9 - The Race To Mackinac
„Zdaje mi się, że widzę... gdzie?
– Przed oczyma duszy mojej.”
W. Shakespeare, Hamlet
Nastał wyczekiwany przeze mnie lipiec. Zdałam egzamin na sternika i wreszcie mogłam wziąć udział w Mac'u – ponad pięciusetkilometrowych regatach do wyspy Mackinac, będących jednymi z najdłuższych i najbardziej prestiżowych wyścigów żeglarskich po wodach śródziemnych na świecie. Zdobycie podium było nie lada wyzwaniem – w końcu co roku startowało około trzech tysięcy żeglarzy w ponad trzystu łodziach – ale i wielkim zaszczytem. Zmienne wiatry i dość nieprzewidywalna pogoda sprawiały, że regaty nie ustępowały oceanicznym wyścigom i wymagały równie wprawy co wytrwałości i sprytu.
Jezioro Michigan przepłynęłam już wielokrotnie. Wiedziałam, gdzie najczęściej powstają niebezpieczne wiry i zdradzieckie prądy. Byłam też przygotowana na to, że nawet dziesięć kilometrów od linii startu mógł zawiać wiatr mający siłę wywrócić łódź lub chociażby strącić mnie z pokładu przy próbie zbalastowania. Jednak nigdy nie płynęłam tak dalekiego dystansu na czas, a jedynie treningowo. Często robiłam też przerwy zawijając do portów na noc. Tym razem czekał mnie ponad dwudniowy rejs bez chwili na porządny wypoczynek. Ale nie byłam sama.
Miałam płynąć w załodze, do której zaprosił mnie Johny. Gdy tylko Clint przekazał mi wiadomość, niemalże pisnęłam ze szczęścia. Wiedziałam, że z Johnym będę zarówno bezpieczna jak i miałam szansę na wysoki wynik. Oprócz naszej dwójki w drużynie był też Ned, Alice i dwóch innych mężczyzn, których trochę mniej kojarzyłam, ale z opowieści Johna widziałam, że byli zaprawionymi w boju żeglarzami, którzy mieli na swoim koncie wiele osiągnięć.
Co prawda nie nastawiałam się zbytnio na nie wiadomo jak wielkie osiągnięcia. To był mój pierwszy taki rejs i samo ukończenie go byłoby dla mnie nagrodą samą w sobie.
Przez dwa tygodnie trenowaliśmy bez wytchnienia na klubowej Dwunastce. Z asystującym w motorówce Clintem wypływaliśmy na dziesięć lub dwadzieścia kilometrów i łapaliśmy groźne wiatry próbując je ujarzmić i przy okazji się nie zabić. Przypominało to jazdę na rodeo z tą tylko różnicą, że wiatru nie można żadną siłą zmusić do zmiany kierunku lub natężenia. Można jedynie wykorzystać go na swoją korzyść lub próbować uciekać. A co było najgorsze, wiatr mógł się w każdej chwili zatrzymać. Gdyby rozpędzony byk nagle się zatrzymał, jeździec zapewne wypadłby z siodła; zawodnicy regat mogliby pożegnać się z szansą na wygraną.
W czwartkowe popołudnie po treningu poszliśmy całą załogą na lody i spacer. Na rynku kupiliśmy też brzoskwinie i późne truskawki. Wylądowaliśmy na pomoście mocząc stopy w chłodnej, orzeźwiającej wodzie, zajadając się owocami i obserwując inne żaglówki oraz różne statki majaczące na horyzoncie.
Nagle przestałam je widzieć. Johny jednym zwinnym ruchem, niczym wprawiony kieszonkowiec, ściągnął mi z nosa okulary tak szybko, że nie miałam możliwości go powstrzymać.
– Proszę, oddaj! – jęknęłam spanikowana.
– Już zaraz – odpowiedział rozbawiony, co jeszcze bardziej nasiliło mój lęk. Przed oczami zawirowały mi mgliste obrazy sprzed paru lat.
Pewien kolega z klasy kiedyś postanowił mi dokuczyć. Nie było w tym nic niespodziewanego, był niezłym ziółkiem, jak to mawiali nauczyciele, a według mnie złem wcielonym. Miał na pieńku ze wszystkimi oprócz równym sobie. Swój ciągnie do swego. Otoczyli mnie jak banda zbirów i zabrali okulary.
– Zgadnij, kto je ma w ręku, to ci oddamy – drwili rzucając między sobą. Błagałam, żeby przestali, ale nie słuchali. Śmiali się, że bez nich byłam ślepa jak kret. Nie wiem jak długo trwała ich zabawa, zapewne nie dłużej jak pięć minut, ale dla mnie to była wieczność. Gdy tak się z nimi szamotałam, w końcu jeden z nich upuścił je na ziemię, tuż pod moje stopy. Trach! i po okularach.
– Daj jej spokój, bo powiem sam wiesz komu! – doniosłym głosem zawołała piękna wysoka dziewczyna o długich, ciemnych, błyszczących włosach związanych w dwie kitki. Za nią, nieco zlękniona i mniejsza, stała rudowłosa, patrząc, jak mi się zdawało, z empatią. Nie rozumiałam, co w sobie miała ta brunetka, ale na jej widok chłopcy odeszli zostawiając mnie samą, siedzącą na ziemi i płaczącą nad rozbitymi szkłami. Później dowiedziałam się, że byli dalszą rodziną, ale ona nie chciała się do niego przyznawać. – Co za ananas.
– Nic ci nie jest? – zapytała rudowłosa, siadając obok mnie i próbując zebrać szczątki okularów. Zacięła się, a z jej jasnego jak kość słoniowa paluszka polała się jaskrawa krew.
– Nie, nic mi nie jest – wymamrotałam przez łzy wciąż oszołomiona. – Dziękuję za pomoc.
– Nie ma sprawy. My dziewczyny musimy się trzymać razem, prawda? – odparła brunetka i podała mi dłoń, żeby pomóc mi wstać. Nie puściwszy jej dodała: – Jestem Eve. A to Peggy.
Byłam bliska łez. Chciałam wierzyć, że to się nie powtórzy, ale emocje były silniejsze. Poczułam ukłucie rozczarowania i zdrady. A przecież to był Johny, nie tamte półgłówki.
– Więc tak wygląda twój świat – powiedział przymierzając sobie soczewki. – Świat Annabelle...
– Johny, uspokój się. Oddaj jej okulary, zanim wpadną do wody – zestrofowała go Alice.
– Proszę – natychmiast jej posłuchał i założył mi je z powrotem, a rozbawiona mina natychmiast mu zrzedła. – Annabelle, co jest? – zapytał zmartwiony, najwidoczniej widząc desperację malującą się na mojej twarzy.
– To nic. Tylko proszę nie rób tak więcej – mruknęłam speszona.
– Annabelle, widzę, że to nie jest żadne nic. Wyglądałaś na przerażoną. Alice ma rację, to mogło się niefortunnie skończyć. Przepraszam, nie powinienem był tak robić. Ale nie potrafiłem powstrzymać swojej ciekawości.
– Jest ok, w końcu nic się nie stało.
– Od dawna je nosisz?
– Od początku szkoły. Z roku na rok wada była coraz gorsza.
– Więc bez nich pewnie nic nie widzisz?
– Bez przesady, nie jest aż tak źle. Coś tam jednak mogę dostrzec. Zarysy, kolory... jak zmrużę oczy to nawet jakieś detale uda mi się jeszcze czasem zobaczyć – wyjaśniłam i nastała niezręczna cisza. Zastanawiało mnie jednak, co go tak naprawdę ciekawiło, że zabrał mi okulary. Czy tylko moja wada wzroku? Zapytałam go o to po chwili.
– Niezupełnie. Byłem po prostu ciekawy, jak widzisz świat. Pomyślałem, że gdy założę twoje okulary, będę go widział tak, jak ty bez.
– To tak nie działa! – wybuchłam śmiechem słysząc jego pokrętne rozumowanie. Johny też się po chwili roześmiał. Inni też się do nas dołączyli, choć nie mieli najmniejszego pojęcia z czego rżeliśmy.
– Wiem, ale na świat patrzy się nie tylko oczami – dodał otarłszy małą łzę, która powstała na skutek śmiechu.
Gdyby rzeczywiście było tak, jak powiedział. Chciałabym, żeby ludzie faktycznie przestali oceniać po pozorach, a zaczęli wnikać głębiej i, jak to napisał Shakespeare, patrzyli oczyma swej duszy... Zdumiało mnie to, jak podobny mieliśmy tok rozumowania. Wreszcie ktoś myślał tak jak ja, a nie na odwrót. W końcu nie musiałam powtarzać cudzych ideałów, żeby się komuś przypodobać.
– Brakowało cię w Kalifornii – westchnął po chwili John zmieniając temat.
– Właśnie, jak wam poszło?
– Gdybyś była z nami, na pewno poszłoby nam dużo lepiej. Nie zajęliśmy żadnego wysokiego miejsca. Aż szkoda, bo pogoda była naprawdę wspaniała.
– Nie wierzę ci. To niemożliwe, żeby pod twoim kierownictwem dać ciała. Mówisz tak tylko po to, żeby sprawić mi przyjemność albo się podroczyć.
– Mówię całkiem serio! – zarzekał się, ale w jego brązowych oczach tańcowały psotne chochliki.
– Niech ci będzie – odpowiedziałam i uśmiechnęłam się do siebie. Nawet jeśli trochę naciągał, było to miłe.
________ ⚓ _______
Wszyscy zawodnicy ustawili się na linii startu i czekali na sygnał. Rozbrzmiał głośny trąbkowy dźwięk i na raz z głośnym trzepotem rozwinięto żagle, które w mig nadęły się od wiatru. Rozpoczął się zacięty wyścig. Wiatr był po naszej stronie i zajęliśmy całkiem dobrą pozycję w czołówce. Ale niedługo mogliśmy nacieszyć się sprzyjającymi warunkami. Pod wieczór zmienił się front i mocno zwolniliśmy. Połowa załogi, w tym ja, poszła spać, żeby przejąć pałeczkę o czwartej nad ranem. Ale gdy wstaliśmy, zastała nas całkowita mgła rozświetlona pomarańczowym światłem sygnału alarmowego na maszcie. Nie było widać absolutnie nic, nawet wody. Alice, która pełniła wartę w nocy, zrelacjonowała, że chmura powstała nagle i nie mieli szansy uciec. Nie mogąc odczytać zmarszczek na wodzie, nie mając odniesienia względem lądu, musieliśmy się zatrzymać i pilnować radaru, żeby przypadkiem inne żaglówki w nas nie wpadły. Było niemożliwym połapać się, gdzie jesteśmy. Musieliśmy czekać na spuszczonej kotwicy aż mgła by opadła.
Około ósmej nad ranem mgła zaczęła się rozrzedzać i wreszcie odzyskaliśmy względną widoczność. Nigdy wcześniej aż tak bardzo nie cieszył mnie widok przedzierającego się przez obłoki słonecznego blasku. Rozpraszał się w mikroskopijnych kropelkach tworząc tęczową łunę. O dziewiątej na horyzoncie zaczął wyłaniać się ląd.
Ned, który był genialnym nawigatorem, szybko oszacował nasze położenie i wyznaczył właściwy kierunek. Nie tylko nas złapała mgła. Jak się okazało, większość jachtów przezornie wstrzymała rejs na noc, ceniąc życie bardziej od trofeum. Podnieśliśmy kotwicę oraz żagle i wykorzystując korzystny wiatr ruszyliśmy z kopyta do przodu, by znów wysunąć się na prowadzenie. Wiatr smagał mnie po twarzy lodowatymi igiełkami, ale byłam gotowa przetrwać i nie zrażałam się tym. Na szczęście mieliśmy spory zapas gazu w butlach, więc w razie kryzysu mogliśmy ratować się gorącą herbatą. Pod wieczór złapał nas spory deszcz. Wówczas gorący posiłek był szczególnie wyczekiwany. Cieszyłam się, że nadchodził koniec mojej zmiany, ale współczułam Alice i reszcie, która musiała sobie radzić w tak niesprzyjającej pogodzie.
Trzeciego dnia mieliśmy z górki. Znów się rozpogodziło i było przyjemnie. To dało nam dodatkowych sił i zapału. Gdy zbliżaliśmy się do pasma wysp w północnej części jeziora okazało się, że przed nami były tylko dwa jachty. Wpłynęły na trudny teren położony między wyspami. Było tam sporo płycizn i nierówności – jeden niewłaściwy ruch i można było utknąć na mieliźnie lub uszkodzić kadłub. Dziwiliśmy się, że obrali tę drogę, bo nie dość, że była dłuższa, to bardziej niebezpieczna. Łatwo byłoby ich wyprzedzić wybierając jedną z bocznych tras.
Na polecenie Johna spojrzałam na wodę przez lornetkę i zagdaka się rozwiązała. Na łatwiejszym kursie woda stała – zero zmarszczek, zero wiatru. To była pułapka i każdy, kto by w nią wpadł, utknąłby na wiele godzin, jeśli nawet nie cały dzień. Z kolei z drugiej strony wiał wiatr na dziób, który też skutecznie by nas spowolnił. A w tym momencie liczyła się już każda mała chwila, bo nie było już czasu ani dostatecznego dystansu, żeby móc cokolwiek nadrobić.
– Będę potrzebował całej załogi – stwierdził Johny i obudziliśmy resztę przed czasem, żeby nam pomogli.
Droga była trudna i wymagająca. Co chwilę musieliśmy zmieniać ustawienie żagli, a w dodatku robić to zwinnie i bez pomyłek, bo nawet najmniejszy błąd mógł się skończyć kompletnym fiaskiem. Nerwy zżerały mnie przy każdym kolejnym manewrze, jak wszystkich zresztą, ale to pozwalało pozostać skupionym.
W końcu nam się udało. Lecz jeszcze nie mogliśmy spocząć na laurach. Przed nami była przeprawa przez gardło cieśniny Mackinac. Jeśli chcielibyśmy jeszcze kogoś wyprzedzić, mieliśmy ostatnią szansę. Ale gdy, wciąż na trzecim miejscu, dopłynęliśmy do mostu, wiedzieliśmy, że nie mamy szans prześcignąć pozostałych. Na pokładzie zapanowała atmosfera lekkiego rozczarowania i niestety, zaczynała mi się ona udzielać.
– Dokonaliście czegoś niesamowitego! – z początków marazmu wyrwał nas entuzjastyczny głos Johna. – Możecie być z siebie dumni, bo nie poddaliście się przez tyle czasu. Pokonaliśmy trudności, wytrzymaliśmy niewygody, brzydką pogodę i chrapanie Neda o trzeciej nad ranem. – Wszyscy parsknęli śmiechem, nawet sam Ned. Od razu poprawiły nam się nastroje. – Przed nami ostatnie, ale równie poważne wyzwanie — nie pozwolić, żeby nasz trud poszedł na marne! Musimy dotrzeć do końca! Zostało naprawdę niewiele.
Pełni nowych sił z werwą wróciliśmy do swoich zadań. Choć zbliżał się wieczór, nie chciało mi się spać. Byłam zbyt podekscytowana i ciekawa wyniku, żeby móc zasnąć. Wszyscy byliśmy na pokładzie i wyczekiwaliśmy mety niecierpliwie.
Ostatecznie zajęliśmy trzecie miejsce. I choć wcześniej się tym dołowaliśmy, to dzięki pogodzie ducha, jaką mieli Johny i Ned, naprawdę cieszyliśmy się tym osiągnięciem. Gdy byliśmy już na lądzie, Alice porwała mnie w swój uścisk, przytulając tak mocno, że zabrakło mi tchu. Zaraz potem dołączył do nas Ned i w euforii – nie mam najmniejszego pojęcia skąd wykrzesał w sobie tyle krzepy – podniósł nas obie. Pozostali dwaj członkowie załogi poderwali Johna i zaczęli go podrzucać gratulując świetnego przewodnictwa.
_______________
Jak Wam się podobała przeprawa przez jezioro? Spodziewaliście się takiego rezultatu, czy może raczej większych sukcesów, a może totalnej porażki i katastrofy?
W ramach zajawek to powiem Wam, co będzie w kolejnym rozdziale:
NIE będzie Lyndona 😿
BĘDZIE Johny, dużo Johna
i będą babcine mądrości oraz placek z rabarbarem 😋🤗
Do następnego 🤗
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro