Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział IV

13 listopada 2018 roku, Damaszek, Syria

      Nienawidzę celników w Syrii. Zawsze zadają idiotyczne pytania, przykładając ci kałasznikowa do skroni. Czy masz przy sobie broń? Nie, wjeżdżam do kraju w stanie wojny z bukietem stokrotek na tylnim siedzeniu. Mam nadzieję, że nie jesteście uczuleni. Dodatkowo ten arabski akcent sprawia, że wszystko co chcesz powiedzieć, brzmi jak żądanie okupu podczas ataku terrorystycznego. Westchnąłem, po raz kolejny, próbując wytłumaczyć, wrzeszczącemu na mnie brodatemu Syryjczykowi, że nie jestem amerykańskim szpiegiem. Jego postawny kumpel, wyglądający na rasowego wroga szczoteczek do zębów i mydła, chwycił mnie za kurtkę, która była warta więcej niż wioska, w której się urodził, i podjął próbę wyrzucenia mnie z mojego motocykla. Chwilę później wrzasnął, używając jakiś staroarabskich przekleństw, gdy bez trudu połamałem mu palce. Powiedzmy sobie szczerze. Łamanie palców uzbrojonemu celnikowi w Syrii nie jest najbłyskotliwszym pomysłem. Zwłaszcza, gdy otacza go piątka kumpli, biorących cię za wroga narodu Allaha. Ale dotykanie wnuka przywódcy Ligii Zabójców bez pozwolenia, też nie jest posunięciem strategicznym dwudziestego pierwszego stulecia. Syryjczyk z kałasznikowem przytkniętym do mojej czaszki nacisnął na spust, dokładnie w tym momencie, w którym chwyciłem za karabin, kierując go w nieznośnie słoneczne niebo. Kula wystrzeliła parę metrów nad ziemię, a strzelec przez ułamek sekundy, próbował zrozumieć co się wydarzyło. Był to idealny czas, na przekręcenie broni w moją stronę i wyszarpnięciu jej z jego brudnych rąk, przy akompaniamencie łamanego palca wskazującego. Nim zdążył jakkolwiek zareagować, walnąłem go kolbą w łeb, a ten przyciągany siłą ciążenia uderzył czaszką w pustynną drogę. Ciężko było ocenić czy jeszcze żyje, czy może ocknie się jako urocza roślinka. 

-Kurwa!- warknął ten z połamanymi palcami, próbując wycelować we mnie swój karabin. Jednak do kwestii dosyć podstawowych należy dodać drobny szczegół, nazywany potocznie wymianą magazynka, gdy ktoś jeden ci zwinął, a niezwykle przydatne w tym zadaniu palce, połamał. Jego kumple już zaczęli zbliżać się z wyraźnym zadowoleniem, jako, że prawie na pewno będą mnie mogli podziurawić i dostać więcej pięknych dziewic w tym swoim wyimaginowanym niebie. - Ty amerykański sukinsynu! - to były ostatnie słowa, nim padł na ziemię, powalony szybkim kopniakiem z półobrotu. W tym samym momencie pozostała na nogach czwórka zaczęła strzelać, obrzucając mnie coraz zmyślniejszymi inwektywami. Padłem na ziemię, zaraz obok dwóch celników i przeładowałem karabin, należący do leżącego twarzą w pięćdziesięcioparostopniowym asfalcie islamisty. Nie żeby jego twarz mogła wyglądać po tym jakoś specjalnie gorzej niż wcześniej. Podniosłem się na ułamek sekundy i zestrzeliłem najbliższego celnika wrzeszczącego coś o Allahu. Grad pocisków podziurawił mój motocykl. Zazgrzytałem zębami. Pieprzona Syria. 

-Pokaż się amerykański psie! - wywrzeszczał któryś z tych prymitywów, niszczących właśnie pół miliona dolarów. Moje cholerne pół miliona dolarów... Miałem nieodpartą ochotę po prostu rzucić się na nich, ale doskonale wiedziałem co powiedziałby dziadek o takim zachowaniu. Żałosna amatorszczyzna. Prawdziwy zabójca potrafi czekać. Prawdziwy zabójca nie ulega emocjom. Prawdziwy zabójca ich nie doświadcza. Wziąłem głęboki wdech i przeliczyłem w myślach ilość oddanych przez nich strzałów. Dokładnie w momencie gdy byli jakieś niecałe pół metra ode mnie, rozległ się staroarabski, a ja wstałem i oddałem trzy perfekcyjne strzały. Upadli na ziemię wrzeszcząc coś o zemście i przekleństwach jakie ześle na mnie ich bóg. Rzuciłem im tylko jedno zdegustowane spojrzenie, odsuwając kopniakiem ich broń.

-Wasz bóg musi być wyjątkowym idiotą skoro inwestuje w tak żałosnych wyznawców. - odparłem z szyderstwem, perfekcyjnym arabskim. Po czym dodałem już po angielsku. - Nie zabiłem ich. - powiedziałem pakując moje uszkodzone pół miliona dolarów na terenówkę celników. Przysięga ojcu wciąż była kwestią honoru. Dziadek zawsze powtarzał, że człowiek bez honoru jest gorszy niż nieboszczyk. Odpalając silnik, wyjątkowo zjechanego samochodu na środku pustyni, spojrzałem na krótkofalówki leżące obok mnie. Jedyny kontakt ze światem, z pomocą z czymkolwiek, i szepnąłem w nicość. - Słońce zrobi to za mnie. 


***

   Damaszek to miasto podobnej urody, co dobiegający pięćdziesiątki pracownik kopalni z trzydziestoletnim stażem. Zdaje się je pokrywać sadza gdyż smog jest tutaj trzykrotną normą polskich miast, od lat królujących w rankingach czystego powietrza. Hałas głównych ulic jest porównywalny z krzykiem Black Cannary, a kałuże krwi w niektórych dzielnicach biją na głowę nawet Crime Alley czy The Browery. Dodatkowo temperatura sięgająca czterdziestu stopni w cieniu sprawia, że człowiek zaczyna się zastanawiać czy przypadkiem nie trafił do Pandemonium*. Różnorodność pojazdów na ulicach potrafi jednak zachwycić. Można tu bowiem spotkać zarówno wojskowe terenówki, trupy z lat siedemdziesiątych jak i wozy ciągnięte przez woły. Brak jakichkolwiek zasad ruchu drogowego, także potrafi wprawić w ekstazę... oczywiście o ile, sami nie poruszamy się ulicą. Podobnych miejsc jest niewiele na świecie, choć Kair także ma swój urok. Być może chodzi o jakąś dodatkową zasadę Koranu, albo po prostu Allah ma za mało dziewic na podorędziu i potrzebuje kogoś zesłać do piekła za śmierć w wypadku drogowym zamiast na polu wielkiej świętej wojny? W każdym razie wyjście cało z przejażdżki po stolicy pustynnego kraju wojny, można śmiało zaliczyć do osobnej rubryczki w życiorysie. Zaparkowałem w jednej z mało uczęszczanych uliczek. Wysiadłem w upał dokładnie taki sam jaki panował w aucie. Już dawno rzuciłem moją kurtkę motocyklową na tylnie siedzenie, ale i tak moja koszulka zdążyła przemoknąć, a po karku spływały mi gorące kropelki potu. Ostre słońce popołudnia odbijało się od moich okularów przeciwsłonecznych, gdy zarzucałem sobie na plecy kałasznikowa. Spojrzałem na katanę tkwiącą na siedzeniu pasażera, ale ze zrezygnowaniem, stwierdziłem, że w tym kraju lepiej pozostać przy broni masowego rażenia. Kobieta w burce obrzuciła mnie spojrzeniem zimnych niebieskich oczu. Przeszedł mnie lodowaty dreszcz. Dopiero po sekundzie trwającej całe millenia dotarło do mnie dlaczego. Znałem te oczy. Znałem to ironicznie rozbawione zimne spojrzenie. 

-Lucy...? - wychrypiałem z jakąś dziwną onirycznością. Miałem wrażenie, że się roześmiała. Pusto i okrutnie. Po czym odwróciła się jak gdyby nigdy nic i pobiegła wzdłuż ulicy. Niewiele myśląc pobiegłem za nią. Była szybka i o dziwo świetnie orientowała się w zdeformowanym labiryncie paskudnych uliczek Damaszku. Dlaczego? Jak? Nie miałem pojęcia. Nie potrafiłem odpowiedzieć na kłębiącą się w mojej głowie miriadę** pytań. Właściwie nie byłem w stanie myśleć. Jedynie biegłem za martwą dziewczyną o koszmarnie niebieskich oczach. Przeskoczyłem parę skrzyń z nielegalną bronią, potrąciłem parę rozwrzeszczanych arabów i zdeptałem niezliczoną ilość martwych szczurów. W końcu jednak dopadłem dziewczyny i przewróciłem się wraz z nią w kałużę bliżej nieokreślonego rdzawego płynu. 

-Ratunku! Pomocy! Obcy chce mojej czci! Obcy! Ja mam męża! Męża mam! - zaczęła wywrzaskiwać po arabsku kobieta, sprowadzając spory tłumek rynsztokowych gapiów ledwo trzymających się na nogach i wymachujących pustymi butelkami i zardzewiałymi prętami w moją stronę. Zmieszany stanąłem na nogi, spoglądając w przerażone brązowe oczy tutejszej kobiety. Wymamrotałem po arabsku, coś o tym, że ją z kimś pomyliłem po czym odszedłem niczego nie rozumiejąc. Przecież miała niebieskie oczy...prawda? 

Wróciłem dziwnie senny do zaparkowanego na skraju jednej z uliczek wojskowego samochodu z uszkodzonym motocyklem i ruszyłem w stronę podziurawionej kulami metalowej blachy, uchodzącej za drzwi. Gdy tylko przekroczyłem próg zapuszczonego magazynu, powitały mnie na wpół ususzone martwe szczury i parę luf wycelowanych w moją głowę. Arabskie wrzaski powoli zaczynały działać mi na nerwy. Ale nie żebym spodziewał się jakiegokolwiek innego powitania. Nie tutaj. Nie wchodząc głównym wejściem. Nie bez towarzystwa. Niechętnie podniosłem w górę ręce, zastanawiając się dlaczego właściwie nie zeskoczyłem tu z dachu, kiedy przypomniałem sobie o słońcu i udarze, który najprawdopodobniej by mi groził, gdybym postawił na to rozwiązanie. Cholerne rady ojca. Dziadek kazał by mi włazić na dach. Pewnie nazwałby mnie słabym. Pewnie poderżnąłby gardła tym na pustyni i tym tutaj. Pewnie kazałby mi wracać przez pustynię na piechotę bez kropli wody.

-Jest Rashid? - spytałem po arabsku, nawet nie drgnąwszy. Mężczyźni nie spuszczając mnie z muszki, powiedli po sobie podejrzliwymi spojrzeniami. Przewróciłem oczami. Neurony szybkie niczym Allen...

-Damian al Ghul. - odparł wysoki, umięśniony mężczyzna o skórze w kolorze palonej kawy i oczach tak jasnych, że prawie białych jak u ślepego. Gestem nakazał opuszczenie broni swoim towarzyszom, po czym zapytał perfekcyjną angielszczyzną. - Szukasz śmierci czy ją przynosisz?


*Pandemonium - stolica Piekła w wierzeniach chrześcijańskich. 

**miriada - duża ilość jakiegoś przedmiotu.

Oczywiście chcę zwrócić uwagę, że poglądy tutaj przedstawione należą do bohaterów i nie mają na celu urażenia jakiejkolwiek wiary, poglądów czy nacji.





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro