Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział III

13 listopada 2019 roku, Starling City, USA

   Uderzam długopisem o drewniany blat, dłonie mi drżą. Coś jest nie tak... Coś jest tak strasznie nie tak. Pisk kredy stykającej się z ciemnozieloną powierzchnią tablicy doprowadza mnie do szału. Dlaczego to jest takie głośne? Szum, ten cholerny szum... jakbym próbowała złapać stację radiową na księżycu. Zaciskam powieki, ale wcale nie jest lepiej. Nie potrafię rozróżnić głosów. Jest ich tak wiele... Tak zatrważająco wiele. Mam wrażenie, że moja głowa zaraz pęknie. Przełykam głośno ślinę i staram się zapisać równanie z tablicy, ale moje palce trzęsą się jakby znalazły się na Syberii. Upuszczam długopis. Zdaje się uderzać o powierzchnię blatu godzinami. Wciąż i wciąż od nowa. Ktoś się śmieje. Słyszę ten obrzydliwy rechot zaraz nad moim uchem. Podnoszę głowę i zamieram. Każda pojedyncza komórka w moim ciele zdaje się zmieniać w zimny lód. Krew przestaje krążyć w moich żyłach. To nie prawda. To nie może być prawda...

-Skąd ta powaga uśmieszku? - odzywa się tym koszmarnie rozbawionym tonem wiecznego zwycięzcy. Na jego trupiobladej twarzy rozciąga się psychodeliczny uśmiech wprost z horroru. W jego oczach błyszczy krwawy obłęd. Przechodzi mnie fala lodowatych dreszczy. Pot spływa po moim karku. Wbijam paznokcie w drewniany blat, aż do bólu.

-To niemożliwe... Nie ma cię tu. Odesłali cię do Arkham. Nie ma cię tu! - zaczęłam szeptać gorączkowo, próbując zaprzeczyć rzeczywistości. Ale on tylko sięgnął po nóż i uśmiechnął się szerzej.

-Myślałaś, że cię nie znajdę Lucy? - zapytał tonem, w którym pobrzmiewała chora radość. Wszystko co miało z nim związek było chore... gniło wraz z nim. Każda jego najmniejsza ingerencja, każdy dotyk, każde słowo pozostawiało krwawiącą ranę, rozpacz i śmierć. Zamknęłam oczy. - Nawet śmierć nas nie rozdzieli...

-Nie ma cię tu. - szepnęłam, czepiając się tej myśli jak żelaznej kotwicy. Jego okrutny śmiech odbił się echem w niewielkiej sali. Jego twarz dzieliły centymetry od mojej. Chwycił mój podbródek i przyciągnął go brutalnie do siebie. 

-Otwórz oczy uśmieszku. Zobacz co przyniosłem ci w prezencie urodzinowym. - zaśmiał się. Zacisnęłam mocniej oczy. Docisnął ostrze noża do mojej twarzy. - Otwórz je! 

-Nie... nie...nie... - wyszeptałam z trudem artykułując głoski przez jego uścisk. Poczułam jak ostrze przecina moją skórę. Gorąca strużka spłynęła mi na szyję. 

-Otwórz oczy mój krwawy uśmieszku. Zobacz co ci przyniosłem... - syknął, tnąc skórę zaraz pod moimi oczami. Oczy zapiekły mnie od łez. 

-Nie chcę niczego od ciebie! - warknęłam, wbijając swoje paznokcie w jego nadgarstki. Zaśmiał się tylko i wbił nóż milimetr od mojego prawego oka. Wrzasnęłam, czując jakby ktoś zamroził mi połowę czaszki. Wszystko wokół straciło kolory i dźwięk. Otworzyłam z przerażeniem oczy i chwyciłam za nóż tkwiący w mojej twarzy. Ale moje dłonie nie działały. Podobnie jak reszta ciała. Całe było w drgawkach. W ustach ciążył mi metaliczny smak, a w głowie słyszałam jedynie nieznośny pisk, podobny  do tego jaki wydaje najbardziej irytujący alarm samochodowy na świecie, ale pięć razy głośniejszy. Temperatura podskoczyła o jakieś sześćset stopni tylko po to by zmaleć do zera absolutnego w ułamku sekundy. Ale to nie było najgorsze. Najgorszy był widok przede mną. Monstrum w fioletowym garniturze z szerokim uśmiechem mówiło coś do mnie, wskazując czwórkę pobitych nastolatków, przykutych do krzeseł w jakimś magazynie. Rozpoznałam ich z opóźnieniem, ale gdy tylko to zrobiłam krzyknęłam... a przynajmniej tak mi się wydawało, ponieważ niczego prócz tego pieprzonego pisku nie słyszałam. Szaleniec podszedł powoli do dziewczyny. Ślicznej latynoski, która coś mówiła, coś do mnie. Krzyczała, a po jej policzkach płynęły łzy. Nigdy nie widziałam by płakała. Rzuciłam się naprzód, ale przypominało to desperackie, przedśmiertne ruchy ryb wyrzuconych na ląd. Demon o zielonych włosach spojrzał mi w oczy, po czym poderżnął dziewczynie gardło. Wrzasnęłam, czując jak ból rozrywa moje serce na strzępy. Podszedł do chłopaka, nawet nie wycierając ostrza z krwi mojej przyjaciółki, której szyja była na wpół przecięta, a fontanna szkarłatu ochlapała nawet mnie. 

-Potworze! Zabiję cię! Zabiję cię ty cholerny psycholu! Zarżnę cię jak świnię! - wrzeszczałam ile sił w płucach, rzucając się na wpół sparaliżowana po mokrej od krwi moich przyjaciół podłodze. A on tylko z uśmiechem podrzynał gardła moich przerażonych, błagających o litość przyjaciół, którzy nie mieli z tym krwawym obłędem nic wspólnego. Których to przeze mnie zarżnięto jak zwierzęta w rzeźni zanim zdążyli chociażby dorosnąć... Wrzeszczałam i wrzeszczałam, na wpół żywa, na wpół martwa, ogłuszona, sparaliżowana i pozbawiona jedynych przyjaciół jakich kiedykolwiek miałam. Ich krew lepiła się do mnie, sklejała moje włosy. Ślizgałam się w niej, usiłując wstać. Usiłując rzucić się i za wszelką cenę rozerwać stojącemu nade mną piekielnemu triumfatorowi gardło, nawet gdybym musiała to zrobić własnymi zębami. Ale on śmiał się i śmiał tym koszmarnym śmiechem, który można usłyszeć tylko w najciemniejszą noc w najmroczniejszym piekle. W jego trupich palcach błyszczał ociekający krwią moich przyjaciół nóż. Pochylił się i przyłożył mi go do gardła. 


***

-Lucy? Lucy?! - głos sprawiał wrażenie pochodzącego z innego wymiaru. Jakby rozlegał się piętnaście tysięcy mil ode mnie. Dopiero po dłuższej chwili otworzyłam oczy i spojrzałam prosto w przerażone oczy Harleen. - Boże Lucy, tak strasznie się bałam... tak strasznie się bałam...

-Co..co się stało? - zapytałam głosem stłumionym przez łzy i zdartym przez krzyk. Na bladej twarzy kobiety pojawiło się szczere zaniepokojenie. W jej błękitnych oczach wciąż błyszczał niemy strach. 

-Myślałam, że cię nie dobudzę. - odparła, obejmując mnie ciaśniej. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że jestem w swoim pokoju, w swoim łóżku, a to wszystko było tylko koszmarem... Wzięłam głęboki wdech i odsunęłam od siebie blokującą mi dopływ powietrza Harleen. Spojrzałam na zegarek na szafce. Wskazywał nieco po piątej.

-Przepraszam, obudziłam cię. - westchnęłam, obsesyjnie sprawdzając czy aby na pewno nie mam wbitego noża w twarz. Ale nic takiego nie miało miejsca, a ja nie byłam sparaliżowana. To chyba niezły początek dnia? Spojrzałam na blondynkę na moim łóżku. Nie wyglądała jakby podzielała moją opinię.

-Nie masz za co przepraszać Lucy. I tak... i tak nie spałam. - odparła, starając się by głos jej nie zadrżał. Czyżby jej też śnił się ten sam potwór? Spojrzałam na pudełeczko leków uspokajających na mojej szafce. Wzięłam je do ręki i potrząsnęłam. Westchnęłam. Niewiele już ich zostało... znowu. 

-Nie powinnaś mówić mi Cinis? W końcu Lucy nie żyje, prawda? - zmieniłam temat, przy okazji połykając kolejną dawkę. Harleen westchnęła. To nie był lekki temat... z resztą jak wszystko z czym się mierzyłyśmy w tym roku. Wciąż nie wierzyłam, że faktycznie się nam udało. To było jak bajka. Bajka, w której dwie bohaterki wyrywają się z łap złego potwora. Nie żebym wiedziała cokolwiek o bohaterstwie. To raczej działka takich jak Damian czy Diana i Oliver. 

-Nie jestem przekonana do tego imienia. - odparła, lekko wydymając górną wargę. Robiła to zawsze gdy chciała powiedzieć, że czegoś nie lubi, ale nie potrafiła ująć tego w słowach. Mówił więc to za nią ten drobny gest. Przewróciłam oczami. 

-Nie rozumiem dlaczego. Lucy źle się kojarzy, a Cinis po łacinie oznacza popiół, z którego wszyscy powstajemy. - odrzekłam spokojnie, rozsuwając zasłony i wpuszczając poranne słońce Star City. W szybie odbijał się falujący obraz moich kruczoczarnych włosów, sięgających teraz aż za łopatki. Fałszywa opalenizna mająca zbliżyć mnie choć trochę do ludzi żywych była coraz mniej widoczna. Westchnęłam sięgając po zielone soczewki. 

-Chyba za dużo ostatnio czytasz. Mnie kojarzy się to jedynie z płatkami Cini Mini. - rzuciła wesoło, a ja uśmiechnęłam się lekko. Harleen zawsze potrafiła sprawić, że choć przez chwilę zapominało się o całym złu świata i po prostu uśmiechało się wraz z nią. Nie miałam pojęcia, że tęskniłam za roześmianą dziewczyną ze zdjęcia Amandy, zanim jej nie poznałam.

-Myślę, że to ty czytasz za mało. Poza tym dlaczego, wstałaś tak wcześnie? - odparłam rozczesując włosy. Harleen wstała i podeszła do mnie siląc się na ukrycie uśmiechu wypełzającego na jej twarz.

-Cóż, musiałam coś upiec. - odparła, starając się ze wszystkich sił by zachować zagadkowy wyraz twarzy. Zmrużyłam oczy i obróciłam się do niej.

-Co takiego można piec o piątej nad ranem? 

-Pokażę ci. - odparła wesoło, po czym ruszyła do kuchni. Zmarszczyłam brwi. Po czym nie potrafiąc powstrzymać ciekawości, ruszyłam za nią. Harleen z twarzą rozjaśnioną uśmiechem opierała się o blat, w dłoni trzymając zużytą zapałkę. Na stole leżał natomiast sporej wielkości, czekoladowy tort z kilkunastoma palącymi się świeczkami na szczycie. Musiałam wyglądać jak uosobienie szoku i zdumienia, ponieważ... tak wiem, że to dziwne... nigdy nie widziałam tortu urodzinowego. 

-Masz urodziny zapytałam? - wciąż zdziwiona i lekko skonsternowana, gdyż chyba powinnam wiedzieć, kiedy moja rodzona matka obchodzi swój dzień narodzin. Dodatkowo, nie żebym była niemiła, gdyż Harleen wyglądała jakby się urwała z okładki magazynu Vogue, ale czy świeczek nie powinno być odrobinę więcej? Blondynka spojrzała na mnie, po czym roześmiała się szczerze, a ja poczułam się wyjątkowo głupio. Czy ona przeczytała z mojego wyrazu twarzy, że właśnie staram się wykalkulować jej wiek? 

-Nie. Ty je masz. - odparła wyraźnie rozbawiona, a ja dosłownie zamarłam. Ja mam urodziny? Rany... przecież ja nawet nie pamiętam, które to przez to wszystko... Ile...ile ja mam właściwie lat? Przyłapałam się na liczeniu świeczek na torcie, gdy Harleen dodała. - Wszystkiego najlepszego z okazji osiemnastych urodzin kochanie. 






Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro