać mimowolnie, a w głowie huk wystrzałów zagłuszył wszystko inne. RAZ... Boże co ja zrobiłam?... DWA... One były takie niewinne... TRZY... Takie niewinne... CZTERY... Były tylko dziećmi... PIĘĆ... Nie zasługiwały na to... SZEŚĆ... Mają rodziny... SIEDEM... Są jak Axel... OSIEM... Ile żyć jest warte jedno? DZIEWIĘĆ... Plusk, kolejnego ciałka, ledwo odrosłego od ziemi... DZIESIĘĆ... Rzeka czerwona, tak czerwona.. tak strasznie czerwona... JEDENAŚCIE... Wieczność zamknięta w jednym horrorze... DWANAŚCIE... Co..co ja robię? TRZYNAŚCIE... Czym..czym ja jestem? CZTERNAŚCIE... Ta strasznie mi przykro... tak strasznie mi przykro... PIĘTNAŚCIE... Przepraszam... SZESNAŚCIE... Jestem potworem.
-Lucy? Lucy?! - głos Harleen wydawał się nierealny. Tak jakby pochodził z urojenia. Tak jakbym go sobie tylko wyobraziła. Tak jakby nigdy jej tu nie było...
-Jestem potworem. Jestem potworem. Jestem potworem... - powtarzałam obsesyjnie jakbym chciała wyryć te słowa w pamięci, krwawymi literami. Wydrzeć to sobie na skórze. Poczuć choć ułamek bólu, który sprawiłam im wszystkim. Nie zasługiwałam na śmierć. Zasługiwałam na coś o wiele gorszego... Chłód ogarnął moje kości, krew zdawała się parzyć moje żyły niczym żrący kwas. Martwe pozbawione kończyn dzieci otaczały mnie ze wszystkich stron. Wypełzały spod podłogi, przeciskały się zza ścian, ślizgały się we własnej krwi, sunąc w moją stronę. Moje szesnaście niewinnych ofiar. Moje szesnaście urodzinowych świeczek. Moje szesnaście powodów szaleństwa...
-Przepraszam...tak strasznie przepraszam... - szeptałam wpatrując się w zdeformowane, pozbawione życia, zakrwawione kształty, które kiedyś były pięknymi pociechami swych rodziców. Wpatrywały się we mnie lodowatymi oczami ślepców, czarnymi oczodołami i zwisającymi z nich gałkami ocznymi.
-Wszystkiego najlepszego Lucy... - ich maniakalny szept zabrzmiał w moim umyśle niczym zardzewiałe ostrze, domagające się krwi. Przeszedł mnie zimny dreszcz. Każda komórka mojego ciała zaczęła się trząść, a w głowie zatańczyły okrutne płomienie. Wrzasnęłam, gdy rzuciły się na mnie całą chmarą, rozrywając mnie na strzępy. Ból rozlał się po moim ciele falami, a przerażająca ciemność brutalnie i bez ostrzeżenia zaatakowała moje zmysły.
***
Moje powieki musiały być przybite do mojej skóry, bo gdy je z trudem otworzyłam poczułam pod nimi coś lepkiego. Odruchowo zawędrowałam tam palcami, spodziewając się ujrzeć na nich szkarłat. Zamiast tego spojrzałam na przezroczystą słoną wodę. Westchnęłam, rozglądając się po miejscu, w którym się znajdowałam. Białe ściany i sufit oraz wstrętny zapach wybielacza utwierdził mnie w przekonaniu, że trafiłam do szpitala. Zastanawiało mnie tylko jak. Podniosłam się z poszarzałej ciągłym praniem pościeli i spojrzałam na ekran pikającego urządzenia monitorującego moje tętno. Nie znałam się na medycynie, ale chyba było w porządku, dopóki nie zobaczysz długiej linii. Spojrzałam na kroplówkę i skrzywiłam się lekko widząc dokąd prowadzi. Zwalczyłam chęć natychmiastowej ucieczki i wyrwania igły z moich żył, gdy tylko zauważyłam przez uchylone drzwi Harleen rozmawiającą z dość wysokim mężczyzną w białym kitlu. Przed oczami niemal natychmiast wykwitł mi obraz Henry'ego. Zdusiłam łzy, na wspomnienie zdjęcia jego zamordowanej rodziny. Co on musiał przeżyć? Przecież mu obiecałam... Obiecałam...
-Obudziłaś się! - wykrzyknęła blondynka z wyraźną ulgą w głosie, po czym podbiegła do mnie i objęła mnie tak jakby ten prosty gest był w stanie obronić mnie przed wszelkim złem na świecie. Muszę przyznać, że przez chwilę nawet w to uwierzyłam...ale tylko przez chwilę. Harleen oderwała się ode mnie i spojrzała na mnie ze zmartwieniem. - Nie lubisz tortów? - zapytała, starając się by jej głos zabrzmiał lekko. Niezbyt jej się to udało. Chciałam się roześmiać, ale także poniosłam porażkę.
-Co się stało? - zapytałam zamiast tego. Kobieta zwróciła zbolały wzrok w stronę okna. Westchnęła.
-Lekarze mówią, że to atak paniki. Zdarzają się powszechnie ludziom z traumą. Takie ataki są w tym wypadku normalne, powodowane nawrotem tragicznych wspomnień. Mówią, że nie ma się czym martwić. - odpowiedziała beznamiętnie. Zmarszczyłam brwi. Ciekawe co im powiedziała o mojej traumie...
-Nie wyglądasz na kogoś kto się nie martwi. - odparłam. Przełknęła głośno ślinę.
-Przez prawie dziesięć lat byłam psychiatrą Lucy. Wiem jak wygląda atak paniki. - odpowiedziała nie patrząc na mnie. Wzdrygnęłam się lekko. Jeszcze nigdy nie widziałam jej tak zobojętniałej. Chwilę później na powrót się uśmiechnęła, spoglądając na mnie, po czym rzekła. - Przepisali ci trochę nowych leków uspokajających. A teraz chodźmy coś zjeść, bo jak to mówią śniadanie to najważniejszy posiłek dnia.
***
Lekcje przeminęły szybciej niż bym chciała. Wiem, że to raczej mało popularne stwierdzenie, ale po poranku spędzonym na szpitalnym oddziale i widoku wypranego z wszelkich emocji spojrzenia Harleen, która zdawała się wiedzieć więcej niż mówiła, pobyt w szkole był miłą odmianą. Normalnością aż do bólu. Spakowałam do plecaka ostatnie podręczniki i zarzuciłam go sobie na ramię. Większa część klasy zdążyła już wyjść, chcąc jak najprędzej rozpocząć swoją przepustkę na wolność. Zara podeszła do mnie, zanim zdążyłam przekroczyć próg drzwi.
-Hej Cinis, zbieram listę osób na wyjazd naukowy, a na fejsie cię nie mogę znaleźć, więc... - zagaiła.
-Nie mam fejsa. - odparłam zgodnie z prawdą. W moim położeniu to chyba nie było najlepszym pomysłem. W końcu jeszcze ktoś powiązałby mnie z moją przeszłością. Wolałam nie ryzykować. - A co to za wyjazd?
-Do obserwatorium. - odpowiedziała i kiedy już chciałam powiedzieć, że byłabym jak najbardziej zainteresowana, dodała. - W Gotham City.
-Cin! Ile można wyłazić z klasy? Podkładasz tam ładunki wybuchowe czy jak? - wyrwał mnie z opresji zirytowany głos Alexa, czekającego przed klasą. Jako, że była środa i kończyliśmy zajęcia o tej samej porze, mieliśmy wracać razem. Przewróciłam oczami.
-Właśnie spaliłeś mi przykrywkę. - rzuciłam, po czym zwróciłam się przepraszającym tonem do Zary. - Wybacz, raczej nie będę zainteresowana.
-Myślałem, że lubisz tę astrologię. - odparł Alex, gdy tylko wyszliśmy ze szkoły, kierując się w stronę ruchliwej ulicy.
-Astronomię Alex. Astrologia to zupełnie co innego.
-E tam, jak dla mnie brzmi tak samo, nudno. - rzucił, wrzucając sobie do ust gumę, wyciągnął opakowanie w moją stronę. Pokręciłam głową. Wzruszył ramionami i schował pudełko do kieszeni.
-O nasz autobus. - odparł, mlaszcząc. Spojrzałam na wjeżdżającą na przystanek metalową puszkę. Zmarszczyłam brwi.
-Oślepłeś czy nabawiłeś się dyskalkulii? - zapytałam nie siląc się na ukrycie sarkazmu w głosie. Przewrócił oczami.
-Kat chciała byśmy do niej wpadli. - odparł, po czym wsiadł do złej linii. Wsiadłam za nim.
-Czy ona w środy nie ma przypadkiem korepetycji do SATu** ? - zapytałam nieco zdezorientowana. Alex wzruszył ramionami.
-Tak jakby coś jej to dawało. - odparł z perfidnym uśmieszkiem na twarzy. Westchnęłam.
Wysiedliśmy parę przystanków dalej, w dzielnicy, która z powodzeniem mogłaby konkurować z Manhattanem. Przepych i bogactwo biło tu z każdej strony, a ceny sięgały zenitu. Zatrzymaliśmy się przy marmurowym ogrodzeniu. Alex wyciągnął komórkę i wybrał numer Kat.
-Otworzysz nam, czy mamy się włamać? - zapytał nie bez cienia złośliwości. Niemal widziałam jak nasza przyjaciółka przewraca oczami, albo rzuca jakimś hiszpańskim idiomem. Chwilę później ciężka mosiężna brama poczęła się otwierać, a my ruszyliśmy znudzonym krokiem w stronę drzwi wejściowych. Szczęk kluczy rozległ się, gdy byliśmy jakiś metr od nich. Alex otworzył je i wepchnął się przede mnie. Zmarszczyłam brwi. Od kiedy tak się mu spieszyło do Kat? Weszłam chwilę po nim, po czym zamknęłam drzwi i zamarłam widząc scenę rozgrywającą się przede mną.
-Niespodzianka! - krzyknęła Kat wraz z grupą reszty moich przyjaciół i znajomych ze szkoły, trzymając w dłoniach ręcznie dekorowany trzypiętrowy tort, muszący być jednym z popisowych dzieł jej kucharki Marii. Odruchowo moje palce pobiegły w stronę ukrytego w mojej kieszeni pudełeczka leków, a w mojej głowie zabłysło jedno - Skąd do jasnej cholery Kat dowiedziała się kiedy mam urodziny?!
* ''Pustynny Orzeł" - Pistolet Desert Eagle .44 Magnum Mark XIX 6".
** SAT - odpowiednik polskiej matury w Stanach Zjednoczonych.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro