uśmiech, 1995
Po wczorajszym dniu, gdy Cameron oddał książkę Nathanowi i chwilę przed zajęciami zdążył z nim porozmawiać sądził, że los w końcu się do niego uśmiechnął. Nic bardziej mylnego. Już po pierwszej lekcji Jonathan zniknął, mimo tego, że Coleman przybiegł błyskawicznie pod salę.
Cameron rozglądał się wokół, jednak na nic to się nie zdało. Chłopak zapadł się pod ziemię. Unikał? Być może, nawet to zdawało się być najbardziej prawdopodobną opcją, ale blondyn nie zamierzał rezygnować. W końcu, gdy wracali pod budynek uniwersytecki złapali wspólny język, który od samego początku przeplatał się z nutką ironii, przekomarzania oraz dbałością o szczegóły.
— Aleksander był olbrzymim fanem Achillesa. Myślisz, że to dlatego zakochał się w mężczyźnie? Achilles miał w końcu Patroklosa, a Aleksander skończył w objęciach Hefajstiona. Czy to przypadek?
— Naśladowanie osób, które się ceni czasem działa u człowieka podświadomie, jednak moim zdaniem, Aleksander szczerze kochał Hefajstiona.
— Co nie! Von Ridenbaha i te jego uwagi mogę wyrzucić do kosza!
— Mógłbyś łaskawie nie drzeć mi się do ucha? — Nathan zasłonił ręką połowę twarzy, a Cameron zszedł nieco z tonu.
— Sory.
— ,,Sory’’? — spojrzał na niego spode łba. — Brak ci dyscypliny i dobrych manier. Mówi się ,,przepraszam’’.
— Nie ma za co — Coleman wybiegł przed Nathana i zaczął iść tyłem spoglądając jak kolejne smugi irytacji pojawiały się na twarzy przysłoniętej przez gigantyczne okulary. — Nie gniewam się za to, że mnie olewałeś.
Nagle Cameron potknął się o rozwinięty z tyłu wąż ogrodowy, który przebiegał przez całą uliczkę, a Nathan, jak gdyby nigdy nic ominął go i poszedł dalej.
— Zaraz się spóźnię — westchnął, kompletnie ignorując Colemana.
Cameron podniósł się z ziemi, otrzepał spodnie i ruszył za brązowowłosym, z którym mógłby rozmawiać godzinami. Czuł to, od pierwszych chwil, gdy tylko go spotkał to wiedział, że między nimi było więcej wspólnego niż oboje mogliby przypuszczać.
— Widzisz? Znowu miałeś mnie w głębokim poważaniu. A jakbym złamał rękę, też byś mnie zostawił?
Nathan przewrócił oczami.
— Wierzysz w przeznaczenie? — Cameron wypalił, kompletnie zmieniając temat.
Brązowowłosy poprawił okulary i spojrzał na Colemana niezrozumiale. Przyglądał mu się jednak, nutka ciekawości przemknęła mu przez myśli, co nie umknęło uwadze Camerona. Blondyn uśmiechnął się i pociągnął chłopaka za rękę. Nathan próbował się wyrwać z jego uścisku, ale mu się nie udało. Skręcili w ślepy zaułek, w tej części budynku nie było okien, a dróżkę przysłaniały drzewa rosnące w linii ustawionych ławek.
— Zostaw mnie, bo zacznę krzyczeć — Nathan był wyraźnie oburzony, ale to ostrzeżenie w ogóle nie ugasiło determinacji Colemana.
— Nathan.
— To nie moje imię.
— Jest nasze. Tylko ja tak mogę do ciebie mówić — policzki brązowowłosego poczerwieniały.
Jonathan o tym wiedział i szybko zakrył twarz ręką, jednak to było zbyt mało. Koniuszki uszów zaróżowione, niczym świeże maliny na krzewach odznaczyły się widocznie, co spowodowało kojący uśmiech na twarzy Camerona. Chłopak w okularach spojrzał na blondyna i gdy dostrzegł ten łagodny wyraz poczuł jak jego serce uderzyło mocniej w piersi. Chciał to jednak za wszelką cenę powstrzymać, dlatego chwycił Colemana za białą koszulę i starał się go odepchnąć, lecz wzrok wyższego go sparaliżował. Nathan uchylił usta i spotkał się on ze spojrzeniem, które otulało go nowym uczuciem.
— Wierzysz w nie? — ponowił pytanie, które pozostało bez odpowiedzi.
Zostało to uniemożliwione przez Alberta von Ridenbaha, który zmierzał właśnie w kierunku swojej auli. Rozpoczynał zajęcia dopiero od drugiego wykładu, ale w zwyczaju miał przychodzenie wcześniej niż powinien. Mężczyzna zauważył jak Coleman siłą zabrał jednego z uczniów w ustronne miejsce, dlatego postanowił zareagować, znając tego studenta nie od dziś.
— Panowie, zajęcia zaczynają się za trzy minuty — powiedział, a wtedy Nathan puścił koszulę Colemana i szybko uciekł z miejsca spiesząc się na wykład.
Cameron stał nadal w miejscu i czuł na sobie ten ciężki wzrok Ridenbaha, a przede wszystkim jego niechęć wobec jego osoby. Pochodzili w końcu z dwóch różnych warstw społecznych. Profesor niejednokrotnie wytykał Colemanowi brak manier, niski status i narzekał, że ktoś taki jak on w ogóle nie powinien uczęszczać na tak prestiżowy uniwersytet.
— Panie Coleman.
— Tak, profesorze?
— Nigdy nie pokładałem w panu żadnych nadziei, powiedzmy szczerze — podszedł bliżej do studenta i spojrzała na krawat, który był powywijany we wszystkie strony. — Nigdy nie zaprzątałem sobie panem głowy, bo na tej uczelni są uczniowie, których stać na wiele. Na nich się skupiam, a jeśli pan nie zamierza robić niczego konkretnego związanego ze swoją przyszłością to proszę chociaż nie przeszkadzać innym. Jonathan to wzorowy uczeń, szkoda by było, gdyby został zdewastowany i zaprzepaścił wszystko.
Dłonie Camerona zacisnęły się w pięści samoistnie.
— Łatwo ocenia pan ludzi. W bardzo małostkowy sposób.
— Czyżby?
— Myślę o przyszłości, moje oceny i wyniki w nauce to potwierdzają.
— Myślisz, że tyle wystarczy? Żeby być kimś trzeba dawać z siebie o wiele więcej. Tak jak Jonathan. Ten chłopak ma przed sobą świetlaną przyszłość także nie życzę sobie, żeby się pan do niego zbliżał.
Albert von Ridenbah odwrócił się na pięcie, a później odszedł powolnym krokiem jak to miał w zwyczaju. Niósł ze sobą skórzaną teczkę, a jego wyższość przyprawiała Colemana o wściekłość. Nie dał się jednak wytrącić z równowagi i chciał udowodnić, że potrafił dużo więcej. Chciał, aby jego pochodzenie go nie definiowało.
Cameron musiał czekać do upragnionego wtorku, aby w końcu zobaczyć Jonathana. Brązowowłosy znów spóźnił się na zajęcie i tym razem również nie ominął kary spędzenia kilkudziesięciu minut w bibliotece.
Coleman również, dlatego popołudnie zapowiadało się świetnie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro