Rozdział 1
Przetarłam dłońmi zmęczoną twarz kilka minut po tym, jak cicha melodia budzika, wyrwała mnie ze snu. Sobota. Początek, który nieubłaganie dążył do końca w zaledwie kilka długich chwil. Mimo że kochałam swoich znajomych, a niektórzy nauczyciele byli całkiem w porządku, wstawanie o wczesnych porach i siedzenie w szkolnych ławkach przez kilka godzin nie było moim ulubionym zajęciem.
Uczęszczałam już do przedostatniej klasy liceum, a rozmowy o egzaminach końcowych powoli stawały się dla mnie codziennością. Coraz częściej poruszano temat planów na dalszą edukację i, choć powinno być to dla mnie ekscytujące – wcale takie nie było. Nie wyobrażałam sobie jak to będzie po ukończeniu szkoły. Wszystko, co miałam oraz wszystko, czego potrzebowałam, było wokół mnie; nie potrzebowałam tego zmieniać. Przyjaciele, rodzice, dom, a przede wszystkim ukochane miasteczko, z którym nie chciałam się rozstawać.
South Pasadena była dla mnie azylem, w którym wychowałam się oraz prowadziłam życie, na które nie mogłam narzekać. Uwielbiałam tutejszy klimat, a w szczególności ciepłą pogodę nawet na początku roku. Piękne parki, ulubione restauracje i sieci handlowe. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie, aby z tego wszystkiego zrezygnować i wyjechać na studia oddalone o setki jak nie tysiące mil od miasta. Od mojego domu.
Z rozmyślań wyrwała mnie cicha wibracja telefonu. Sięgnęłam po niego i spojrzałam na tablicę powiadomień.
Farah: Moi rodzice wyjeżdżają na weekend do dziadków. Wiesz co za tym, idzie? IMPREZA!!! Będą wszyscy. U mnie po ósmej, buziaki.
Pokręciłam głową z lekkim uśmiechem malującym się na mojej twarzy i odpisałam przyjaciółce.
Farah Adila Osman była zdecydowanie jedną z najbardziej barwnych postaci w moim życiu. Jej piękne imię było skutkiem korzeni arabskich czego niejednokrotnie jej, zazdrościłam. Często patrzyłam z uwielbieniem na jej wzrost – mierzyła prawie sześć stóp, co przy moich trochę ponad pięciu, było jak niebo a ziemia. Jej szczupła budowa perfekcyjnie współgrała z szerokimi ramionami oraz wąskimi biodrami. Wielkie zielone oczy idealnie wpasowywały się na ostro wyrysowanej szczęce ze szpiczastym nosem, a brązowe włosy okalające jej twarz podkreślały urodę. Jednakże oprócz bycia najpiękniejszą osobą, jaką poznałam, była moją najlepszą przyjaciółką od zawsze. Cóż, prawie zawsze.
Nasza relacja zaczęła się dość... burzliwie, jeżeli można to tak określić.
W przedszkolu moim (oraz jak się później okazało również i Farah) ulubionym zajęciem była zabawa lalkami. Los chciał, że ulubioną lalką brunetki była też moja, ukochana blond Barbie, którą zawsze się bawiłam. Nie wiedziałam jakim cudem jeszcze nigdy przedtem nie doszło do konfrontacji skoro tak często, wybierałyśmy akurat tę zabawkę, ale najwidoczniej życie zaplanowało ją akurat tamtego dnia.
Dziewczynka, zobaczywszy jak, chwytam lalkę momentalnie się na mnie, rzuciła. Zachowywała się jak zwierzę. Dosłownie. Jedyne co pamiętam z tego haniebnego ataku to rwanie włosów i szczypanie ramion, po których później przez jakiś czas miałam niewielkie siniaki.
Na całe szczęście zamieszanie szybko przerwała opiekunka, która wysłała nas do kąta.
Obie.
Tego samego.
Zdawać by się mogło, że coś takiego będzie złym krokiem, ale jak się później okazało – był to najlepszy w moim życiu, choć nawet nie zależał ode mnie.
Bitą godzinę przemilczałyśmy, każda skupiona na oglądaniu własnego czubka nosa, aż w końcu z ust zielonookiej padło to zdanie, które zmieniło wszystko na zawsze.
– A ta to ubrania chyba z zamkniętymi oczami dobierała. – spojrzałam na naburmuszoną twarz dziewczynki, która mówiła o Rosie. Też jej nie lubiłam. W myślach przyznałam rację towarzyszce, róż to zdecydowanie nie jej kolor.
– Racja, wygląda jakby, zrzygał się na nią kot.
Od tamtego momentu byłyśmy już nierozłączne. Co prawda zabawnym faktem było to, że połączyła nas nienawiść do jednego dzieciaka, ale najwidoczniej tak już musiało być. Domyślałam się, że po tygodniu wspólnego siana zamętu opiekunka żałowała tego, co, stworzyła – a stworzyła potwora. Obie byłyśmy złośliwe i wstrętne, a przede wszystkim kochałyśmy być w centrum uwagi. To jednak przekładało się na bycie hałaśliwymi oraz skorymi do kłótni. Wszystko pomnożone razy dwa tworzyło ogromny harmider. Mimo upływu lat złośliwość nadal w nas została; i sama nie wiedziałam, czy to dobrze.
Pokochałam Farah za jej zadziorny charakter, przebojowość oraz cięty język. Pewność siebie, aż kipiała z niej czego, mogła jej pozazdrościć nie jedna osoba. Mimo tych wszystkich cech była też najukochańszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam. Opiekowała się mną, gdy tego potrzebowałam, znajdowała się tuż obok w najtrudniejszych chwilach oraz okazywała swoją miłość w najpiękniej poznany mi dotąd sposób.
Po kwadransie przeglądania social mediów odstawiłam telefon na szafkę nocną znajdującą się po mojej prawej i spojrzałam w sufit. Jedną z kilku rzeczy, które lubiłam w swoim pokoju, było zawieszone na nim lustro. Tata zamontował je kilka dni po tym, jak pierwszy raz, wspomniałam, że taki element wystroju mógłby być fajnym dodatkiem.
Dokładnie spoglądałam w swoje duże, błękitne oczy, pod którymi nie było ani jednego śladu worów. Dbałam o skórę wręcz obsesyjnie, więc nie spodziewałam się innych efektów. Nie zliczę pieniędzy, które wydałam na jakieś kremy czy olejki polecane przez dermatologów na nieskazitelnie piękną i czystą cerę.
Spod białej bluzki, która osunęła mi się nieco na ramię, wystawał lekko kościsty obojczyk. Podobałam się sobie – zarówno ciałem, jak i twarzą. Szerokie biodra oraz duże uda przy akompaniamencie większych piersi i płaskiego brzucha z delikatnym wcięciem w talii perfekcyjnie do siebie pasowały. Uniosłam dłoń i przejechałam po obojczyku w miejscu, gdzie znajdował się na nim trzy małe pieprzyki. Mama powtarzała, że to takie znamię od anioła. Podobno w tym miejscu musiał złożyć mi pocałunek anioł; choć za dzieciaka ciekawiła mnie ta teoria, teraz wydawała się czymś po prostu zabawnym.
Pocierając dłonią fragment skóry, dostrzegłam na nadgarstku niewielką gwiazdkę. Tatuaż, który zrobiłam potajemnie przed rodzicami, miał związek nie z kim innym jak z Farah. Podczas moich piętnastych urodzin stwierdziłyśmy, że znakomitym pomysłem będzie wybrać się do jednego ze znajomych dziewczyny, który dopiero raczkował jako tatuażysta, na niewielki rysunek. Ja wybrałam gwiazdę, a ona księżyc. Miała być to pewnego rodzaju przysięga świadcząca o naszej wiecznej przyjaźni, w którą bardzo wierzyłam.
Następnie przeniosłam palce na włosy, które plątały się we wszystkich kierunkach świata pomiędzy fałdami pościeli. Były długie, o kolorze ciepłego blondu i szczerze mogłam przyznać – kochałam je ponad życie. Uwielbiałam ich każdy fragment, a ten, kto śmiał się ich dotknąć bez uprzedniego pozwolenia, mógł sobie kopać już dół.
Po przeskanowaniu się w lustrze przeniosłam wzrok na ogromne okno przysłonięte beżową zasłoną umieszczone po mojej lewej. Jedną z kolejnych zalet pokoju była duża przestrzeń oraz przejrzystość zapewniona przez sporawe okna.
Niechętnie zmusiłam swoje ciało do ruchu i po wyplątaniu się z pościeli ruszyłam, aby odsłonić zasłony. Za szybą wyłonił się widok ten sam co zawsze. Rząd domów, które widocznie się od siebie różniły – wielkością, kolorem, budową. Przy chodniku wykonanym z płyt w równych odległościach rosły drzewa, a zza nich w niektórych miejscach odprowadzały się ścieżki do poszczególnych domów. Ten naprzeciwko naszego należał do Pani Rose. Słodkiej staruszki o posiwiałych włosach niezmiennie spiętych w kok oraz stale umieszczonych okrągłych okularach na nosie. Uwielbiała nosić swetry, dziergać je i uwielbiała też swoje koty. Kiedy byłam mała mama często mnie do niej, zaprowadzała, bym mogła się z nimi pobawić, a przy okazji staruszka nie była kompletnie sama; choć jak ona to mawiała: „mam swoje koty, nigdy nie będę sama".
Ruszyłam do ogromnej szafy rozpostartej na całą długość ściany, która stała naprzeciwko łóżka i zaczęłam w niej grzebać w celu znalezienia czegoś fajnego na spotkanie u przyjaciółki. Nie chciałam brać jakiejś sukienki, bo wiedziałam, że będzie to raczej spokojna posiadówka z niewielką ilością alkoholu, ale też nie miałam zamiaru przychodzić w dresie. Potrzebowałam po prostu czegoś ładnego.
Po dwudziestu minutach przerzucania ubrań na jedną stertę, a następnie przekładania jej znowu w to samo miejsce, dobrałam odpowiedni strój. Długie, ciemne dzwony dobrze komponowały się z czarną bluzką odkrywającą ramiona. Do tego zamierzałam dobrać trochę biżuterii dla dopełnienia stylizacji. Chwyciwszy te wszystkie rzeczy, skierowałam się do wyjścia z pokoju.
Kiedy zbliżałam się do drzwi, omiotłam wzrokiem biurko, na które chyba wolałam nie patrzeć. Jeżeli udawałam, że nie istnieje nie, musiałam na nim sprzątać, a to naprawdę by mu się przydało. Ilość śmieci, na nim porozrzucanych niemalże spadała już na ziemię, plącząc się pomiędzy zeszytami czy luźno leżącymi kartkami. Mimo wszystko nadal zapierałam się, że nie jestem bałaganiarą, a jest to po prostu mój artystyczny nieład, w którym odnajduję się najlepiej.
Będąc już na korytarzu, zaciągnęłam się zapachem smażonej jajecznicy. Mimowolnie uniosłam kąciki ust, wyobrażając sobie smak jedzenia, które zjem tego poranku. Cieszył mnie fakt, iż mama nie pracowała w weekendy. Była dość znaną i renomowaną adwokatką w całej South Pasadenie, a w dodatku posiadała własną kancelarię prawną przez co obowiązki, zalewały ją niczym tsunami. Od rana, aż do zamknięcia (choć często zostawała też po godzinach) zacięcie pracowała, a czasami robiła to nawet i po powrocie do domu.
Darzyłam ją za to ogromnym szacunkiem, bo na samą myśl o pracy jako adwokat mnie mdliło; tak ważna oraz odpowiedzialna posada zdecydowanie nie była czymś dla mnie. W takim razie co było? Nie wiedziałam, gdyż nie lubiłam się nad tym zastanawiać, ani chociażby o tym myśleć. I sama nie wiedziałam, czy wynikało to z samego braku pomysłu, czy bardziej przerażenia przed rozpoczęciem nowego rozdziału w życiu. Unikałam tego tematu jak ognia.
Moja mama bardzo nalegała, abym podążyła w jej ślady – po ukończeniu liceum, poszła na studia prawnicze, a następnie po odpowiednim wykształceniu, przejęła kancelarię. Jedyną inną opcję, jaką brała pod uwagę, była medycyna, zważając na zawód taty. Oba z tych wyborów kompletnie mnie nie interesowały, a presja, jaką narzucała na to wszystko Agatha, utrudniała mi podjęcie odpowiedniej decyzji. Nie chciałam jej zawieść, ale również nie wyobrażałam sobie przeżyć własne życie, tak jak pragną tego ode mnie inni. To powinien być tylko i wyłącznie mój wybór; szkoda, że ona tego nie rozumiała.
Niski, lecz przepełniony miłością oraz ciepłem męski śmiech, który dobiegł do moich uszu, sprawił, że i tak już dobry humor, jeszcze się polepszył. Tata podobnie do mamy również obejmował ważną posadę, gdyż pracował jako chirurg w szpitalu położonym w Los Angeles. Był uznawany za jednego z najlepszych w swoim fachu, a było to wynikiem długoletniej edukacji oraz wielu praktyk pod okiem samych specjalistów. Ludzie darzyli Connora szacunkiem za oddanie swojej pracy oraz obdarowywali go wszechstronnym zaufaniem. Widziano w nim świetnego lekarza, natomiast ja kochającego rodzica o złotym sercu, który poświęciłby dla mnie wszystko, a może i jeszcze więcej. Nie było na świecie osoby lepszej od mojego taty.
Uśmiechnięta weszłam do łazienki znajdującej się tuż przed wejściem do mojego pokoju i zakluczyłam za sobą drzwi. Niewielkie, choć przytulne pomieszczenie zachowane było raczej w jasnych tonacjach. Szare kafelki na ścianach odbijały miękkie światło, padające z lampy nad lustrem, a podłoga wyłożona kremowymi płytkami, lśniła czystością. Na prawo znajdował się prysznic z ciemną ramą wokół, którego na wąskich półeczkach stały równo poustawiane mydła i buteleczki z olejkami. W powietrzu unosił się delikatny zapach lawendy.
Po kolei ściągałam z siebie piżamę, skanując sylwetkę wzrokiem w zawieszonym lustrze naprzeciwko mnie, aż padł on na tatuaż ogromnego smoka chińskiego rozpościerającego się po lewej stronie mojego ciała. Rysunek przechodził, aż od biodra do początku brzucha. Jak w przypadku gwiazdki na nadgarstku nie dostałam zgody, tak w tym wypadku uzyskałam ją w stu procentach. Pamiętam te niespotykane uczucie, gdy w tamte święta, ujrzałam w kopercie bon na tatuaż, podarowany przez moich rodziców. Prawdę mówiąc, byłam również w ogromnym szoku, gdyż nie spodziewałam się, że w którymś z uniwersów Agatha Kathleen Adams, byłaby w stanie zgodzić się na „oszpecenie" jej córki. Zresztą sama dała mi dwutygodniowy szlaban po ujrzeniu pierwszego tatuażu, twierdząc, iż wyrzucą mnie przez to ze szkoły, a co gorsza nie przyjmą do pracy.
Nasze zdania co do kwestii tej formy malunków były zróżnicowane; ja traktowałam je jako forma ozdobna, niejednokrotnie wyrażająca pewne znaczenie, czy chęć upamiętnienia czegoś ważnego, co miało miejsce w naszym życiu, a ona uważała, iż jest to umyślne oszpecanie się. Nie zliczę sytuacji, w których potrafiła ocenić kogoś tylko i wyłącznie przez pryzmat tego, że posiadał tatuaże. Bo przecież jak ktoś taki miałby stać się prawnikiem czy lekarzem, bo w końcu w jej mniemaniu istniały tylko dwie takowe posady, zapewniające dobrobyt.
Kiedy zdjęłam z siebie ubrania, weszłam do kabiny prysznicowej i puściłam wodę, regulując jej temperaturę. Przymknęłam oczy, ustawiając się pod deszczownicą oraz uniosłam podbródek do góry, pozwalając by ciepłe, kojące krople spływały wzdłuż moich policzków.
Nie mogłam się doczekać, aż znów zobaczę wszystkich swoich przyjaciół, choć widywaliśmy się naprawdę często. Gdybym tylko mogła, spędzałabym z nimi każdą wolną chwilę. Nawet jeżeli Marcus z Cosmo przyprawialiby mnie o białą gorączkę, a Ethan niejednokrotnie zabijał swoją powagą – nie wymieniłabym ich na nikogo innego. Byli moim domem.
Nasze życia nie od zawsze były ze sobą przeplatane; jako pierwszą wraz z Farah, poznałyśmy Ivory. Dzieliłyśmy z nią zajęcia, więc to naturalne, że czasami zamieniłyśmy parę słów, jednakże przełomowym momentem było, to gdy poprosiła nas o pomoc w nauce. I nie tylko była to chwila, która nas do siebie zbliżyła, ale, prawdę mówiąc, fakt, iż poprosiła o coś związanego z edukacją, był niemal niemożliwy. Moja przyjaciółka nie należała do kogoś kto, chociażby miałby przy sobie odpowiedni zeszyt na zajęcia, czy dwa dobrze piszące długopisy. Nie, żeby ze mną było lepiej...
Ivory Evans była niziutką – mówiąc to nie, przesadzałam, dziewczyna mierzyło ledwo ponad pięć stóp wzrostu – rudowłosą pięknością o zielonym spojrzeniu, filigranowej figurze i uroczej buzi. W okolicach nosa gościło na jej twarzy wiele piegów i chociaż moim zdaniem oraz wielu innych osób, wyglądały one przepięknie, chowała je pod toną makijażu. Ivory kochała nakładać na swoją twarz kilogramy jak nie tony kosmetyków, miała na ich punkcie ogromnego fioła i z pewnością dałaby się poćwiartować za nowości od topowych twórców.
Mimo niewinnego wyglądu oraz z pozoru spokojnego charakteru ruda była zaciętą imprezowiczką. Jeżeli chodziła pogłoska o imprezie, trzeba było być pewnym, że Evans się tam pojawi. Nie przegapiała praktycznie żadnej okazji na zabawę. Była wiecznie roześmiana i skora do szaleństwa, a przy tym rozkręcała towarzystwo swoim entuzjazmem. Tętniła życiem, czym przyciągnęła do siebie wielu znajomych.
Tak naprawdę jedynym minusem Ivory Evans była ta jedna cholerna rzecz, którą tak często robiła, a mianowicie było nią zapraszanie nowo poznanych osób do spędzenia czasu w naszej stałej grupie. Często takie organizowaliśmy, a podczas nich pragnęłam być tylko w bliskim mi towarzystwie. Oczywiście nie był to nie wiadomo jaki grzech i byłabym to w stanie przegryźć, gdyby nie zachowanie tych ludzi. Najczęściej były to osoby przesadnie miłe, starające się wkupić w łaski, towarzystwa dość znanego wśród naszych rówieśników. Nie licząc Vii, czy Ethana, którzy już ukończyli liceum, chodziłam do niego jeszcze z trójką moich przyjaciół. Nie ukrywałam, iż nasze twarze były obojętne, gdyż tak nie było. Ludzie nas znali oraz lubili i choć było to naprawdę miłe uczucie, niejednokrotnie nam się naprzykrzali – tak jak podczas tych sytuacji. Tak czy inaczej, moi przyjaciele często zapewniali mnie, że nie było powodów do denerwowania się. Zazwyczaj ci ludzie i tak następnego dnia znikali gdzieś w tłumie, dając nam o sobie zapomnieć.
Opowiadając o Ivory pierwsze co również, cisnęło się na usta, był jej chłopak – Marcus. Anderson był drugą połówką dziewczyny, odkąd tylko się poznałyśmy, lecz mówiła, iż byli ze sobą jeszcze przed rozpoczęciem szkoły. Brunet o włosach zakręconych w sprężynki był podobnie jak ona pełen życia i dobrego humoru. Uwielbiał towarzystwo oraz imprezowanie, przez co idealnie się dogadywali. Mimo wszystko on był odrobinę bardziej ogarnięty od tej rudowłosej wariatki, która wiecznie latała z głową w chmurach.
Byli przepiękną parą i pasowali do siebie jak mało kto.
Kolejną z dość barwnych osób w naszej paczce był Cosmo Everhart. Blondyn o bezgranicznej ilości żartów (które najczęściej bawiły tylko jego), uśmiechu wartym miliony oraz sercu jeszcze droższym. Na jego twarz często opadały niesforne kosmyki, przydługich włosów, dodając mu uroku, a łagodność wyglądu podkreślały niebieskie oczy.
Rzeczą, która była w chłopaku dość charakterystyczna, była miłość do surfingu. Wiele razy opowiadał nam jak za małego, mieszkał na Bali, gdzie licznie wygrywał konkursy oraz turnieje, a swojego czasu był najlepszym zawodnikiem. Do Kalifornii przeprowadził się niedługo przed rozpoczęciem liceum, z powodu spraw rodzinnych; bynajmniej tak nam opowiadał, ponieważ nigdy do końca nie sprecyzował powodu, przez który wyjechał wraz z rodziną. Cosmo wielokrotnie zapewniał, iż South Pasadena przypadła mu do gustu, a dzięki nam czuje się znacznie lepiej, jednakże ja byłam w stanie dostrzec ból w jego oczach za każdym razem, gdy wspominał o Bali i ukochanym sporcie.
Dzięki pasji do surfingu, który uważany jest za dość atrakcyjny, kręciło się wokół niego wiele dziewczyn. Miał niebywałe powodzenie u płci przeciwnej, choć kiedy jakiś czas temu pokazał nam wiadomość od chłopaka, który wychwalając jego formę oraz słabość do surferów proponował mu fantastyczny i niezapomniany seks, upewniło mnie to, że nie tylko dziewczyny na niego leciały. Cosmo był typem całkowitego babiarza, a dzięki swojej dobrej gadce, przyciągał wokół wiele dziewczyn, kąpiąc się w ich adoracjach.
Nasza grupa nie od zawsze była w pełnym składzie i dopiero pod koniec pierwszego roku w liceum, zaczynaliśmy się powoli zaznajamiać. Razem z Farah, Ivory oraz Marcusem, spędziliśmy większość czasu z początków szkoły na wspólnym zacieśnianiu więzi podczas wyjść do pizzerii, czy parków, ale także i do klubów na imprezy.
Z rozmyślań, które trwały niemalże kwadrans, wyrwało mnie powolne drętwienie nóg od stania zbyt długo w tej samej pozycji. Sięgnęłam do półki, przymocowanej przyssawkami do ściany i zabrałam z niej jagodowy płyn do ciała, który następnie zaczęłam rozprowadzać po całym ciele. Na sam koniec umyłam również włosy, lecz nie trudziłam się na przeprowadzenie większej pielęgnacji; tego dnia nie miałam na to kompletnie ani ochoty, ani siły.
Zmarszczone opuszki przypominające te u starszych ludzi, były ewidentnym znakiem, aby wyjść spod prysznica, dlatego już po chwili stałam na dywaniku, zostawiając na nim mokre ślady. Otoczyłam się puchatym szlafrokiem, zamykając w nim wilgotne ciało, a następnie schyliłam się do szafki pod umywalką, aby wydostać z niej suszarkę. Przetarłam ręką zaparowane lustro z wiedzą, że gdyby zobaczyła to Agatha z pewnością nie, oszczędziłaby sobie wywodu na temat smug, jakie na nim pozostaną. Na szczęście wraz z tatą korzystali z toalety na dole, a tę pozostawili mi.
Po upływie dwudziestu minut stałam z nałożoną już bielizną oraz suchymi włosami, których końcówki zakręciłam w lekkie fale.
Kolejno po sobie naciągałam następne ubrania, aż w końcu stałam przed lustrem w pełni odziana.
Ponownie schyliłam się do szafki, ale tym razem wyciągając z niej kosmetyczkę wypchaną po brzegi kosmetykami. Miałam ich całkiem sporo, więc jedną część – tą, z której korzystałam najczęściej – trzymałam w łazience, a drugą w toaletce w moim pokoju. Była to wygodniejsza opcja niż ciągłe przechodzenie z jednego miejsca w drugie, aby sięgnąć po produkt, którego nagle potrzebowałam.
Mój makijaż zazwyczaj nie był bardzo wymagający: dobre krycie, trochę różu oraz błysk z konturem i podkreślonymi rzęsami były dla mnie wystarczające, a przy tym nie zajmowały więcej niż pół godziny.
W pełni wyszykowana opuściłam łazienkę, schodząc następnie po schodach. Nie mogłam się doczekać śniadania, gdyż woń świeżo przygotowanego jedzenia, rozchodząca się po całym domu była naprawdę kusząca.
– Witam moją piękną córkę! – radosny ton głosu taty wybrzmiał w pomieszczeniu. Zeskoczyłam z ostatniego schodka, a następnie ruszyłam w kierunku wyspy, przy której siedział.
Część kuchenna domu, połączona była również z niewielkim salonem, dzięki czemu miałam widok na całą przestrzeń parteru. Światło wpadające przez okna przy wejściu odbijały się od jasnych ścian i drewnianego parkietu. Na prawo od schodów rozciągała się strefa kuchenna; beżowe szafki w połączeniu z dębowymi blatami ładnie pasowały do wielu dodatków poustawianych niemalże wszędzie. Agatha kochała domowy klimat, który tworzyły ozdoby, dlatego cały dom był ich pełen.
– Witam mojego cudownego tatę – podeszłam do mężczyzny, otaczając go ramionami i złożyłam pocałunek na jego policzku.
Tata był dla mnie wszystkim. Oazą, bezpieczną przystanią, komfortem. Ten mężczyzna stanowił dla mnie każde znaczenie słowa ,,bezpieczeństwo". Odkąd pamiętam, byłam typową córeczką tatusia, a ja dla niego stanowiłam oczko w głowie.
Connor Adams był człowiekiem szlachetnym o dobrej duszy. Miał w sobie pełno klasy i kultury, ale przy tym nie był sztywny, czy papierowy. Jego radość udzielała się każdemu znajdującemu się wokół niego w zasięgu przynajmniej kilku mil. Ten czterdziestolatek o lekko posiwiałych już włosach, czarnych okularach, które zawsze gościły na jego nosie i budowie wieżowca, był niczym nigdy niegasnące słońce.
Odbiłam się od niego, a następnie ruszyłam do mamy, która kończyła właśnie mieszanie jajecznicy. Nie mogłam się doczekać, aż w końcu zasiądę do posiłku, od którego na sam widok ciekła mi już ślinka.
– Cześć mamuś.
Za to Agatha Adams była kobietą wysokiej klasy. Uwielbiała ubierać się w garniaki, czy ładne oraz eleganckie stroje. Jej fryzura oraz makijaż były zawsze nienaganne tak samo, jak zachowanie. Mimo tych wszystkich cech nie mogłabym wymarzyć sobie lepszej mamy. Wiadomo, że zdarzały się między nami mniejsze czy też większe sprzeczki głównie spowodowane odmiennymi charakterami, czy poglądami, lecz było to normalne. Ja byłam duszą towarzystwa kochającą imprezowanie, a szaleństwo było moim drugim imieniem (nie licząc Angeliny, na którą wpadł nie kto inny, jak ona) i sam fakt, że więcej nie było mnie w domu niż w nim, byłam, sprawiał, że często się nie dogadywałyśmy.
Mijając Agathę, podeszłam do jednej z wiszących szafek i chwyciłam talerz, wystawiając go w stronę mamy. Ta za to obdarzyła mnie wymownym spojrzeniem, lecz z cieniem uśmiechu na ustach, nałożyła mi niewielką porcję jedzenia.
Przejęłam od niej naczynie, zasiadając obok taty, który pogrążał się w treści czytanej gazety. Connor był jedną z niewielu osób stąpających po tym świecie, które zamiast wyszukiwać informacji w komórce, szukał ich na papierze. Poniekąd było to całkiem urocze, że mimo rozwiniętej elektroniki, nie dał się temu wszystkiemu stłumić, pozostając staromodnym.
– Ciocia Ann i wujek Thomas wyjeżdżają na weekend do dziadków Farah, więc organizujemy u niej małą posiadówę, po ósmej – mruknęłam z pełnymi ustami, czując na sobie karcący wzrok rodzicielki.
– Wracasz na noc? – spytał tata, choć zapewne było to pytanie zadane wyłącznie dla podtrzymania rozmowy.
Rzadko kiedy wracałam do domu po spotkaniach z przyjaciółmi. Zazwyczaj spędzałam noc u któregoś z nich. Oczywiście za każdym razem nie obywało się bez zbędnego marudzenia mamy, mimo że odnosiłam wrażenie, iż z czasem po prostu odpuściła nic niewnoszące umoralnianie mnie.
Pokręciłam głową na co jedynie, odpowiedział cichym mruknięciem.
– Potrzebujesz trochę gotówki? – zwróciła się do mnie Agatha, spoglądając przez ramię.
Posłałam jej krótki uśmiech.
– Pytasz, a wiesz – wzruszyłam ramionami.
Po zjedzonym śniadaniu jeszcze przez chwilę zostałam w kuchni, aby spędzić czas z rodzicami, nim zniknę na niemalże dwa dni. Następnie ruszyłam do salonu, zajmując kanapę oraz odpalając jakieś bzdury w telewizorze. Właśnie tak minęło mi kilka godzin, aż w końcu zbliżała się siódma.
Na ekranie obserwowałam jakieś durne TV show, przerywane co chwila żenującymi tekstami prowadzących. Przez oglądanie tego byłam w stanie poczuć, jak większość moich szarych komórek właśnie się ze mną żegnała.
Podniosłam się niechętnie, kierując wzrok na korytarz prowadzący z salonu do pralni oraz drugiej łazienki. Rzadko kiedy witałam w tamtej części domu – praniem zajmowała się głównie mama, a jeżeli chodziło o toaletę to, korzystałam z tej na piętrze. Ta na parterze służyła rodzicom lub potencjalnym gościom.
Powolnym krokiem kierowałam się w stronę schodów, mijając przy tym rodziców, którzy wciąż zajmowali kuchnię. Weszłam na górę, a do czarnej torebki, którą wygrzebałam z szafy, zaczęłam pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Paczka papierosów, zapalniczka, gumy do żucia, błyszczyk, ładowarka, a telefon wsadziłam w kieszeń spodni. Chwyciłam jeszcze za czarną przekładaną przez głowę bluzę i opuściłam pokój.
Mimo że Kalifornia była naprawdę ciepły miejscem, musiałam brać pod uwagę, iż to dopiero końcówka stycznia. Już i tak zbyt często ryzykowałam chorobą, nie ubierając niczego grubszego, a nie mogłam wylądować pod kocem z okładem na czole. Za niecały miesiąc miałam urodziny; osiemnaste urodziny, które zamierzałam świętować pełną parą. Choroba była ostatnim czego aktualnie, potrzebowałam.
– Podwieziesz mnie? – rzuciłam w stronę taty, gdy mijałam go w drodze do przedpokoju, na co jedynie, mruknął coś pod nosem na znak zgody, podnosząc się ze stołka.
Na nogi wsunęłam białe air force'y, a następnie wyszłam na ganek, by tam zaczekać na Connora. Na zewnątrz było już ciemno, a jedynym źródłem światła były lampki zamontowane nad drzwiami oraz latarnie przy ulicy. Osiedle, na którym mieszkałam, było raczej spokojnym miejscem, więc oprócz odgłosów, które wydawały owady oraz szumem delikatnego wiatru, panował ogólny spokój. Lubiłam ciszę oraz wieczory nią owiane. Byłam duszą towarzystwa, lecz doceniałam chwile samotności, w których mogłam uporządkować natłok myśli. Mimo że miałam wielu kochających mnie przyjaciół, niektóre kwestie musiałam omówić w zaciszu swoich własnych czterech ścian. Tak, aby nie dotarły do uszu nikogo innego. Szkoda, że czasami ściany również je posiadają.
Wpatrywałam się w pustą ulicę, przy której w równych odstępach rosły drzewa. Z chodnika do mojego domu prowadziła wąska dróżka ozdobiona po bokach krzewami. Całość posesji była ogrodzona niewielkim płotkiem, a ogród za nim tętnił życiem. Mama uwielbiała różne ozdobne rośliny, kwiaty i po prostu zieleń, więc takiej tu nie brakowało.
Ta część ogrodu – z przodu domu, była raczej ozdobną; taką, by cieszyć oko, przechadzających się nieopodal przechodniów. Z tyłu było więcej miejsca, a w każde lato opalałam się na leżaku, czy zapraszałam przyjaciół na wspólne spędzanie upalnych dni. Tam również rosło wiele roślinności, na którą mama zwracała szczególną uwagę, zwłaszcza wtedy, gdy ja korzystałam z tej części posesji. Domyślałam się, że nadal miała wstręt po tym, jak Marcus po jednej z imprez w naszym domu, obrzygał jej róże. Dobrze pamiętałam jej gniew, choć do tej pory bawiła mnie ta sytuacja.
Nie musiałam długo czekać na tatę, ponieważ po upływie kilku minut siedzieliśmy już w czarnym mercedesie. Włączyłam radio, nastawiając stację na tę, która aktualnie grała piosenkę Adele Set Fire to the Rain i w rytm melodii zaczęłam przytupywać nogą.
– Tylko szczerze Maddie – zaczął znienacka tata, gdy skupiony wyjeżdżał spod naszego domu. – Będzie alkohol?
Kurwa.
Nienawidziłam poruszać tego tematu, bo choć umiałam kłamać jak z nut, względem swoich rodziców nie lubiłam tego robić. Mogłabym okłamać cały świat i nawet się przy tym nie skrzywić, lecz jeżeli chodziło o tę dwójkę, było trochę inaczej.
Wiedziałam również, że temat alkoholu nie jest dla nich łatwy, w końcu miałam dopiero siedemnaście lat, a już nie raz widzieli mnie w takim stanie, którego wstydziłam się sama przed sobą. Nie byłam z tego dumna, ale nie mogłam cofnąć czasu, a jedynie wyciągać wnioski – i tak też robiłam.
– Tato... – Zaczęłam, spuszczając wzrok na nerwowo przeplatające się ze sobą palce dłoni.
Samochód poruszał się w wolnym tempie po w pełni pustej ulicy.
– Prosiłem, Maddie. Szczerze – powiedział stanowczo, choć ten ton nie był chłodny.
Przełknęłam gulę w gardle po czym, pokiwałam lekko głową.
– Będzie – odpowiedziałam ani na chwilę nie odrywając oczu od swoich dłoni. – Ale nie dużo, przysięgam. To nie jest żadna impreza, po prostu jedziemy się wszyscy razem spotkać.
Po moich słowach w aucie zapanowała cisza, przerywana jedynie odgłosami z zewnątrz oraz cichą melodią piosenki. Mimo że był to niewygodny temat, nie stresowałam się ani też nie bałam. Wiedziałam, że nie był zły; nigdy nie był. Doceniał prawdę oraz nie tolerował kłamstw, choć wiele razy zdarzało się, że dla mnie naginał te zasady.
– Dziękuję – skinął głową nie, odrywając wzroku od kierownicy. Kiedy prowadził zawsze, był w tym taki skupiony i skoncentrowany; był dobrym kierowcą, z którym nie bałam się podróżować. – Dobrze wiesz, że wolę, abyś się przyznała.
Pokiwałam lekko głową, spoglądając na niego spod wachlarza ciemnych rzęs.
– Wiem tato – westchnęłam. – Dlatego nawet nie próbuje kłamać.
Na całe szczęście chwilę po tym zmieniliśmy temat na przyjemniejszy. Rozmawialiśmy tak naprawdę o wszystkim, lecz w głównej mierze wyrzucałam z siebie namnażającą się ekscytację względem wieczoru.
Droga minęła mi szybko, a kiedy po ponad kwadransie jazdy, zauważyłam ulicę osiedla przyjaciółki, poprosiłam tatę, aby zatrzymał się pod sklepem.
Pocałowałam mężczyznę w policzek, a po życzeniu mi dobrej zabawy, odjechał, zostawiając za sobą głuchą ciszę. Poprawiłam pasek, zawieszonej na ramieniu torebki i ruszyłam w stronę supermarketu.
Lubiłam spacerować ciemnymi wieczorami. Zawsze było w nich coś tajemniczego, co skłaniało do przemyśleń. Nic dziwnego, że najważniejsze rozmowy w większości przypadków odbywają się po zmroku. Odnosiłam wrażenie, że każde źle wypowiedziane słowo bądź uczyniony błąd, zostaje niezauważalny oraz skryty w mroku nocy. Czy była to bujda? Być może. Czy zamierzałam w nią przestać wierzyć? Absolutnie nie.
Szklane drzwi sklepu odsunęły się przede mną, gdy stanęłam na wycieraczkę. Omiotłam spojrzeniem kasjerkę stojącą za ladą, a następnie chwyciłam za wózek, kierując się do alejek z alkoholem.
Grono moich znajomych nie było wybredne, a tym bardziej wyrafinowane, więc bez chwili namysłu chwyciłam za dwie butelki wódki oraz parę piw, które wpakowałam do koszyka. Przechadzając się dalej, zabrałam ze sobą jeszcze duży, gazowany napój.
Pani, którą widziałam wcześniej, nie wyglądała zbyt przyjaźnie. Dość krótkie, ciemne włosy spięła klamrą z tyłu głowy, a na jej nosie opierały się okulary z czarnymi oprawkami. Nawet przez szkła dało się dostrzec duże wory pod oczami, które były najprawdopodobniej oznaką przemęczenia.
Kiedy tylko zobaczyła wszystkie butelki wyłożone na taśmie, z wyrysowaną na twarzy kpiną oraz ledwo zauważalnym uśmieszkiem przeniosła wzrok na moją twarz.
– A dowodzik się posiada? – rzuciła tak z kpiną.
Uśmiechnęłam się niewinnie. Racja – miałam siedemnaście lat, ale także trochę oleju w głowie oraz dobre znajomości. Bez krzty przejęcia zaczęłam grzebać w torebce, a z małej kieszeni wyjęłam dowód. Cóż... nie kwestionując jego prawdziwości.
Farah od jakiegoś czasu obracała się w dość śliskim towarzystwie, dzięki czemu miała dojście do takich rzeczy jak fałszywki. Co prawda czasami miewałam wyrzuty sumienia, szczególnie wtedy, gdy przychodziło mi mierzyć się z okłamywaniem staruszki, która niczego nieświadoma, sprzedawała mi różnego rodzaju używki, lecz z czasem nauczyłam się ignorować ten cichy głos z tyłu głowy, wmawiając sobie, że tak już działa ten świat. Opiera się na kłamstwach, a to jak pięknie je wypowiemy, zależy tylko i wyłącznie od nas samych.
Wystawiłam plakietkę w stronę kobiety, która niemalże od razu ją ode mnie przechwyciła. Obracała dokument chyba z pięć razy, wpatrując się dokładnie w każdy jego szczegół. Na moich ustach natomiast pojawił się niewielki uśmiech Uśmiech zwiastujący wygraną. Jak zawsze.
Kobieta prychnęła pod nosem z obrazą po czym, zaczęła skanować produkty.
Po zapłacie i spakowaniu zakupów do torby wzięłam pod pachę największą butelkę, a następnie wyszłam ze sklepu, kierując się w stronę domu Farah.
Tuż po tym, jak opuściłam supermarket mój telefon, zawibrował.
Farah: Za ile będziesz?
Pokracznymi ruchami, odpowiedziałam przyjaciółce krótką wiadomością, a następnie schowałam komórkę w kieszeń spodni.
Madeline: Pięć minut
Tak jak zapewniałam już pięć minut później, wdrapywałam się po schodach kamienicy. Klatka schodowa nie prezentowała się najlepiej; stara farba odpryskiwała ze ścian, a niektóre jej fragmenty pokrywały niechlujne graffiti. Drewniana poręcz była podrapana oraz cała w wyrytych grawerach. W powietrzu unosił się zapach wilgoci oraz zimna.
Kiedy weszłam na odpowiednie piętro, skręciłam w lewo i po chwili idąc krótkim korytarzem, pukałam w ciemne drzwi mieszkania przyjaciółki.
Wyszczerzyłam zęby w szerokim uśmiechu na widok tak dobrze znanej i ukochanej mi twarzy. Farah w niemalże sekundzie znalazła się przy mnie, sprawiając, że prawie skończyłyśmy na ziemi. W ostatniej chwili podparłam się ściany, chroniąc nas od upadku.
– Jeszcze nie weszłam, a ty już upita? – zadrwiłam, unosząc brew. – Nieźle.
Dziewczyna odsunęła się ode mnie i oparła kościste ręce na wąskich biodrach, fukając pod nosem z oburzeniem.
Przeskanowałam jej sylwetkę z zadowoleniem, uznając, że prezentuje się ślicznie. Krótka jeansowa spódniczka ładnie opinała zgrabne uda, a na górę stroju dobrała bandażowy czarny top okalający jej chudziutkie ciałko. Farah od zawsze była niczym kartka papieru. Przez pewien czas zmagała się z anoreksją co mocno, odbiło się nie tylko na niej, ale również i na innych. Przez niemalże dwa lata musiałam walczyć za nas dwie, lecz było warto. W końcu zrobiłabym wszystko tylko po to, aby była szczęśliwa.
Po okropnie długiej oraz wycieńczającej dla nas obu walce stanęła na nogi. Dosłownie. Przez to, jak niewiele ważyła i nie miała sił, by choćby ruszyć ręką, Farah raczej nie chodziła. To ludzie chodzili wokół niej. Na spacery czy do toalety poruszała się na wózku inwalidzkim. Jej osłabione mięśnie były w tak krytycznym stanie, że zielonooka była niczym duch. Jakby nie istniała. Te dwa lata pełne cierpienia zarówno jej, jak i mojego, ale także reszty naszych przyjaciół oraz rodziny długo po tym nawiedzały mnie w koszmarach. Miewałam sny o tym, że nie udaje się jej uratować, a ja pogrążałam się w czeluściach mroku. W takie noce po przebudzeniu nie zamykałam już oczu.
Jednakże moja przyjaciółka należała do jednej z najsilniejszych osób, jakie kiedykolwiek poznałam. Prawie trzy lata lat temu, po tym, jak udało jej się zwalczyć chorobę i sprawić, by ponownie mogła chodzić, normalnie jeść, mówić, a przede wszystkim funkcjonować, postanowiła na nowo przejąć kontrolę nad swoim życiem. Wiadomo, nadal uczęszczała na terapię i była kontrolowana pod względem posiłków, ale zmiana, jaką przeszła była wręcz niewyobrażalna. Farah postanowiła dawać przykład innym – została modelką. Brała udział w sesjach do magazynów modowych, chodziła po wybiegach, prezentując nowości od najbardziej znanych projektantów, a przede wszystkim udzielała wywiadów, mówiąc o chorobach, odbierających życie. Stała się żywym przykładem, że warto walczyć; że warto żyć.
I kochałam ją za to, że nadal chciała się starać, bo miała dla kogo.
Na klatce schodowej rozległ się głos uderzenia, gdy z otwartej dłoni strzeliła w moje ramię. Skrzywiłam się, rozmasowując obolałe miejsce.
– Jeszcze nie weszłaś i już mnie denerwujesz? – Powtórzyła dokładnie tym samym tonem co ja wcześniej. – Nieźle. Zazwyczaj udaję ci się to dopiero po wejściu do środka.
Mijając ją, przycisnęłam usta do jej policzka i przeszłam przez próg mieszkania.
Kiedy znalazłam się w niewielkim przedpokoju, zaciągnęłam się tak dobrze znanym mi już zapachem. Woń kwiatowa z akompaniamentem kurzu, przypominały mi o wszystkich latach spędzonych w tym domu. Moje pierwsze, wspólnie robione gofry, po których pół kuchni było ubrudzone w cieście. Nasze zabawy w chowanego, udawanie wróżek, robienie domku dla lalek, który teraz zapewne leżał gdzieś w piwnicy. Ten zapach był... domem.
– Są wszyscy z wyjątkiem gołąbeczków – mruknęła, wymijając mnie w przejściu.
Spojrzałam na nią zaciekawiona, ściągając w tym czasie buty.
– A co z nimi? – spytałam, gdyż spodziewałabym się, że Ivory prędzej byłaby godzinę przed wszystkimi, niż chociażby minutę po ustalonym czasie.
– Będą za jakieś piętnaście minut, a przynajmniej tak mi pisała.
Mieszkanie Farah nie było duże; przedpokój mieścił jedynie dwie osoby. Ściany niewielkiego pomieszczenia wyłożone zostały cienkimi, drewnianymi deseczkami, które kontrastowały z szarymi płytkami na podłodze. Przy ścianie na lewo od wejścia stała szafka na buty, wpasowująca się w ograniczoną przestrzeń. Tuż nad nią wisiało lustro, a zaraz obok wieszak, zapełniony ubraniami innych gości.
Ruszyłam za przyjaciółką, rozglądając się po domu. Idąc wąskim korytarzem na lewo, mijałyśmy kuchnię, z której dało się dostać również do sypialni jej rodziców. Pomieszczenie nie było duże; czarno białe płytki ładnie pasowały do jasnych mebli z ciemniejszymi blatami, a ściany wyłożone białymi cegiełkami nadawały współgrającej całości. Obok drzwi do pokoju cioci znajdował się jasno dębowy stół, który otaczały krzesła.
Natomiast spoglądając w prawo, znajdował się salon. Na jego środku stała sporych rozmiarów kanapa ozdobiona poduszkami oraz kocami, a tuż przed nią w centralnym miejscu pomieszczenia, widniał telewizor. We wnętrzu zdecydowanie dominowała zieleń – liczne rośliny doniczkowe wypełniające przestrzeń oraz delikatne pnącza, zwisające z sufitu, nadające naturalności, prezentowały się nieziemsko. W rogu salonu znajdowały się szafki, w których przechowywano koce i świeże pościele.
Na końcu korytarza miała miejsce łazienka. Skręciłam obok niej w prawo, wchodząc do pokoju mojej przyjaciółki. Pokój Farah był chaosem w najczystszej postaci, ale takim, który w jakiś dziwny sposób do niej pasował. Niepowtarzalny klimat wnętrza zapewniały pomalowane na fioletowo ściany oraz świecące w ciemności gwiazdy, które, ilekroć w nie patrzyłam, nie dawały mi spać po nocach. Po zgaszeniu światła wyglądały jak mała, prywatna galaktyka, co było całkiem urocze, biorąc pod uwagę, jak bardzo Farah lubiła siedzieć po nocach, grając w gry na komputerze.
Łóżko stojące w rogu – oczywiście niepościelone – zarzucone było masą koców, kolorowych poduszek oraz stosem ubrań, które zamiast zostać ułożone w szafie, walały się z kąta w kąt. Jakby to powiedziała Farah: „Przecież muszę być zawsze gotowa, gdyby ktoś zaproponował mi sesję. Nie mam czasu na szukanie odpowiednich ciuchów!". To dość zabawne, że potrafiłam przewidzieć jej reakcję nawet jej nie, doświadczając. Obok łóżka stała niewielka szafka nocna, którą zajmowały kubki po herbacie, książki i inne śmieci, których przeznaczenia nie potrafiłam określić.
Przy wejściu miała miejsce szafa, pękająca w szwach od nadmiaru ubrań, a także toaletka i biurko obok niej. To przy nim Farah spędzała najwięcej czasu, po powrocie do domu. Uwielbiała gry video i miała na ich punkcie totalnego bzika.
Czymś, czego zazdrościłam przyjaciółce najbardziej, było posiadanie dwóch pokoi. Tak, Farah miała na wyłączność dwie przestrzenie. Pomieszczenie, w którym aktualnie się znajdowałyśmy, było tym użytkowym; w nim spała, jadła, uczyła się i robiła tak naprawdę wszystko. Natomiast ten znajdujący się za krótkim korytarzykiem, pełnił funkcję „pokoju imprezowego". Nie było tam za wiele rzeczy, gdyż oprócz dwóch kanap oraz dwóch stolików, nie znajdowało się nic poza tym. Dzięki wygłuszonym ścianom nie dobiegały stamtąd odgłosy głośnej muzyki, czy rozmów, dlatego mimo obecności cioci, czy wujka, mogliśmy spędzać czas wspólnie, nie przejmując się hałasem.
Kiedy zauważyłam, że Farah zniknęła za uchylonymi drzwiami, ruszyłam za nią. Króciutki korytarz ozdobiony był, zwisającymi z sufitu kolorowymi wstążkami oraz koralikami, które w świetle fioletowych lampek led pięknie się mieniły.
Przekroczyłam próg pokoju, a mój wzrok padał kolejno na każdą z sześciu twarzy, które bacznie mnie obserwowały. Na kanapie po mojej lewej zasiadali Cosmo wraz z Robinem oraz Vią, a na tej po prawej usadowili się Timothy i Ethan. Obdarzyłam każdego z nich szczerym uśmiechem, a następnie skupiłam uwagę na Cosmo zmierzającego w moją stronę.
W ostatnim momencie odłożyłam torbę wraz z napojem na ziemię, aż po chwili chłopak uniósł moje ciało do góry.
- Witamy naszą gwiazdę!
Z moich ust wydobył się pisk, gdy blondyn zaczął nas kręcić w krótko. Jednakże już po chwili czując zbliżające się mdłości, uderzyłam go kilka razy w plecy, krzycząc.
- Cosmo! - próbowałam mu się wyrwać, przykładając dłoń do ust. Niestety matka natura bywała okropna, a najlepszym tego przykładem, była moja cholerna choroba lokomocyjna, która przypominała o sobie w każdym możliwym momencie. - Przysięgam, że jeżeli w sekundę nie postawisz mnie na ziemi, skończysz jako ofiara moich wymiocin!
Chłopak kierowany moją groźbą, pospiesznie mnie puścił, oddalając się na bezpieczną odległość.
- Nie zamierzam ryzykować – uniósł ręce, zajmując swoje poprzednie miejsce. - Nadal mam traumę po wakacjach.
Zaśmiałam się cicho. Doskonale pamiętałam, jak w zeszłe wakacje, udaliśmy się całą ekipą do jednego z parków z rollercoasterami niedaleko Los Angeles. Wtedy głupio łudziłam się, że moja choroba na czas przejazdów uda, że nie istnieje, jednakże w praktyce okazało się zupełnie inaczej. Przez wiele tygodni później starałam się zapomnieć o tym, jak po zejściu z kolejki, nie wytrzymałam i zwymiotowałam wprost na Cosmo. Chociaż w tamtym momencie był wściekły jak cholera, teraz wykorzystywał to jako żarty, by mnie wkurzyć. Zresztą to samo robiła reszta, nie dając mi o tym zapomnieć.
Podniosłam torbę z ziemi i zarzuciłam sobie jej pasek z powrotem na ramię. Obeszłam kanapę od tyłu, zawieszając ramiona na szyi Vii. Ucałowałam ją w policzek, na co dziewczyna pięknie się uśmiechnęła.
- Hej, Maddie – mruknęła cicho.
Octavia Moore, gdyż tak brzmiało jej pełne imię, była kimś naprawdę wyjątkowym. Jej ciężki charakter kontrastował z na co dzień spokojnym usposobieniem. Wyróżniała się z tłumu za sprawą swoich ciemnogranatowych włosów oraz masy tatuażów, porozrzucanych na całym jej ciele. Kolczyki w wardze oraz nosie również wpasowywały się w jej estetykę. Poniekąd można by rzec, że z Vią byłyśmy do siebie całkiem podobne, choć ona zdecydowanie zachowywała się dojrzalej oraz sumiennej. Ja natomiast często działałam pod wpływem impulsu, podejmując przy tym pochopne i w większości mało przemyślane decyzje, które ostatecznie nie kończyły się dobrze.
Tuż przy jej boku znajdował się Robin, który wraz z dziewczyną, tworzył piękną parę. Chłopak o krótko ściętych włosach oraz zielonych oczach, podobnie jak Cosmo, uczęszczał do tego samego liceum, lecz o rok wyżej. Frost nie był obojętny rówieśnikom, gdyż był jednym z najlepszych graczy w szkolnej drużynie kosza, przez co chwalił się dobrą sławą. Przez jego charyzmę był uważany za zabawnego, a ludzie oblężali go niczym muchy, tylko po to, aby choć na chwilę zamienić z nim kilka słów.
Patrząc na tę dwójkę, nie widziałam tylko zakochanej pary, mimo że bardzo bym tego chciała. Ich związek nie był usłany różami, nawet jeżeli ich początki tak się właśnie zapowiadały. Pierwsze pół roku wspominałam naprawdę bardzo dobrze; zarówno Via, jak i Robin byli niesamowicie szczęśliwi w swoim towarzystwie. Nie umieli się od siebie oderwać. Natomiast po upływie kilku miesięcy zaczęły pojawiać się pierwsze problemy, zwiastujące sztorm. Kłótnie, niewielkie sprzeczki oraz czepialstwo o najmniejsze drobiazgi ostatecznie doprowadziły do rozstania. Z pewnością nie tylko oni cierpieli z powodu nieszczęścia; mnie również bolał fakt, iż nie umieli się dogadać. Mimo wszystko uczucie tej dwójki okazało się, być naprawdę silnym, dzięki czemu do siebie wrócili.
Niestety podobny schemat powtarzał się dość często; barwne początki wypełnione po brzegi radością, powoli następujące kłótnie, a na samym końcu decyzja o rozejściu się.
Na całe szczęście nie musieli być z tym wszystkim sami, bo mieli nas. Nie mierzyli się z bólem w pojedynkę, a każdy pomagał im, jak tylko mógł. Dlatego, gdy ujrzałam ramię Robina zarzucone na barki dziewczyny, w moim wnętrzu rozlało się przyjemne ciepło.
Już po chwili zasiadałam na przeciwnej kanapie, czochrając włosy Timma. Chłopak zrugał mnie spojrzeniem, pospiesznie poprawiając fryzurę.
- Miło cię widzieć, gamoniu – puściłam do niego oczko.
Timothy był dla mnie niczym młodszy, niesforny brat, choć był zaledwie rok młodszy. Traktowałam go jak swoje rodzeństwo, chroniąc przed problemami, które, o dziwo, czepiały się do niego, jak rzep psiego ogona. Nie byłam w stanie zliczyć ilości sytuacji, w których ja czy ktoś inny musiał wyciągać go z kłopotów, byleby pogłoska o nich nie dotarła do uszu cioci Evelyn.
Obróciłam twarz w drugą stronę, kiwając głową do Ethana. Steel nie był kimś skorym do otwartego pokazywania emocji, dlatego by się z nim, dogadać nie musiałam nawet używać słów. Był niczym księga; na pierwszy rzut oka zamknięta i tajemnicza, lecz dopiero po jej otworzeniu, ukazywało się prawdziwe piękno. Sama nie wiedziałam jakim cudem Ethan aż tak dobrze wpasował się w nasze towarzystwo; brunet był raczej introwertykiem o usposobieniu samotnika, a mimo to świetnie się zaaklimatyzował. Był swego rodzaju równowagą naszej paczki; Cosmo robił wszystko, byśmy nie pomarli z nudów, a Steel pilnował porządku.
– Kupiłaś alko? – zapytała Farah, wpatrując się w moją wypchaną po brzegi torbę.
Dziewczyna zajęła miejsce na kanapie naprzeciwko mnie, podczas gdy ja wyjmowałam z torby butelki alkoholu. Kiedy spostrzegłam iskierki mieniące się w oczach Timma na widok wódki, zmarszczyłam brwi, rzucając:
– Jeden szot i maksymalnie dwie butelki piwa – pogroziłam mu palcem, lecz z satysfakcją obserwowałam jak, przewraca oczami. Nienawidził mojego matkowania. – Twoja mama nas wszystkich powybija, jak się dowie, że w ogóle ci coś daliśmy.
Chłopak fuknął oburzony pod nosem, nachylając się bliżej mnie.
– Przypominam – wystawił palec w moją stronę. – Jestem tylko rok od ciebie młodszy, nie traktuj mnie jak gówniarza.
– Ale jesteś gówniarzem, gówniarzu.
Blondyn zareagował na to jedynie wystawionym w moją stronę środkowym palcem, na co uroczo się, uśmiechnęłam. Na całe szczęście Tim rzadko kiedy stawiał opory, gdy mu czegoś zabraniałam. Mógłby stanąć na głowie, zrobić dwa salta w tył oraz zatrzepotać uszami, ale nie zdołałby wpłynąć na moją decyzję. Co było w tym najlepsze? To, że zdawał sobie z tego sprawę.
Zjechałam ciałem lekko w dół, opierając głowę o zagłówek kanapy. Przysłuchiwałam się rozmowie, którą toczyła reszta. Dyskutowali na temat „The Walking Dead", który był zdecydowanie ulubionym serialem nas wszystkich. Cóż, wszystkich z wyjątkiem Ethana, niepozostawiającego na tej produkcji suchej nitki, pod względem oceny. Uważał, iż jest on dość prymitywny, a przedstawione w nim sytuacje za mało realistyczne. Niestety nasze odmienne zdania często stanowiły pretekst wewnętrznych kłótni, które potrafiły ciągnąć się godzinami. Żadna ze stron nie chciała odpuścić, uważając swoje zdanie za słuszne.
- Nie bluźnij, Robin. Glenn jest zajebisty! - wrzasnęła głośno Farah, sprzeczając się z Frostem na temat jednego z bohaterów serialu.
- Ta, a ja jestem święty – parsknął Robin, patrząc na nią z kpiną wymalowaną na twarzy. - Przecież w prawdziwym świecie chłop w życiu by sobie nie poradził.
Brunetka rozciągnęła usta w nerwowym uśmiechu, patrząc z oburzeniem na chłopaka.
- A my w ogóle rozmawiamy o tym samym serialu? - zaczęła wymachiwać rękoma. - Przetrwał apokalipsę. Ty z pewnością zdechłbyś po jednym dniu – stwierdziła stanowczo.
Pokręciłam głową, obserwując ich sprzeczkę, która z każdą następną sekundą bawiła mnie coraz bardziej.
- Aż szok, że on tak długo ży...
- Neagan zabija Glenna.
Kiedy sens słów siedzącego obok Ethana do mnie dotarł, zastygłam w bezruchu. W tamtej sekundzie, gdy zrozumiałam co tak naprawdę, powiedział sama nie, wiedziałam, czy miałam ochotę rozszarpać jego, czy siebie. Nie trawiłam wielu rzeczy, w zasadzie większość tego, co mnie otaczała, działała mi na nerwy, jednakże była jedna rzecz, która pobudzała je, zacznie bardziej – spoilery. Bardzo często wciągałam się w różne seriale, filmy, czy czasami nawet i książki, zaczynając powoli żyć tym co, oglądałam, bądź czytałam. Dlatego, gdy nagle przychodził ktoś, kto perfidnie wyjawiał mi coś istotnego z danej pozycji, mój gniew był niemalże namacalny.
Doskonale wiedziałam, że Steel zrobił to specjalnie, by każdego zdenerwować. Mimo że zazwyczaj nie ingerował w rozmowy, które były poza jego interesem, jedynie bacznie im się przysłuchując, tym razem był to ewidentny przejaw jego cholernej złośliwości. Co gorsze w tym przypadku naprawdę udało mu się uzyskać, zamierzony efekt, gdyż żadne z nas nie dotarło jeszcze do tego momentu produkcji.
Obrzuciłam chłopaka wrogim spojrzeniem, wydając z siebie cierpiętniczy jęk. Ręce świerzbiły mnie jeszcze bardziej, kiedy ujrzałam malujący się na jego ustach perfidny uśmieszek, przepełniony satysfakcją.
- Do kurwy, Ethan! - krzyknęła rozwścieczona Farah, której twarz w tym momencie przypominała okazałego pomidora.
Wraz z nią do obelg dołączyli jeszcze Robin oraz Cosmo, a wszystkiemu akompaniował pisk Timma oraz chichot Vii. Sama zresztą uderzyłam go lekko w bok, stwierdzając:
- Jesteś okrutny.
Po wiązance przekleństw utworzonej z kilku głosów, która trwała dobre dwie minuty atmosfera się lekko oczyściła. Rozmowy przeniosły się na tematy nieco mniej konfliktowe odbiegające od takich, które mogłyby spowodować kolejną awanturę. Co jakiś czas Cosmo rzucił jakiś dennym i typowym dla siebie żartem, a Timothy palnął jakąś głupotę. Ja za to oddałam się plotkom, które omawiałyśmy wraz z dziewczynami. Nie wiedziałam, jak wiele bym musiała powiedzieć, bądź zrobić, aby pokazać swoją miłość względem tych ludzi. Czasami nawet pomimo obecności innych w naszym życiu potrafimy czuć się samotnie; ja natomiast wiedziałam, że nigdy nie odczuje takowej samotności. Nie, dopóki mam ich przy sobie. Ci ludzie byli dla mnie wszystkimi gwiazdami na niebie, najpiękniejszą konstelacją. Nie umiałam wyrazić tego, jak ogromnie wdzięczna byłam za ich obecność w swoim życiu. Nic by nie było w stanie tego zobrazować ani przekazać. To było zbyt wielkie oraz potężne uczucie.
Paplaninę Farah, która nieprzerwanie trwała od kilku minut, ukrócił w końcu dzwonek do drzwi. Moja przyjaciółka, klepiąc dłońmi o uda, podniosła się energicznie z miejsca, podążając w stronę drzwi.
- To Ivory – rzuciła wesoła. - Lecę otworzyć.
Skinęłam głową z uśmiechem na ustach, gdyż nie mogłam doczekać się przybycia naszych spóźnialskich. Zresztą jak każdy, gdyż ich przyjście oznaczało, rozpoczęcie prawdziwej zabawy.
Dzięki uchylonym drzwiom byłam w zdanie usłyszeć chichot rudej oraz dźwięczny ton głosu Marcusa. Odgłosy ich rozmów z każdą chwilą stawały się coraz bardziej wyraźne, aż do pomieszczenia wparowała czupryna bujnych, rudych loków.
- Cześć, suki! - pisnęła Ivory, ruszając prędko w moją stronę.
Objęłam chudziutką dziewczynę wokół talii, gdy ta rzuciła się z impetem na moje kolana o mało z nich nie, spadając. Evans była niczym laleczka z porcelany, dlatego nie odczułam praktycznie żadnego ciężaru.
Przypatrywała się mi swoimi zielonymi oczami, w których tliły się iskierki radości, ale też podekscytowania. Pomalowane różowym błyszczykiem usta, rozciągały się w szerokim uśmiech.
- Hej, słońce – mruknęłam, składając na jej policzku całusa.
Przesunęłam się bliżej Timma, robiąc tym samym miejsce Ivory. Mój wzrok powędrował w stronę wejścia, gdzie w progu stał Marcus, witający się z Cosmo, a obok niego ktoś jeszcze. Chłopak uśm... Chwila. Ktoś jeszcze? Przez krótki moment byłam zbyt przyćmiona ekscytacją, by zarejestrować obecność nowej osoby. Jednak kiedy skrzyżowałam z nim spojrzenia, poczułam ją niemal namacalnie.
Tuż obok Andersona stał wysoki chłopak o roztrzepanych w każdym kierunku świata, kruczoczarnych włosach. Pierwszym co przyciągnęło moją uwagę, była barwa jego przenikliwych oczu. Ciemnoszare tęczówki skanowały moją twarz fragment po fragmencie, zachwycając mnie swoją elegancją. Jeszcze nigdy w życiu nie spotkałam nikogo o tak pięknym oraz przeszywającym spojrzeniu.
Nie potrafiłam przerwać, toczącej się między nami niemej wojny. Po prostu trwałam, odbierając tym samym każde poruszenie się jego kącika ust, czy brwi.
Na całe szczęście z mojego utrapienia wyrwał mnie wysoki pisk Ivory.
- Gapa ze mnie – uderzyła się z otwartej dłoni w czoło.
Skrzywiłam twarz, łapiąc się za obolałe ucho. Chociaż byłam odwrócona w stronę Evans, to przez cały czas czułam na sobie przeszywający wzrok nieznajomego.
- To Aiden – powiedziała, wskazując na chłopaka dłonią. - Poznaliśmy go na ostatniej imprezie. Jest mega fajny, więc stwierdziłam, że super będzie go przyprowadzić. - Dziewczyna spojrzała na Farah. - Mam nadzieję, że to nie problem.
Brunetka jedynie pokręciła głową oraz wzruszyła ramiona, rozpościerając je na boki.
- Absolutnie. Im nas więcej, tym weselej.
Nim zdążyłam, chociażby mrugnąć, niejaki Aiden zbliżył się do przeciwnej kanapy, witając się z każdym z osobna. Po kilku sekundach i krótkich urwanych oddech zatrzymał się naprzeciwko mnie.
Sama nie wiedziałam, jak miałam się zachować, to dziwne uczucie skołowania było dla mnie zupełnie nowe. Z reguły dość dobrze szło mi zawieranie nowych znajomości, ludzie lgnęli do mnie niczym magnes, lecz tym razem moje ciało ogarnął lęk. Obce uczucie, którego dotąd jeszcze nie spotkałam.
W skupieniu obserwowałam tatuaże wystające mu spod podwiniętych do łokci rękawów czarnej koszuli. Jego ciało pokrywały liczne rysunki o różnorakich wzorach; gdzieniegdzie wyhaczałam pojedyncze z nich: wąż, skorpion, pajęczyna. Była ich cała masa, choć byłam w stanie dojrzeć tylko te na przedramionach oraz na kawałku torsu, widocznemu dzięki odpiętym pierwszym guzikom ubrania.
- Aiden – chłopak wychrypiał cicho swoje imię, następnie delikatnie ściskając moją dłoń.
- Maddie – odpowiedziałam, wpatrując się w jego oczy.
Posłał mi jeden i bardzo krótki uśmiech, po którym zbliżył się do Ethana.
Chłód wywołany przez sygnety na jego palcach sprawił, iż moim ciałem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz. Przełknęłam ślinę, licząc w duchu do dziesięciu, aby opanować rozszalałe bicie serca. Opanuj się, Madeline. O co ci chodzi?!
Kątem oka śledziłam ruchy chłopaka, który po chwili zajął miejsce na fotelu, ustawionym obok Timma.
Patrząc na swoje poobdzierane z lakieru paznokcie, zaczęłam rozmyślać. Ile mógł mieć lat? Czy chodził do naszego liceum? Nie, z pewnością nie. Gdyby tak było już dawno, bym go, chociażby kojarzyła, a widząc jego twarz nie, przypominałam sobie nikogo podobnego. Zresztą nie wyglądał na kogoś w moim wieku, czy przykładowo Cosmo. Dałabym mu na oko z ponad dwadzieścia lat, może w granicach wieku Vii. Zastanawiałam się również, czy faktycznie był tak „mega fajny", jakim przedstawiała go Ivory. Cóż, wątpiłam w to, gdyż tak, jak wspominałam ludzie przez nią przyprowadzani z reguły tacy nie, byli. Mimo wszystko niejaki Aiden miał w sobie coś doprawdy intrygującego. Dotąd nie spotkałam się z ty,, aby ktoś zrobił na mnie tak... „dziwne" wrażenie? Sama nie wiedziałam jak to określić. Tak czy inaczej...
- Maddie? - wyrwana z myśli uniosłam szybko głowę, gdy poczułam lekkiego kuksańca w ramię. Każda para oczu była wycelowana wprost we mnie, więc najwidoczniej musiałam coś przeoczyć. - A ty jak uważasz?
W czeluściach swojej głowy starałam się przypomnieć sobie, choćby najmniejszy fragment z ich rozmowy, ale moje rozmyślanie na dobre mnie od niej odcięło.
- Mogłabyś powtórzyć? - uśmiechnęłam się nerwowo, zakładając pasmo włosów za ucho. Zawsze to robiłam, gdy się stresowałam, dlatego przyjaciółka już po chwili parsknęła cicho śmiechem.
- Czyli nie słuchała – Evans z udawaną dezaprobatą pokręciła głową, cmokając ustami. Chociaż starała się wyglądać w pełni poważnie, widziałam jak z całej siły, powstrzymywała się przed wybuchnięciem śmiechem.
Odetchnęłam z ulgą, gdy po chwili nikt nie zwracał już uwagi na moją lekką wpadkę. Zamiast tego rozpoczęła się nasza imprezowa „tradycja" (bardzo dziwna tradycja swoją drogą), polegająca na obstawieniu, kto pierwszy przegnie z alkoholem. Tak, wiem, jak to brzmi i nie zamierzam się z tego tłumaczyć.
Zazwyczaj stawiałam na Cosmo, choć sporadycznie padało również na Farah, ale tylko wtedy, gdy dostrzegałam w niej większe zacięcie do zabawy. Jednakże tego wieczoru postanowiłam nieco nagiąć swoje dotychczasowe założenia, stawiając na kogoś innego. Nowego.
- Maddie możemy pominąć, bo i tak wybierze Cosmo – bąknął Marcus, uśmiechając się do mnie. Nie poświęcił mi więcej niż pięć sekund, gdyż już po chwili przeniósł spojrzenie na Ethana.
Odchrząknęłam, odzyskując tym uwagę pozostałych.
- A może Aiden? - powiedziałam pewna siebie.
Sama nie wiedziałam, dlaczego postanowiłam tak postąpić. Być może kierowała mną ciekawość, gdyż Aiden emanował intrygująco dziwną energią. Zastanawiałam się jak, zareaguje w takiej sytuacji; kierowała mną nuda.
- No co się tak patrzycie? - przeskakiwałam nerwowo wzrokiem z twarzy na twarz, omijając tylko jedną z nich. - Może chłopak nas jeszcze zaskoczy – wzruszyłam ramionami. - Cicha woda brzegi rwie jak to mówią, a masz ci los, jest alkoholikiem albo...
Zastygłam, gdy od ścian pomieszczenia, odbił się niski śmiech. Śmiech, którego jeszcze nigdy dotąd nie słyszałam oraz śmiech, jeżący wszystkie włoski na moim ciele. Tak cholernie nie podobało mi się to, co robił ze mną Aiden.
- To śmieszne, bo zazwyczaj nie piję. Prowadzę – sprostował spokojnym głosem. - Ale jeżeli jest to wyzwanie, to z chęcią się go podejmę.
Zmrużyłam oczy z irytacją, kiwając przy tym głową. Nie podobała mi się ta jego przesadna pewność siebie.
– Raczej nie chodziło mi od razu o wyzwanie, tylko... - starałam się wytłumaczyć, lecz ponownie mi przerwano.
- Nie szkodzi – skinął głową. - Możemy zagrać w butelkę – zaproponował śmiało. - Prawda lub wyzwanie; jak nie odpowiesz, pijesz. Co ty na to, Maddie?
Jego głos przepełniony był arogancją oraz cynizmem, który wyrażał, że z góry założył wygraną. Szkoda jedynie, że nie zdawał sobie sprawy, iż już z samego początku, znajdował się na przegranej pozycji. Madeline Adams nigdy nie przegrywała. Nigdy.
- Dobrze – skinęłam głową, unosząc delikatnie kąciki ust.
Sama nie potrafiłam określić, czy dobrze robiłam, godząc się na coś takiego. Co prawda niejednokrotnie spożywałam duże ilości alkoholu, lecz nigdy nie, testując swoich granic ze względu na rodziców, którzy niejednokrotnie widzieli mnie w tragicznym stanie. Mimo wszystko w tym przypadku wystarczyło dobrze wykonywać zadania, a wszystko powinno przebiec pomyślnie.
Po niecałym kwadransie na stoliku ustawionym pośrodku kanap Farah ustawiła plastikową butelkę po wodzie. Podobnie jak inni nachyliłam się lekko do przodu, przybliżając do mebla.
- A więc... - chłopak wychrypiał ze spokojem, zwracając się w moją stronę. - Zaczynaj, Madeline.
Po zakręceniu plastikiem w napięciu, oczekiwałam, aż szyjka butelki wskaże pierwszą osobę. Padło na Marcusa, który zauważając to, poruszył brwiami, zacierając z uśmiechem ręce.
- Pytanie, czy wyzwanie?
- Dajesz pytanie – kiwnął głową na, co przewróciłam oczami.
- Lamus.
Po chwili namysłu w mojej głowie zrodziło się jedno odpowiednie pytanie, które w dobry sposób mogłoby rozpocząć grę. Nie było ono przesadnie mocne, choć wiedziałam, że z pewnością poruszy jedną osobę. Właściwie tylko, dlatego się na nie zdecydowałam.
- Celebrytka... - zaczęłam powoli. - Lub celebryta, w którym skrycie się bujasz.
Niemal sekundę po wypowiedzeniu pytania, czułam na sobie palące spojrzenie Ivory. Nienawidziła, kiedy jej chłopak, chociażby wspominał o dziewczynie innej niż ona. Wiedziałam, że pytając o to Marcusa, pobudzę jej zapał do gry, choć w tym momencie z pewnością pragnęła mnie udusić.
- Megan Fox – Anderson odpowiedział po krótkiej chwili namysłu.
Jeżeli samym patrzeniem byłaby możliwość zrobienia komuś krzywdy, zapewne leżałabym już martwa.
- Ale przypominając! - brunet, unosząc głos, podniósł się ze swojego miejsca. - Moją największą miłością oraz celebrytką, w której kocham się najbardziej... - obszedł stolik, stanąwszy naprzeciwko swojej dziewczyny. - Jest moja najwspanialsza – dotknął jej zmarszczonego ze złości nosa. - Najpiękniejsza oraz najwspanialsza dziewczyna – po wypowiedzeniu ostatniego zdania niespodziewanie chwycił Ivory pod kolana i podniósł ją do góry, wyrywając tym cichy pisk z jej ust.
Przewróciłam oczami, widząc, jak zaczęli niemalże pożerać sobie języki. Mimo wszystko zadowoliło mnie to w jaki sposób, Marcus to rozegrał.
Patrząc na ich uczucie, czułam... zazdrość? Nie, to zdecydowanie nie była zazdrość. Czułam smutek oraz... żal. Żal, ponieważ również chciałabym mieć w swoim życiu kogoś, kto kochałby mnie z takim uwielbieniem, jak Marcus robił to wobec Ivory. Chciałabym przeżyć nastoletnią miłość, nawet jeżeli byłaby ona pełna bólu i rozczarowania. Chciałabym móc wymykać się nocami z domu, aby spotkać się z chłopakiem. Chodzić na randki do restauracji oraz na horrory do kina, by w razie strachu, wtulić się w bezpiecznie ramiona. Robić głupie i być może mało rozważne rzeczy, ale po prostu mieć możliwość przeżyć coś tak wspaniałego. Nawet jeżeli skończyłoby się to cierpieniem.
Następne losowania mijały dość spokojnie. Raz padło na Vię, która musiała pokazać swoją najnowszą konwersację z telefonu; nikogo nie zdziwiło, że była ona z Robinem. Butelka padła kilka razy na Cosmo, który za każdym z nich sięgnął po kieliszek, a także na inne osoby, lecz żadne z wyzwań, bądź zadanych pytań nie, było tym, które wzburzyło harmonijny porządek gry.
Moje zaangażowanie momentalnie wzrosło, gdy po zwinnym odpowiedzeniu na pytanie to Aiden, zakręcił butelką. Przełknęłam ślinę z niecierpliwością, obserwując, obracający się plastik. Do tej pory padło na mnie jedynie dwa razy podczas których zrezygnowałam z wykonania zadania na cześć alkoholu. Znając siebie, wykonałabym każde wyzwanie, a wtedy gra alkoholowa nie miałaby sensu.
Żołądek zacisnął mi się jeszcze bardziej, gdy po dłużących się kilku sekundach szyjka butelki, była wymierzona wprost we mnie. Przełykając gulę w gardle, uniosłam wzrok na chłopaka, który z perfidnym uśmiechem, obserwował każde moje zachowanie.
- Wyzwanie czy pytanie?
- Wyzwanie – odpowiedziałam natychmiastowo. Nie było opcji, bym wybrała pytanie; jeżeli miałam „wygrać" to tylko w taki sposób.
Aiden pokiwał powoli głową, a następnie wystawił w moją stronę dłoń, ruszając jej palcami.
- Telefon.
Wytrzeszczyłam oczami, parskając przy tym śmiechem z nadzieją, iż się przesłyszałam. Nie cierpiałam oddawać swojego telefonu, chociażby osobom, którym ufałam, dlatego tym bardziej nie miałam ochoty tego robić względem obcego mi człowieka.
- Słucham? - wybąkałam z głupią miną.
- Telefon – powtórzył pewny siebie. - No, chyba że wymiękasz...
- Nie, nie – pokręciłam szybko głową, sięgając do torby, by wygrzebać z niej urządzenie. - Oczywiście, że nie.
Odblokowałam komórkę, a następnie podałam ją Aidenowi. Przez cały czas, gdy chłopak w nim grzebał, wystukując coś na klawiaturze, nerwowo ruszałam nogą, przygryzając dolną wargę. Nie mogłam wytrzymać ze świadomością, iż mógł zrobić w nim cokolwiek, by zechciał, a ja miałabym na to po prostu patrzeć. I tak racja, mogłam napić się alkoholu i problem rozwiązałby się sam, ale już ze startu wykluczyłam tę opcję. W innych przypadkach owszem może i tak bym uczyniła, ale w związku z nim nie mogłam pokazać, że jest w lepszej pozycji.
Kiedy w końcu oddał mi telefon niemalże, wyrwałam mu go z ręki, ponownie chowając w czeluściach swojej torby. Stwierdziłam, że aby się bardziej nie denerwować, sprawdzę to, co w nim naklikał, kładąc się do łóżka.
Z osoby na osobę wyzwania stawały się coraz bardziej wymagające przez co alkohol znikał w oczach. Osobiście skusiłam się jeszcze na dwa szoty, by wzmocnić przepływ procentów we krwi. Musiałam zapić te całe nerwy, by one nie zapiły mnie.
Melodia muzyki wybrzmiewała z ustawionego w kącie głośnika, wypełniając tło naszych rozmów oraz śmiechów. Wstawione towarzystwo, które co chwila mnie rozbawiało, sprawiło, iż cały niepokój oraz dyskomfort rozpłynął się gdzieś w powietrzu. Cieszyłam się, że pomimo obecności Aidena, którego tu nie chciałam wieczór nie, obrócił się w porażkę.
- Na kogo padnie, na tego bęc – wymruczał pod nosem Cosmo.
Rozmawiałam o czymś właśnie z Timmem, śmiejąc się przy tym do rozpuku, gdy nagle jego uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej. Chłopak szturchnął mnie w ramię, kiwając głową w stronę stoliczka. Jakież było moje zdziwienie, gdy ponownie tego wieczoru ujrzałam butelkę wymierzoną we mnie.
- Kurwa nie mam pomysłu – Cosmo drapał się po brodzie, próbując wymyślić dla mnie zadanie, aż po chwili poderwał się lekko do góry. - O! Wiem. Zamień się etui z osobą, która me ten sam telefon co ty.
Uniosłam brew do góry, zdziwiona zadaniem, jakie mi rzucił. Nie było ono niczym wymagającym, dlatego ze spokojem, zaczęłam oglądać dłonie innych, w których trzymali swoje komórki. Jednakże, gdy po chwili nie dostrzegłam podobnego telefonu, parsknęłam śmiechem, rzucając:
- Z tego, co widzę żadne z was...
- Wydaje mi się, że my możemy mieć ten sam.
Zastygłam w bezruchu, słysząc głos cholernego Aidena. Obróciłam głowę, a gdy dostrzegłam umieszczony w jego dłoni telefon, miałam ochotę wyrwać sobie włosy z głowy. Ze wszystkich jebanych osób na świecie to AKURAT ON musiał mieć to samo urządzenie co ja. Czymże zgrzeszyłam, Panie? Za jakie pierdolone grzechy...
Niechętnymi ruchami zaczęłam zdejmować obudowę, a gdy to zrobiłam, obróciłam ją, by móc spojrzeć na jej tył. Etui miało motyw maski Spidermana w czerwonym kolorze. Dla innych ludzi był to nic nieznaczący przedmiot, lecz dla mnie oraz dla reszty dziewczyn, było to coś ważnego. Każda z nas posiadała dokładnie ten sam case, lecz z różnicą w kolorach. Farah posiadała białą, Ivory czarną, a Via szarą. I mimo że była to tylko durna obudowa, miałam do niej ogromny sentyment.
Podałam chłopakowi swoją własność, przekręcając przy tym oczami, po ujrzeniu na jego twarzy uśmiechu przepełnionego dumą z samego siebie.
- Fanka Spidermana? - zapytał z zaciekawieniem, przyglądając się obudowie.
Wzruszyłam ramionami.
- Jak widać.
Po opuszczeniu wzroku z twarzy Aidena przeniosłam go na etui. Przysięgam, że niemalże zadławiłam się własną śliną, zauważając motyw, który zdobił jej tył. Motyw Venoma, który walczył ze Spidermanem w jednym z filmów. I racja, nie powinnam była, aż tak się tym dziwić, zważając na to, że nie wiedziałam o tym człowieku nic poza imieniem, lecz ten cholerny zbieg okoliczności lub być może złośliwość rzeczy martwych w tym wypadku była doprawdy irytująca.
Wydałam z siebie ciche parsknięcie, czując na sobie wzrok chłopaka, po czym bez dodania ani jednego więcej słowa sprawnie, założyłam gumę na telefon.
Gra ciągnęła się przez jeszcze bardzo długi czas, lecz nie byłam w stanie stwierdzić ile dokładnie, upłynęło od jej początku. Alkohol buzujący w żyłach każdego z nas przypominał o sobie coraz częściej oraz coraz mocniej. Tak naprawdę jedynymi w miarę trzeźwymi osobami był Ethan, który nie dość, że miał silną głowę to jeszcze dużo szczęścia w życiu, iż butelka wskazała na niego naprawdę bardzo niewiele razy i Timothy, któremu nie pozwoliłam wypić więcej, niż ustaliłam to na początku. Być może nie powinnam mu była tak matkować, gdyż w końcu nie miałam do tego żadnych praw, ale wiedziałam, co robi z nim, chociażby niewielka ilość alkoholu. Mój przyjaciel nie należał do osób o dobrej głowie do picia, więc jeżeli miałby możliwość sięgać po procenty tak często, jak tylko by chciał, leżałby nieprzytomny na ziemi już po pierwszej pół godzinie. Ja naprawdę chciałam, aby pamiętał przynajmniej niewielki fragment z tej imprezy.
Jeżeli chodziło o mnie to oprócz lekkiego kręcenia się w głowie przy zbyt gwałtownym poruszeniu oraz uczuciu, które nakazywało mi się śmiać nawet z tego, gdy Cosmo w zabawny sposób wygiął twarz, nie odczuwałam żadnych większych skutków upojenia. Potrafiłam w miarę racjonalnie myśleć oraz sprawnie odpowiadać na zadawane mi pytania, choć gdyby ktoś teraz zaproponowałby mi położenie się w miękkim oraz wygodnym łóżku bez dwóch zdań przystałabym na tę propozycję. Nie licząc radości odczuwałam też ogromne zmęczenie i chęć odpoczynku, ale nie chciałam rezygnować. Nie, dopóki nie zrobiłby tego on.
Uśmiechnęłam się pod nosem, widząc usypiającą na ramieniu Robina Vię. Niestety w przypadku Moore picie alkoholu najczęściej właśnie tak się kończyło; początkowo nie umiała przestać się chichotać, by następnie przysypiać w każdym możliwym momencie. Tuż obok Robina miejsce zajmowała ściśnięta między nim a Cosmo Farah, która najwidoczniej też fantastycznie się bawiła. Jej czerwone wypieki na policzkach oraz ciągle roześmiana twarz wyraźnie o tym świadczyły.
Korzystając z okazji, gdy Aiden rozmawiał o czymś z Marcusem dokładniej się mu, przyjrzałam. Po jego minie nie dało się wywnioskować, aby tego wieczoru sięgnął po cokolwiek z dodatkiem procentów. Był wciąż tak samo opanowany oraz tajemniczy, jak na początku naszego spotkania. Nie dało się z niego wyczytać absolutnie niczego i to chyba właśnie to denerwowało mnie w nim najbardziej. Pragnęłam móc cokolwiek zauważyć nawet po samych gestach, lecz nawet i te nie mówiły za wiele.
Nim zdążyłam odwrócić wzrok Aiden, przekręcił głowę w moją stronę tym samym, przyłapując mnie na przyglądaniu mu się. Uniósł zadziornie kącik ust, choć sama nie wiedziałam co to, oznaczało. Po chwili również Marcus zwrócił się ku mnie, szczerząc zęby. Puścił mi w powietrze kilka całusów, na które zareagowałam jedynie pokręceniem głową. On podobnie do swojej dziewczyny tego wieczoru pozwolił sobie zatrzeć wszelkie granice i popłynąć w wir zabawy.
- Dobra, mam dość! - krzyknął głośno Cosmo, zwracając tym na siebie uwagę wszystkich. - Kaca czuje już teraz, a nie chce nawet pomyśleć co, będzie jutro rano.
Marcus na informacje swojego kumpla wybuchł głośnym rechotem, który po chwili został ukrócony uderzeniem w potylicę zadanym przez Everharta. Nie minęły dwie minuty a oboje, opuścili pokój, porywając przy tym chwiejącą się Ivory.
Nie wiedziałam, która była aktualnie godzina, choć wnioskując po swoim zmęczeniu, stawiałam na pierwszą w nocy. Z doświadczenia wiedziałam, iż lepiej jest posprzątać przed pójściem spać, dlatego nie czekając na resztę, ruszyłam w kierunku pustych butelek, stojących na stole przy końcu pokoju. Już po chwili do sprzątania dołączyła się reszta.
- Dobrze się bawiłaś? - przez moje ciało przeszedł dreszcz, gdy wyczułam za sobą czyjąś obecność. Jego obecność.
Wyprostowałam ciało, lecz nie odwróciłam się w jego stronę. Kąciki moich ust nieznacznie powędrowały do góry.
- Wyśmienicie – odparłam, chwytając między palce kolejną butelkę.
Dopiero wtedy, gdy nie byłam w stanie zabrać ze sobą kolejnej, obróciłam się w jego stronę. Jego klatka piersiowa unosiła się w spokojnym rytmie, który nie wskazywał, aby odczuwał dyskomfort przez znalezienie się tak blisko mnie. Za to ja takowy odczuwałam; wszystkie moje mięśnie momentalnie się spięły, widząc go stojącego tuż przede mną.
- Musisz sobie zapamiętać jedną i cholernie ważną rzecz, Aiden – spoglądałam w jego przenikliwe oczy ze skupieniem oraz pewnością siebie. - Ja nigdy nie przegrywam. Nigdy.
Nie czekając na jego odpowiedź sprawnie go, wyminęłam i skierowałam się w stronę drzwi. Nim opuściłam pomieszczenie, usłyszałam jedynie pomruk jego głosu;
- Jeszcze się przekonamy.
Weszłam do kuchni z myślą, by sięgnąć po coś do picia oraz wyrzucić śmieci. Od kilku godzin nie piłam niczego innego, niż alkohol, więc nawet głupia woda byłaby dla mnie, jak zbawienie. Wpakowałam szkła do dużego worka na śmieci, a następnie otworzyłam lodówkę w poszukiwaniu napoju. Odczułam niesamowitą ulgę, zauważając w niej sok jabłkowy. Chwyciłam za karton oraz szklankę i zaczęłam odkręcać korek. Cóż, bynajmniej próbowałam to zrobić, gdyż był on zaciśnięty tak mocno, że nawet przy użyciu największej siły, jaką miałam, nie potrafiłam go odkręcić. Kto to do cholery zamykał?!
- Pomóc ci, sierotko? - nagle zza moich pleców wydobył się przepełniony kpiną głos.
Spojrzałam na niego przez ramię, lecz było to jedyne czym go, obdarowałam, gdyż postanowiłam zignorować jego słowa, jak i samą jego obecność.
Jakież było moje zdziwienie, gdy ten bez skrupułów wyrwał z moich rąk ten pieprzony karton.
- Oddaj – warknęłam, łapiąc z powrotem za opakowanie. - Poradzę sobie.
Mimo mocnego szarpnięcia nie udało mi się odzyskać soku, przez to, jak mocno go trzymał.
- Pomogę ci – powiedział łagodnie.
- Ale ja kurwa nie potrzebuje pomocy! A szczególnie twojej. - wypuściłam na jednym oddechu. Oj, gdyby tylko wiedział, jak niewiele brakowało mu, bym wybuchła natychmiastowo odłożyłby ten jebany karton na miejsce. - Oddawaj to!
- Madeline, zacz...
Jeżeli człowiek byłby zdolny do wybuchu tylko i wyłącznie za sprawą ogromnych emocji, które tłumił w swoim wnętrzu, byłam święcie przekonana, że takowy by właśnie nastąpił. Lawa jadu wrzała wewnątrz mnie niemalże, błagając, by wydostać się na zewnątrz. Miałam problemy z opanowaniem agresji i było to faktem, ale to, iż Aiden doprowadził mnie na skraj wytrzymałości, prosząc się o złamany nos nie, było już moją winą.
Kiedy starałam się wyrwać sok z rąk tego idioty zakrętka napoju niespodziewanie się, poluźniła, a silny nacisk na karton sprawił, że w ułamku sekundy cała zawartość opakowania wylądowała prosto na moich pięknych ubraniach. Byłam w stanie poczuć jak gorące, są moje policzki od wzbierającej się złości. Mój oddech stał się szybki i nieregularny, a myśli przyćmione od buzujących nerwów. Jeżeli mogłabym kogoś zabić samym wzrokiem, Brewer leżałby w tym momencie martwy i zimny.
Nie zorientowałam się, kiedy do kuchni weszła Farah, łapiąc mnie za ramiona. Zresztą skupiałam się tylko na bezczelnej minie chłopaka, która ewidentnie świadczyła o tym, jak bardzo bawiła go obecna sytuacja.
- Oddychaj, Maddie – wyszeptała cicho obok mojego ucha. Tak naprawdę tylko te dwa słowa przedostały się do mojego umysłu, reszta odbijała się od moich uszu głuchym echem.
Nim byłam w stanie zacząć na nowo racjonalnie myśleć oraz przejąć kontrolę nad samą sobą, minęło kilka minut, podczas których siedziałyśmy się z Farah w łazience. Przyjaciółka znajdowała się nieustannie tuż obok mnie, pomagając mi dojść do siebie. Byłam jej za to cholernie wdzięczna. Tylko ona wiedziała co robić, gdy niekontrolowana agresja przejmowała stery nad moim umysłem. Przez tyle lat przyjaźni zdołała przebrnąć przez masę moich napadów, dzięki którym nauczyła się, jak postępować w takich sytuacjach.
- Mówię ci, nie ma co sobie nerwów psuć – tłumaczyła, podczas gdy ja wacikami nasączonymi płynem do demakijażu, zmywałam jego resztki. - Nawet nie wiesz, czy go jeszcze zobaczysz.
Pokiwałam głową, wypuszczając przy tym z ust głęboki wydech. Farah na pewno miała rację. Przez siedemnaście lat swojego życia nie spotkałam go ani razu, jeden wieczór z pewnością tego nie zmieni.
Przyglądałam się swojemu mizernemu odbiciu w lustrze, stwierdzając, że nie prezentowałam się już tak dobrze, jak na początku spotkania. Moje włosy były zmierzwione, a zmęczone oczy, prosiły o dawkę snu. Niestety alkohol również wciąż dawał o sobie znać pod postacią lekkich zawrotów głowy.
Ściągnęłam bluzkę, która lepiła się od wylanego na nią wcześniej soku, a następnie rzuciłam ją obok stóp Farah. Nie krępowała mnie nagość, nie przy niej. Niejednokrotnie widziałyśmy się wo wiele gorszym stanie, a widok w bieliźnie czy nawet bez niej, było przy tym, jak pikuś.
Obróciłam głowę, gdy usłyszałam z jej strony ciche gwizdanie. Dziewczyna skanowała moją sylwetkę od stóp po czubek głowy w szczególności, zatrzymawszy się na koronkowym zestawie bielizny, który na sobie miałam.
- No, no – pokiwała z uznaniem głową. - Obstawiam, że był w pizdu drogi.
Parsknęłam cicho pod nosem, sięgając po leżącą na pralce bluzkę.
- Uwierz, że nie chcesz wiedzieć ile, kosztował. Sama staram się o tym zapomnieć.
Po pozbyciu się stanika włożyłam na siebie koszulkę ze spranym obrazkiem czaszki, a następnie nie ściągając fig, nasunęłam na biodra luźne spodenki.
Kwadrans później miałam już umyte zęby oraz włosy spięte w niechlujnego kucyka. Przez cały ten czas, gdy to Farah zmieniała ubrania i pozbywała się resztek makijażu, rozmawiałyśmy na przeróżne tematy. Dzięki temu zdążyłam już zapomnieć o niechcianej złości oraz prowokacjach Aidena, które miały miejsce cały wieczór. Czułam się znacznie lepiej, a przynajmniej nie tak, jakbym pół godziny temu chciała zamordować człowieka.
Obie przebrane w prowizoryczne piżamy, opuściłyśmy łazienkę. Ku mojej uciesze przywitała nas wszechobecna cisza. Nie było słychać już muzyki ani rozmów innych. Wokół panował spokój, który przerywany był jedynie powiewem wiatru, szumiącym gdzieś za oknami.
Zanim podążyłam śladem Farah, która weszła do swojego pokoju, zdecydowałam się na chwilę zajrzeć do salonu. Przyjemne ciepło rozlało się w moim wnętrzu na widok śpiących na kanapie Cosmo, Timma oraz Robina. Była to przyjemna odmiana od tego, gdy ciągle się wyzywali. Przypominali w tym momencie trójkę słodkiego rodzeństwa, choć gdyby właśnie usłyszeliby moje myśli z pewnością, zaczęliby wszystkiemu zaprzeczać. Mimo wszystko byłam święcie przekonana, że skoczyliby za sobą w ogień w razie takiej potrzeby.
Nie zwlekając chwili dłużej, przekroczyłam próg pokoju przyjaciółki. O mało nie wpadłam na jej plecy, gdyż stała niedaleko przejścia, wpatrując się w swoje łóżko. Sama również na nie zerknęłam.
Od zawsze wiadome było, iż na imprezach łóżko Farah należało do niej oraz do mnie. Wszyscy mogli pójść spać, gdzie tylko chcieli, lecz to miejsce było ówcześnie zarezerwowane dla nas. Dlatego jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy ujrzałam pomiędzy pościelą wtulonych w siebie niczym dwie wiewiórki Ivory oraz Marcusa. Nie miałam siły się już więcej denerwować, więc po prostu nabrałam do płuc głębszego oddechu, spoglądając na brunetkę. Ta nie wydawała się niczym przejmować.
Przeszłyśmy do sąsiedniego pokoju, lecz tam również zastałyśmy zajęte kanapy. Na jednej leżała Via, która zapewne marzyła o śnie już od dobrej godziny, natomiast drugą okupował Ethan. A pośrodku tego wszystkiego swoją obecnością gościł nas pieprzony Aiden.
Momentalnie poczułam jak wszystkie mięśnie w moim ciele, spięły się na jego widok. Siedział na fotelu, wywiercając mi dziurę spojrzeniem wypełnionym pewnością siebie oraz lekką... kpiną? Nie wiedziałam co go tak, bawiło, ale jeżeli nie przestanie uśmiechać się w ten swój durnowaty sposób to, przysięgam, że...
- Madeline – szepnęła mi do ucha Farah, kładąc dłoń na moim ramieniu. Najwidoczniej musiała zauważyć to, jak, zareagowałam, widząc chłopaka. - Nie ma co, serio.
Przez kilka ulotnych chwil patrzyłam się jej prosto w oczy jakby, doszukując się potwierdzenia wypowiedzianych słów. Znalazłam je tam. Miała racje nie, powinnam była męczyć sobie głowy czymś tak mało ważnym. Już i tak napsułam sobie za dużo nerwów.
Zastanawiałam się co teraz, zamierza zrobić Farah; z pewnością miałyśmy pójść, się położyć w sypialni jej rodziców, ale co w takim razie z Aidenem? Na dobrą sprawę mógłby zasnąć na fotelu, choć komfort snu był dość wątpliwy. Tak naprawdę było jedno rozwiązanie. Nie mogła... Nie. Na pewno by mi tego nie zrobiła.
- Chodź, Aiden – kiwnęła do niego głową, kierując się w stronę wyjścia z pomieszczenia. - Pomieścimy się na łóżku rodziców, jest dość duże.
Wytrzeszczyłam oczy, przeklinając jej pusty łeb w myślach. W ułamku sekundy znalazłam się przy jej boku, wpatrując się w nią z chęcią mordu. Czasami kwestionowałam, czy Farah posiadała coś takiego jak mózg, czy chociażby poczucie danej sytuacji, w której powinna coś zrobić lub też wręcz przeciwnie.
- Co ty do cholery wyprawiasz?! - powiedziałam zdenerwowana, lecz pilnując ton swojego głosu. Nie chciałam nikogo obudzić.
Przyjaciółka spojrzała na mnie, wzruszając ramionami. Wyglądała na naprawdę zmęczoną.
- A masz inne wyjście? - rozłożyła ramiona wciąż, idąc przed siebie.
- Cóż... - popatrzyłam w stronę drzwi wyjściowych, gdy właśnie wkroczyłyśmy na korytarz. - Wycieraczka jest nadal niezajęta.
Brunetka spiorunowała mnie zdenerwowanym wzrokiem, jednakże nie dodała już niczego więcej. Wiedziałam, że nie zależnie od sytuacji zawsze stała po mojej stronie, ale jej troska nad każdym czasami była doprawdy irytująca.
Wypuściłam z ust głęboki wydech, godząc się ze swoim losem. Szłam pokornie i w ciszy w stronę sypialni cioci, choć myśl o wyrzuceniu Aidena na klatkę schodową z każdą sekundą stawała się dziwnie coraz bardziej zachęcająca. Może to właściwie nie był, aż taki zły pomysł?
Przez cały czas czułam za sobą jego obecność, a na sobie wzrok, mimo iż ani razu się nie obróciłam, by to potwierdzić. Nie chciałam na niego patrzeć, a tym bardziej z nim rozmawiać, dlatego udawanie, że nie istnieje, zdawało się najlepszym rozwiązaniem.
Po przekroczeniu progu pokoju Farah nie siliła się nawet na zapalenie świateł; jedynie blask księżyca, wkradający się przez okno nadawał poświatę meblom w pomieszczeniu. Dziewczyna zajęła miejsce na środku ogromnego łóżka, po którego bokach stały dwie niewielkie szafki nocne i zgrabnie wpełzła pod kołdrę, unosząc jej kawałek. Oczywiście uznałam to za zaproszenie, więc bez chwili namysłu usadowiłam się na brzegu materaca, wtulając policzek w miękką poduszkę. Przez ciało przeszły mnie przyjemne ciarki, gdy poczułam dłoń przyjaciółki, oplatającą mnie w talii. Chociaż Farah często mówiła oraz robiła rzeczy niemal doprowadzające mnie na skraj wytrzymałości – kochałam ją. Miała moje całe serce wystawione na dłoni i mogła zrobić z nim co tylko, chciała.
Niepewnie przeniosłam wzrok w stronę wejścia, w którym stał Aiden; on już na mnie patrzył. Przyglądał mi się z leniwie uniesionym kącikiem ust, skanując każdy cal mojej twarzy. Wyglądał jakby się nad czymś, zastanawiał, lecz za żadne skarby nie mogłam się, chociażby domyśleć co mogło chodzić mu po głowie.
Przerywając nasz kontakt wzrokowy, obszedł łóżko i usiadł po jego przeciwnej stronie. Czułam to, jak materac, ugiął się pod jego ciężarem, a następnie to jak szukał wygodnej pozycji do spania. Czułam każdy jego najmniejszy ruch. Moje myśli szalały.
Chociaż powieki same powoli mi się zamykały, nie umiałam skupić się na śnie. Przez cały czas analizowałam sytuacje, które miały miejsce tego dnia, a na domiar złego moja głowa co chwila przypominała mi o obecności Aidena po drugiej stronie łóżka, co kompletnie wybijało mnie z rytmu. Próbowałam wyobrazić sobie coś innego, coś dobrego, a mimo to za moment ponownie przyłapywałam się na tępym wpatrywaniu w białą ścianę, której po tak dokładnym analizowaniu znałam każde, chociaż najmniejsze zadrapanie czy niedomalowanie. Z pewnością leki nasenne przydałyby się teraz jak nigdy przedtem.
Najgorsze jednak w tym wszystkim było to, iż sama nie wiedziałam, dlaczego tak bardzo skupiałam się na minionym wieczorze. Chłopak był osobą, jakich setki, a mimo to nieustannie krzątał się w moich myślach. Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, czemu akurat on tak zapadł mi w pamięć. Racja, zdenerwował mnie do szpiku kości, lecz tak owe wybuchy zdarzały mi się dość często. Ogarnij się, Madeline! To tylko głupi palant.
Po dość długim czasie, który spędziłam na rozmyślaniu, szum w mojej głowie w końcu cichł, a myśli się wygłuszały. Wszystko stało się takie spokojne.
Kładąc się spać przed oczami, miałam jednak szare tęczówki spowite tajemnicą i krztą grozy. Tęczówki, które nie zdawały się mieć w sobie tyle zła ile faktycznie, kryły.
***
Kiedy tylko uchyliłam powieki nieznośny ból, przeszył moją głowę na wskroś. Ostre niczym nóż punktowe uderzenia w skroń sprawiły, że już sekundę po otwarciu oczu srogo tego pożałowałam. Nie spodziewałam się, że wczorajsze picie, aż tak się na mnie odbije; z reguły nie odczuwałam tego skutków z taką mocą.
Nie czułam na sobie dłoni, które całą noc oplatały mnie w talii, ani niczyjej obecności w pokoju. Rozejrzenie się po skąpanym w promieniach słońca pomieszczeniu tylko utwierdziło mnie w tym, że znajdowałam się w nim sama.
Podniosłam się lekko, opierając plecy o ścianę i łapiąc się za obolałą głowę. W tamtym momencie nie marzyłam o niczym innym, jak o zdolności teleportowania się do innego miejsca, gdyż jedyne, na co miałam ochotę to miękka pościel własnego łóżka. Dobrym serialem na Netfliksie również bym nie pogardziła.
Nie zdążyłam poukładać myśli, które odbijały mi się echem w zakamarkach głowy, ponieważ do pomieszczenia weszła Farah, trzymająca szklankę z wodą, tabletki oraz wepchnięte pod pachę ubrania.
- Dzień dobry, śpiąca królewno – mruknęła radośnie, podchodząc do szafki nocnej, na której położyła szklankę wraz z lekami. - Każdy już wstał. Czekamy tylko na ciebie.
Skanując wzrokiem sylwetkę Farah, która wyglądała na względnie ogarniętą w świeżych ubraniach oraz uczesanej fryzurze, pomyślałam o tym, jak komicznie, musiałam wyglądać tuż obok niej w spranej piżamie oraz rozczochranych włosach.
- Na ból głowy – ze współczującym uśmiechem kiwnęła głową na opakowanie.
- Dzięki – odpowiedziałam cicho łapczywie, chwytając za niewielkie pudełeczko.
Wyciągnęłam ze środka dwie pastylki, które pospiesznie ułożyłam na języku, a następnie popiłam wodą. Miałam nadzieję, że ból ustanie jak najszybciej, ponieważ stawał się coraz bardziej dokuczliwy.
Dziesięć minut później miałam już na sobie ubrania przyjaciółki; szerokie jeansy, które ledwo co przeszły mi przez tyłek oraz zwykłą bluzkę z długimi rękawami. Czasami naprawdę się dziwiłam jakim cudem potrafiłam wcisnąć na siebie jej rzeczy, iż nasze sylwetki znacznie się od siebie różniły.
Nim wyszłam z sypialni, przeczesałam palcami włosy, by prezentowały się nieco lepiej. Przekraczając próg pokoju, poczułam dziwne napięcie. Wspomnienia minionej nocy na widok kuchni wracały do mnie niczym bumerang. Lubiłam imprezować, ale nostalgia, jaką czułam dzień później, widząc miejsca, w których kilka godzin wcześniej świetnie się bawiłam, a teraz świeciły pustką, była naprawdę dobijająca.
Dopiero gdy postawiłam kilka kroków dalej, dostrzegłam innych, okupujących salon. Pierwsi rzucili mi się w oczy Cosmo wraz z Marcusem którzy oparci o siebie, wpychali do ust popcorn z dużej miski. Obok Andersona leżała wtulona w niego Ivory, a jej piękna i delikatna twarz prezentowała się równie zjawiskowo co zawsze.
Posłałam jej lekki uśmiech, gdy jej zielone oczy padły na mnie. Momentalnie dostrzegłam w nich jaskrawe iskierki, które rozświetliły rozpromienioną buzie. Evans podniosła się do siadu i z wyczekującą miną, zaczęła przebierać nogami. Bez dłuższego zastanawiania się ruszyłam w ich stronę.
Zajęłam miejsce obok Rudej, która za moment przywarła do mojego boku.
- Wyspałaś się? - zapytała cicho, spoglądając na ekran telewizora, w którym grał jakiś film.
Pokiwałam głową, a następnie spojrzałam na skwaszoną minę Cosmo. Uniosłam szyderczo kąciki ust, co nie umknęło jego uwadze.
- Bawi cię coś, małpo? - zapytał z buzią wypchaną od popcornu.
- Kac morderca nie ma serca, co?
Mimo że chłopak oprócz fuknięcia nijak nie odpowiedział na moją zaczepkę to siedząca na oparciu obok niego Farah, zareagowała na to chichotem. Zresztą podobnie jak pozostali.
- Gdzie jest reszta? - wyciągnęłam dłoń do miski w rękach Cosmo, który widząc moją chęć sięgnięcia po przekąskę, oddalił ją, tak abym nie mogła tego zrobić. Posłałam mu wrogie spojrzenie, po którym z uśmiechem na ustach, przybliżył ponownie do mnie plastik. Oh, jak on uwielbiał się ze mną drażnić.
- Robin i Via się kąpią, a Ethan z Timmem grają w coś na komputerze – choć nie chciałam tego przyznawać, czekałam aż, napomni w swojej wypowiedzi o jednej osobie, a kiedy myślałam, że naprawdę tego nie zrobi, dodała: - A Aiden pojechał już do domu.
Ulga, która rozlała się po moim ciele, nie trwała jednak długo, ponieważ przypomniałam sobie o jednej kluczowej rzeczy.
Moja obudowa.
Przeklęłam w myślach, powracając zrezygnowana do oglądania filmu. Niestety strata jednej z moich ulubionych rzeczy, wprawiła mnie w gorszy nastrój. Musiałam się pogodzić, że najprawdopodobniej już nigdy miałam nie odzyskać etui. Mimo że w tej sytuacji miałam na to niewielką nadzieję, bo jeżeli nadarzyłaby się na to okazja, oznaczałoby to kolejne spotkanie. Spotkanie z nim.
Sama nie zorientowałam się, gdy zegar wybił drugą po południu. Wiedziałam, że musiałam zacząć się powoli szykować na powrót do domu, by móc się psychicznie przygotować na powrót do szkoły.
- Czas na mnie – klepnęłam w uda, podnosząc się z kanapy.
Przez bite kilka godzin nie zrobiliśmy tak naprawdę nic oprócz zmieniania pozycji na kanapie. Po czasie dołączyła do nas reszta, która podobnie nie miała ochoty na nic innego jak leżenie i lenienie się.
- Przyjedzie ktoś po ciebie? - zapytała Via spoglądając na mnie spod wachlarza gęstych rzęs.
W odpowiedzi skinęłam głową, posyłając jej szeroki uśmiech. Opuściłam salon, aby wejść do pokoju Farah i zabrać stamtąd swoje rzeczy. Jak się jednak okazało dość spora część z nich porozrzucana, była po całym domu, a szukanie wszystkiego zająło mi kolejny kwadrans.
Kiedy skończyłam już ostatnią rundę po mieszkaniu, upewniając się, że mam wszystko, złapałam za telefon i wybrałam numer taty. Już po chwili wystukałam krótką wiadomość.
Madeline: Przyjedziesz po mnie?
Na odpowiedź nie musiałam długo czekać.
Tata: Będę za dwadzieścia minut :).
Uśmiechnęłam się. Za to właśnie kochałam swojego tatę; gdy go potrzebowałam, on był. Nieważne, o jaką sprawę chodziło, czy była to totalna głupota, czy być może rzecz na wagę życia i śmierci – on był. Zawsze był.
Po kilku minutach stałam już w przedpokoju i żegnałam ze wszystkimi po kolei. Po uściskaniu każdego na koniec została mi Farah.
- Widzimy się jutro – brunetka złożyła pocałunek na moim policzku po czym, zamknęła mnie w niedźwiedzim uścisku. - Napisz, jak będziesz już w domu.
Ostatni raz pomachałam przyjaciołom, a następnie wyszłam z mieszkania.
Zaczerpnięcie się świeżym powietrzem było w tej chwili jak dotknięcie nieba. Pogoda była naprawdę bardzo ładna, z pewnością nie przemawiało przez nią, iż był dopiero styczeń. Słońce przyjemnie otulało policzki swoimi promieniami, a świergot ptaków gdzieś w tle napawał spokojem.
Osiedle mojej przyjaciółki nie należało do tych najbogatszych. Kamienica, w której mieszkała raczej, odpychała, niż przyciągała do jej odwiedzenia, a zdrapana elewacja, przez którą prześwitywały czerwone cegłówki nie, były przyjemne dla oka. Cóż, cała okolica taka była, gdyż większość budynków w tym obrębie prezentowała się podobnie.
Rozejrzałam się po niewielkim parkingu, który rozpościerał się tuż po wyjściu z klatki, a po ujrzeniu taty stojącego obok czarnego mercedesa, zmierzyłam w jego stronę.
Z uśmiechem na ustach przytuliłam mężczyznę.
- Widzę, że impreza się udała – stwierdził zadowolony.
Connor odsunął się na bok, by móc otworzyć dla mnie drzwi.
- Bardzo – pokiwałam głową, zajmując siedzenie. - Z resztą jak zawsze.
Kiedy znalazłam się w środku, zamknął za mną drzwi, a następnie sam okrążył auto i zasiadł za kierownicą. Po zapięciu pasów i uruchomieniu silnika ruszyliśmy w drogę.
Przez całą jazdę buzia nie zamknęła mi się ani razu. Dałam upust chyba wszystkim emocjom, które się we mnie kotłowały. Na przemian wspominałam o tym, co słychać u pozostałych i opowiadając mu, jak fajnie spędziliśmy czas. Oczywiście pominęłam kwestie Aidena i tego całego syfu z grą w butelkę, ale sama wolałam o tym zapomnieć. Wytłumaczyłam mu też, dlaczego wracam w nie swoich ubraniach; zmyśliłam jakąś historyjkę o tym, że to Farah niechcący wylała na mnie napój. Zresztą czy skłamałam, aż tak bardzo? W końcu zamieniłam tylko osoby reszta opowieści się, zgadzała.
Następny kwadrans minął jak za pstryknięciem palców. Kiedy tata zatrzymał się przed garażem, złapałam za swoją torbę i opuściłam pojazd. Nawet podczas wchodzeniu do domu i ściąganiu butów nie przestałam mówić. Czułam, że muszę wyrzucić z siebie jak najwięcej, póki mam ku temu dobrą okazję.
- Słyszę, że ktoś miał udaną noc – ciepły śmiech mamy odbił się od ścian pomieszczenia, gdy weszliśmy w głąb domu.
Agatha leżała na salonowej kanapie przykryta ogromnym, plecionym kocem z okularami na nosie oraz książką w ręku. Uśmiechnięta zajęłam miejsce obok niej i przylgnęłam do jej boku.
- Lepiej niż tylko udana – mruknęłam cicho, napawając się jej bliskością.
Czasami ciężko było mi to przyznać nawet przed samą sobą, ale odczuwałam dość duży brak rodziców wokół mnie. Rozumiałam, że pracowali i robili to najlepiej jak tylko, potrafili, by zapewnić mi godne życie, takie, w którym nie będzie mi niczego brakowało, ale pewnymi dniami jedyne czego chciałam, była ich obecność. Nie miałam im tego za złe, oczywiście, że nie, lecz mimo wszystko pragnęłam spędzić, choć jeden dzień, podczas którego nie musieli, by poświęcić czasu na pracę, a mogli się skupić wyłącznie na naszym wspólnym gronie.
Przez nagły przypływ tęsknoty, który momentalnie zaplątał się w moim wnętrzu, stwierdziłam, iż spędzenie z nimi czasu akurat, gdy obydwoje nie zajmowali się swoimi obowiązkami, będzie dobrym pomysłem. Dochodziła powoli czwarta wieczorem, kiedy leżałam na kanapie w za dużym dresowym komplecie, wpychając do ust chipsy i oglądając film. Mama w ciągu dalszym zajmowała swoje wcześniejsze miejsce, a tata siedział na fotelu tuż obok niej.
Produkcja wyświetlana na ekranie nie była czymś specjalnie wybitym, dlatego słysząc kolejny cholernie durny i żenujący tekst jednego z aktorów, postanowiłam zakończyć swoje katusze i udać się do pokoju.
- Lecę się położyć – spojrzałam na twarze rodziców delikatnie się, uśmiechając. - Jestem strasznie zmęczona.
Odłożyłam pustą miskę po przekąskach na stolik, a następnie ruszyłam na górę. Kiedy znalazłam się już u siebie, rzuciłam telefon na łóżko, kładąc się tuż obok niego. Po stokroć dziękowałam właśnie w myślach swojemu tacie za wybranie mi tak miękkiego materaca, gdyż już po sekundzie wtulania się w niego, poczułam niewyobrażalną ulgę. Uniosłam wzrok, a następnie ciągnięta jakimś dziwnym impulsem, przeniosłam go w stronę komórki, która niefortunnie ułożyła się wyświetlaczem w dół. Skrzywiłam twarz, widząc to cholerne etui, o którym, choć na chwilę zdołałam zapomnieć.
Jak za pstryknięciem palcami moją głowę zaczęły zalewać wspomnienia wczorajszego wieczoru. Pierwsze co pojawiło mi się przed oczami, były te przepełnione chłodem oraz tajemnicą szare tęczówki. Sama nie wiedziałam, co było w nich takiego magnetyzującego. Wiele ludzi twierdziło, że to właśnie w oczach znajdowało się to wszystko, czego nie, chcemy wypowiedzieć oraz to, co skrywamy przed światem. Być może w jego przypadku to stwierdzenie faktycznie się sprawdzało.
Momentalnie przypomniałam sobie o pewnej sprawie – wyzwanie, w którym zabrał mój telefon. Zdawałam sobie sprawę, iż powinnam po prostu zignorować swoją ciekawość i ponownie zacząć żyć w świadomości, że ktoś taki jak on nie istnieje, ale jeszcze nie tego wieczoru.
Wzięłam do ręki telefon, by następnie otworzyć Instagram. Wiedziałam, że jeżeli miałam się czegoś dowiedzieć to wyłącznie przy pomocy Ivory. Ta wariatka znała dosłownie każdego o kogo bym nie, zapytała, ale poza tym to właśnie ona go przyprowadziła. Zanim jednak kliknęłam w ogóle w jej profil, wyświetliła mi się relacja użytkownika, którego nie potrafiłam skojarzyć. Poczułam ukłucie w sercu, gdy spojrzałam na nazwę. Mój oddech przyśpieszył, a obraz przed oczami poczerniał, choć nie potrafiłam wytłumaczyć skąd, wzięła się taka reakcja. Aiden Brewer ze zdjęciem profilowym w postaci wizerunku Venoma. O kurwa.
Z lekko trzęsącymi się rękoma weszłam w relacje, a na niej dostrzegłam udostępniony nowy post, od którego na sam widok zrobiło mi się jeszcze gorzej. Fotografia przedstawiała jego odbicie w lustrze, gdzie centralnym elementem było... moje etui. Jednakże to opis, który ujrzałam pod postem, sprawił, iż nabrałam powietrza do ust. The bright side is calling me, but all the demons are here. Jawne nawiązanie do tych pieprzonych case'ów.
Wygasiłam ekran, odkładając telefon obok. Leżąc na łóżku, spoglądałam w górę, przypatrując się dokładnie swojemu mizernemu odbiciu w lustrze. Miałam rozszerzone oczy i lekko rozchylone wargi, przez które wydostawały się szybkie oddechy. Sama już nie wiedziałam, jak miałam się czuć. To wszystko było zbyt popieprzone, choć może nie powinno takie dla mnie być. Nie rozumiałam, dlaczego postąpił w ten sposób; przecież nie mógł przewidzieć zadania, jakie da mi Cosmo, więc obserwacja swojego konta nie była przypadkowa. Tylko, dlaczego miałby to zrobić?
Tamtej nocy nie zdawałam sobie jeszcze sprawy z trafności tego opisu. On miał rację. Człowiek może uciekać od zła, odciąć się od obrzydliwej przeszłości i starać się żyć na nowo, lecz zło z człowieka nie wyjdzie. Nigdy. Ono zawsze zapuszcza pędy tak głęboko, że wyplenienie ich jest wręcz niemożliwe. On był ich pełen.
A zło było mu pisane.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro