Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

31 - The Day When The Sky Opened


"Sea may rise, sky may fall, my love will never die"

"Morze niech się spiętrzy, niebo niechaj spadnie, lecz moja miłość nigdy nie umrze."


 – Anno Belle. Powiedz mi, co się stało – głos policjanta odrywa mnie wreszcie od czczych rozważań na temat mojego mizernego wyglądu.

– Ostatnie co pamiętam, to huk strzału i paraliżujący pisk w uchu – mówię, mnąc w dłoniach zakrwawioną chusteczkę.

– I nic poza tym? – pyta policjant.

Zaprzeczam ruchem głowy, nie będąc w stanie wydusić z siebie kolejnych słów. To, co widziałam potem, znów majaczy mi przed oczami, wprawiając w kolejny letarg. Policjant o coś się mnie pyta, ale ja nie słyszę jego słów. Widzę swoje zbrukane krwią dłonie zakute w kajdanki, jakieś postacie podnoszące mnie gwałtownie z ziemi i prowadzące do radiowozu, mojego najdroższego Johna leżącego bezwładnie na zimnej posadzce katedry pod ławą. Siedząc w środku samochodu, nie słysząc kompletnie niczego, jedynie obserwowałam, jak umundurowani ludzie biegali w tę i z powrotem jak mrówki przy mrowisku, a to wszystko było tak odrealnione, że miałam wrażenie, że oglądałam film w niemym kinie. Wróciłam do rzeczywistości, dopiero gdy zobaczyłam, jak z katedry wynoszą na noszach Johna i wsadzają go do karetki. Znów odcięłam się od świata, nie będąc w stanie zaakceptować tego widoku.

– Naprawdę nic więcej nie pamiętasz? Anno Belle Gordon. Jeśli nic nie powiesz, zostaniesz zatrzymana pod zarzutem zabójstwa.

„Zabójstwa?" to słowo przewija się w mojej głowie jak zacięta płyta. Ja? Ja miałabym zabić Johna? Zginął przeze mnie? W jaki niby sposób zawiniłam?

– To niemożliwe!

– Lekarz orzekł zgon. Pistolet leżał przy twoich kolanach. Były na nim odciski twoich palców.

Powoli wpadam w panikę. Zalewa mnie pot i drżą mi ręce oraz kolana. Co mam powiedzieć na swoją obronę? Jak wytłumaczyć, że kocham Johna nad życie i nigdy nie dopuściłabym się tak strasznego czynu? Że przecież próbowałam go chronić. Jak to powiedzieć, żeby ten policjant mi uwierzył?

Dopiero teraz dociera do mnie, że to nie ważne, kto to zrobił, ale jaki był skutek. Wybucham niepohamowanym, histerycznym płaczem, nie mogąc się pogodzić z tym, że straciłam Johna na zawsze. Że już nigdy nie usłyszę jego perlistego śmiechu ani niskiego głosu, gdy śpiewał dla mnie „Only you" na dobranoc. Nigdy więcej z nim nie pożegluję, nie spędzimy całej nocy na obserwowaniu gwieździstego nieboskłonu. Nie urodzę mu dziecka. Każde kolejne „nigdy" jeszcze bardziej mnie dobija.

– Proszę mi powiedzieć, co takiego łączyło panią z ofiarą, że aż tak bardzo zanosi się pani płaczem? – pyta policjant, gdy po dłuższym czasie lekko się uspokajam. Właściwie to po prostu nie mam już więcej sił, żeby płakać. Jestem wykończona.

„Małżeństwo" – mam ochotę wypalić w pierwszej chwili, ale jakimś cudem w porę przypominam sobie, że tutaj jest to dla mnie zakazanym słowem. Postanawiam więc zbudować coś, co posłuży za most między mną a policjantem i stanie się fundamentem mojej obrony.

Opowiadam mu całą naszą historię, począwszy od prababci Johna.

______ ⚓ _______


 – No dobrze. John Gordon jest pani mężem i oboje zostaliście zaatakowani przez motłoch. Ale co ta cała ckliwa historyjka ma do rzeczy? – pyta policjant równie dociekliwe co z irytacją. Nic nie rozumiem. Opowiedziałam mu wszystko, a on jeszcze nie pojmuje? – Kim dla pani jest ofiara, Jo...

– Annabelle! – do naszego pokoju nagle wpada zdyszany Ned. Włosy kleją mu się do czoła, jakby przebiegł co najmniej maraton. Koszulę ma wygniecioną, wystającą ze spodni i wyszarpane kilka guzików. – Proszę przerwać przesłuchanie – zwraca się do inspektora między ciężkimi wydechami.

– A to niby dlaczego?

– Nazywam się Edgar Persson. Będę jej adwokatem.

– Pan? Ma pan licenc... – pyta policjant, ale zanim kończy, mój przyjaciel rzuca mu na biurko wizytówkę w eleganckim kolorze butelkowej zieleni. – Kancelaria Persson Justice... Od tych Perssonów?

– Tak. Właściwy adwokat jest już w drodze, a do tej pory ja będę reprezentował panią Gordonową. Może nas pan zostawić samych? Muszę omówić z moją klientką plan działania.

Nie mogę uwierzyć, że w całym tym zgiełku Ned mnie tu znalazł i choć sam wygląda na nieźle poturbowanego, zdobył się na taki wysiłek. Gdy tylko inspektor zostawia nas samych, rzucam się Nedowi w objęcia, które trzymają mnie mocno. Gdyby nie ten silny uścisk, jestem pewna, że wraz z duszą rozpadłoby się całe moje ciało.

– Wszystko będzie dobrze, nie martw się. Wyciągniemy cię stąd – mówi zadziwiająco spokojnym głosem, który aż mnie wprawia w zdumienie. Nie słychać w nim ani krzty smutku czy żalu. Czy aż tak dobrze ukrywa emocje, czy może o niczym nie wie?

– Jak może być dobrze? Jak może być dobrze bez Johna?!

– Hej, nie ma co zamartwiać się na zapas. Jestem pewien, że z tego wyjdzie. Rozmawiałem z lekarzami, są dobrej myśli.

– Co? Skąd wiesz? O czym ty mówisz? John nie żyje, a ten policjant twierdzi, że to ja go zabiłam! – krzyczę przez łzy, które znów zatykają mi gardło.

– Nie jego, tylko tamtego bandytę. John jest w szpitalu, w trakcie operacji.

To wszystko już mnie całkowicie przerasta i tracę równowagę. Gdy nogi się pode mną załamują, Ned pomaga mi opaść na krzesło. W głowie mi się kręci i zbiera mi się na wymioty. I choć powinnam móc teraz odetchnąć z ulgą, to jestem jeszcze bardziej przytłoczona nowym faktem.

– Zabiłam człowieka – mamroczę pod nosem.

– Annabelle, to był nieszczęśliwy wypadek. Nie jesteś morderczynią.

– Skąd możesz wiedzieć? Nie było cię tam.

– To prawda. Ale znam cię i wiem, że nie zrobiłabyś niczego takiego z premedytacją. Ale od początku. Co do tej pory powiedziałaś policji?

– Że nie pamiętam, jak to się stało – odpowiadam z zażenowaniem. Powinnam była się próbować jakoś bronić, usprawiedliwić, zamiast tego zmarnowałam policjantowi czas swoją historią, która i tak nic nie wniosła do sprawy.

– Całe szczęście! I tego na razie się trzymaj, dopóki nie przyjedzie pan Hillford z kancelarii.

– Ned, ja naprawdę nie wiem. Jedyne co pamiętam, to że on nam groził, że celował do Johna i huk. Myślałam, że to Johny zginął, a mi podrzucił broń. Co, jeśli rzeczywiście to ja pociągnęłam za spust?

– To mamy twardy orzech do zgryzienia, ale pozostaje nam jeszcze działanie w obronie własnej. Zrobimy tak. Powiesz inspektorowi wszystko, co pamiętasz o tym napastniku. Opowiedz to tak, żeby przedstawić go w jak najgorszym świetle, jako brutalnego, okrutnego, żądnego krwi świra. I nic poza tym. Gdy inspektor zacznie pytać o to, jak się czułaś, co miałaś ochotę wtedy zrobić albo co rzeczywiście zrobiłaś, przerwę przesłuchanie. Dasz radę?

– Myślę, że tak – odpowiadam, kiwając lekko głową.

Ned woła inspektora z powrotem i opowiadam, o tym co stało się w katedrze zgodnie z poleceniem Neda. Gdy inspektor zaczyna zadawać niewygodne i niekorzystne pytania, mój przyjaciel taktownie, ale stanowczo ucina wątek i tym samym nie pozwala dorobić fałszywej historyjki do moich słów. Po wszystkim inspektor odprowadza mnie do celi, gdzie mam pozostawać aż do wyjaśnienia.

– Chwileczkę! – Ned zatrzymuje inspektora, zanim ten zakluczy kratę na dobre. – Czy moja klientka otrzymała niezbędną pomoc medyczną?

– Jest przytomna i stoi o własnych siłach, więc nie sądzę, żeby jej potrzebowała – odpowiada inspektor, nie mając już ochoty nas widzieć.

– Jeśli nie ma pan ochoty być pozwanym do sądu za pogwałcenie praw człowieka, to owszem, potrzebuje – grozi mu Ned, a inspektor mierzy go srogim wzrokiem. Po chwili wyjmuje klucz ze wciąż otwartego zamka i otwiera celę.

– Pani Gordon, proszę za mną do radiowozu.

Docieramy do szpitala, gdzie lekarze mają zbadać, czy nie doszło do poważnego urazu głowy, a nazwisko Neda niemal magicznie sprawia, że wszyscy obchodzą się ze mną jak z jajkiem.

Żałuję, że na południu podział na białych i kolorowych ogarnął nawet szpitale. Może w przeciwnym razie mogłabym być w tym samym, co mój ukochany. Może miałabym szansę go zobaczyć choćby od progu sali, zanim wróciłbym na komendę.

Po dokładnych oględzinach i kilku rozmowach znów zostaję przyprowadzona do celi pomalowanej aż pod sufit lamperią w bladym, mdłym, turkusowym kolorze. Na sam widok przechodzi mnie dreszcz.

– Jadę do szpitala czuwać nad Johnem – powiedział Ned żegnając się ze mną. Choć byłam wdzięczna za jego oddanie, to nie chciałam, żeby zostawiał mnie tu samą. Bałam się. – Potrzebuję tylko twojego pełnomocnictwa, żeby móc się dowiedzieć dokładnie, jak jego stan. Możesz to podpisać? – Podaje mi dokument. – Jutro wrócę i przekażę ci wieści.

Siadam z podkulonymi nogami na twardej pryczy. Od razu po wyjściu ogarniają mnie czarne myśli. Co, jeśli operacja się nie uda? Czy nawet jeśli się uda, to czy Johny się obudzi? Czy będzie w pełni sprawny? Czy kiedyś w ogóle jeszcze go zobaczę? Dlaczego to musiało się przytrafić akurat nam? Czemu ta głupia demonstracja odbywała się akurat tam, gdzie byliśmy my i o tej samej porze? Ta cała niepewność zżera mnie od środka tak doszczętnie, że przez chwilę myślę nawet, że wolałabym dalej wierzyć, że John nie żyje, niż tkwić teraz w obawie, że będę musiała pogodzić się ze stratą po raz drugi. Do tego wszystkiego cały czas mam uczucie, że ktoś zatkał mi watą lewe ucho i strasznie mnie to drażni. Ten stres tak bardzo wysysa ze mnie energię, że nawet nie zauważam, kiedy zasypiam, a rano budzę się całkiem odrętwiała od niewygodnej pozycji.

Moje myśli nie przestają mnie dręczyć. Całe życie wierzyłam, że zło spotyka ludzi jako kara od Boga za ich złe postępowanie. I nigdy nie podważałam tej tezy. Wydawało mi się to sprawiedliwe i rozsądne, że złoczyńców dosięga kara. Ale gdzie leży moja wina? Próbuję się jej doszukać przez cały dzień, a wytykając sobie co rusz nawet najdrobniejsze występki i uchybienia, popadam w jeszcze większą żałość. Czuję się coraz bardziej bezwartościowa. Wszystko traci dla mnie sens. Po co starać się być dobrym, skoro nawet najmniejszy błąd zaowocuje bólem i tragedią? Po co w ogóle mam się bronić przed władzami, skoro najpewniej jest to przesądzone, że nie wygram? Może lepiej się przyznać do winy i dostać przynajmniej trochę mniejszy wyrok? Ale po co w ogóle starać się o lżejszą karę, skoro i tak to oddzieli mnie od Johna?

– Och, Boże, jeśli zrobiłam coś złego, to ukarz tylko mnie. Ale nie sprowadzaj nieszczęścia na Johna. Nie zabieraj mu życia, żeby mnie w ten sposób ukarać – modlę się po cichu przez łzy. – Lecz czemu w ogóle mnie tak doświadczasz? Co złego zrobiłam? Powiedz mi, żebym mogła to naprawić. Nie męcz mnie.

Nie wiem, ile czasu mija mi na tych przemyśleniach. Ale powoli zaczynam odczuwać głód. Nie wołam jednak strażników, bo nie czuję, żebym zasługiwała na cokolwiek i boję się, że i tak tylko mnie wyśmieją i poniżą, jeśli poproszę ich o jedzenie.

Nagle przechodzi mnie przerażająca myśl. Z początku natychmiast ją odrzucam, ale jest ona jak szkodliwy robal, który już zdążył złożyć w mym umyśle jaja. Co, jeśli to, w co wierzyłam, było kłamstwem i nie ma żadnej kary? A może jest tak, jak mówił kiedyś Johny? Może Boga nie ma albo rzeczywiście całkiem o nas zapomniał? Narasta we mnie jakiś bunt. Nie zasłużyłam sobie na to! Nie zrobiłam nic, żeby miało mnie to wszystko spotkać. Nie zdając sobie z tego nawet sprawy wstaję z pryczy i stoję po środku celi na baczność, twardo wbijając wzrok w ścianę. 

– Annabelle? – dochodzi do mnie zaniepokojony głos Neda. Wzdrygam się z zaskoczenia. Jak długo musiałam tak stać? – Czemu tak stoisz? Stało się coś?

– Co z Johnym? – pytam gorączkowo.

– Mam dobre wieści. Przeszedł operację pomyślnie i jest pod dobrą opieką.

– Co za ulga – łapię się za materiał sukienki na wysokości serca, oddychając głęboko. 

– To nie koniec. Chciałbym, żebyś poznała pana Hillforda. – Wskazuje mężczyznę za sobą. – Będzie twoim właściwym obrońcą.

– Dzień dobry panu. Dziękuję za pomoc – mówię uprzejmie, ale beznamiętnie. Nawet z najlepszym adwokatem nie wierzę, żeby sąd uznał mnie za niewinną.

– Pani Gordon, Ned nakreślił mi sytuację ze wszystkimi szczegółami. Czy coś sobie może przypomniałaś?

– Niestety nie.

– Przedstawię więc sprawę rzeczowo. Bez świadków nie uda nam się niczego udowodnić. Policja przesłuchała duchownych z bazyliki, żaden jednak niczego nie widział. A przynajmniej tak twierdzą. Rozmawiałem też z prokuratorem. Zgodził się nie ponaglać śledztwa, żeby dać ci kilka dni na przypomnienie sobie tego, co zaszło. Jeśli jednak niczego sobie nie przypomnisz, pozostają nam trzy opcje. Możesz poddać się hipnozie, co osobiście odradzam. Nie mamy gwarancji, że to zadziała. Może się okazać, że tylko zmarnujemy na to pieniądze lub przypomnisz sobie za mało i twoja historia nie będzie wcale bardziej wiarygodna niż gdybyśmy wymyślili ją sami. Druga opcja, mało przyjemna, to wizja lokalna. Policjanci odwzorują całe zajście z twoim udziałem, żeby sprawdzić, jak się zachowasz wobec napastnika. Istnieje też szansa, że wówczas wrócą do ciebie brakujące wspomnienia. Jest to jednak bardzo traumatyczne przeżycie i istnieje ryzyko, że zadziała na twoją niekorzyść.

– Nie poddam się hipnozie. Nie chcę, żeby ktoś grzebał mi w umyśle. A wejście do bazyliki też wcale nie brzmi zachęcająco.

– Więc pozostaje nam już tylko ostatnia opcja, przyznać się do winy.

– Panie Hillford! – oburza się Ned. – Jak to przyznać się do winy! Nie możemy tego zrobić. Ręczę za Annabelle, że to nie ona pociągnęła za spust.

– Myślisz, że sędziego i prokuratora albo ławę przysięgłych będzie obchodzić twoje zdanie? Jak wypadnie wyrok skazujący, to nie ciebie posadzą na krześle, tylko ją. Będę z tobą całkiem szczery pani Gordon. Prokurator jest uprzedzony i nienawidzi Jankesów. Człowiek, który zmarł, ten Joe Beacker, był znanym i szanowanym obywatelem miasta, a w dodatku miał sześćdziesiąt siedem lat. Jeśli policja uzna to za morderstwo, prokurator będzie wnioskował dla ciebie o karę śmierci. Rozumiesz, co to znaczy? Nie możesz iść w zaparte, że tego nie zrobiłaś.

Przechodzi mnie dreszcz, robi mi się niedobrze, a kolana się pode mną uginają. Więzienie albo śmierć. Czy naprawdę jest to jedyny wybór?

– Naprawdę nie da się zrobić nic więcej? Jesteśmy jedną z najbardziej szanowanych kancelarii w całych stanach.

– Moglibyśmy kłamać, ale pani Gordon się do tego nie nadaje. Prokurator przejrzy ją na wylot w czasie przesłuchania. Poza tym, jak wyjaśnisz, że Beacker oberwał centralnie w oko? Sam sobie raczej nie strzelił.

– Oko? – powtarzam pod nosem i coś mnie olśniewa. – Moje okulary! Beacker strącił mi okulary, gdy mnie uderzył. I jest to w zeznaniu. Nie mogłabym wycelować z moją wadą wzroku.

– Naprawdę? – dziwi się pan Hillford i przeczesuje palcami wąsa w zadumie. W jego głowie kiełkuje jakiś pomysł. – A więc istnieje realna szansa, że w jakiś niepojęty sposób doszło do nieumyślnego zabójstwa lub nieszczęśliwego wypadku. W takim razie jest nadzieja w wizji lokalnej.

– Nie chcę – odpowiadam twardo. Już na samą myśl o przeżywaniu tego wszystkiego na nowo, robi mi się słabo i niedobrze. – Przyznam się do winy, że działałam w obronie własnej i szczęście w nieszczęściu na oślep trafiłam mu w oko, czym uratowałam siebie i Johna.

– Annabelle, nie bądź niedorzeczna! Nie możesz pójść do więzienia! A co z Johnym? Zostawisz go samego? Po tym jak walczył o swoje życie? Jeśli dowie się, że tak łatwo się poddałaś, złamie mu to serce. Zgódź się na wizję. Będziemy tam z tobą, żeby cię wspierać.

– Nie zrozumiesz, dopóki tego sam nie przeżyjesz – odpowiadam z goryczą. Jednak sama już nie wiem. Ned zawsze ma silne argumenty, które uwierają jak za ciasne buty, dopóki człowiek się z nimi nie zgodzi.

– Widzę, że potrzebujesz jeszcze czasu, żeby to przemyśleć. Zresztą, prokurator i tak dał ci kilka dni, na ochłonięcie i przypomnienie sobie. Mam nadzieję, że wizja lokalna jednak nie będzie potrzebna – wzdycha przeciągle i sięga do torby przewieszonej przez ramię. – Jadłaś coś w ogóle? – Nie czekając na moją odpowiedź, podaje mi zawiniętą w woskowany papier kanapkę. Dobrze wiedział, że bez jego opieki umarłabym w celi z głodu jeszcze przed rozpoczęciem procesu. Uśmiecham się blado i biorę od niego jedzenie, a gdy rozwijam, zjadam tak, że aż mi się uszy trzęsą. – Powinienem był się lepiej przygotować – prycha zduszonym śmiechem i daje mi jeszcze kilka jabłek i bananów.

Razem z panem Hillfordem Ned odwiedza mnie codziennie, przynosząc nie tylko jedzenie, ale przede wszystkim pokrzepienie. Mówi mi jak stan Johna. Z każdym dniem czuje się coraz lepiej, a mi coraz bardziej odechciewa się przez to iść do więzienia. Jednak nic mi się nie przypomina, a w nocy dręczą mnie jedynie koszmary, które do złudzenia przypominają jawę i oskarżają mnie o zbrodnię. Postanawiam jednak nie dawać im wiary, nawet gdyby były strzępkami prawdziwych wspomnień. Nie chcę stać się kryminalistką.

Po pięciu dniach Ned wraca do tematu wizji lokalnej.

– Jak tam twoje wspomnienia?

– Nic mi się nie przypomniało. Przykro mi.

– To nie twoja wina. Tak już bywa. Wiesz, chciałem ci jeszcze powiedzieć, że jutro wypiszą Johna ze szpitala. Znów będziecie mogli się zobaczyć.

– A on coś pamięta? – pytam z nadzieją, ale Ned kręci głową.

– Był już wtedy nieprzytomny. To właśnie przez to, że stracił świadomość i władzę nad ciałem, zdradził swoją obecność.

– Ned, powiedz, proszę, policji, żeby zorganizowali tę nieszczęsną inscenizację. Nie chcę, żebym znów musiała się z nim rozstawać, ani żeby widział, jak zabierają mnie do więzienia.

– Oczywiście. Pan Hillford dobrze cię przygotuje, żeby było ci łatwiej, to znieść. Nie poddawaj się, Annabelle. Będzie dobrze.

Następnego dnia wreszcie mogę zobaczyć się z Johnym. Ślady pobicia wciąż znaczą jego twarz, ale wygląda znów jak człowiek, a nie zmasakrowane jabłko. I choć rozmawiając ze sobą, musimy być przedzieleni kratami, to mi wystarcza, żeby nabrać otuchy i nadziei.

– Każdego dnia myślałem o tobie – oznajmia, czule gładząc mój policzek. – Chciałem jak najszybciej wyjść ze szpitala, żeby móc cię zobaczyć. Tak mi przykro, że musiałaś tak długo być sama.

– Nie byłam sama. Ned bardzo mnie wspierał. A słysząc każdego dnia, że czujesz się już lepiej, nabierałam sił.

– Przepraszam, że nie mogłem cię obronić. Powinienem był cię ochronić. – Łzy napływają mu do oczu.

– Nie przepraszaj, to nie twoja wina – wtulam swój policzek w jego dłoń jeszcze bardziej i dociskam własną ręką. Chciałabym nie musieć wkrótce przerywać tego ciepłego dotyku. – Nie mogliśmy tego przewidzieć i zrobiłeś wszystko, co mogłeś, żeby mnie chronić.

– Koniec widzenia – oznajmia stróżujący policjant i chwyciwszy Johna pod ramię, wyprowadza go na zewnątrz. Przez kraty trzymamy się za ręce do samego końca, aż nie jesteśmy w stanie dotknąć się nawet opuszkami palców. Każdy utracony milimetr rozdziera mi serce.

Obok Ned pociąga nosem i wyciera go batystową chusteczką.

– Przepraszam – wymamrotał.

– Ty płaczesz?

– A co? Jesteście moimi przyjaciółmi. Każdemu by się łza zakręciła w oku, gdyby was teraz zobaczył, a co dopiero mi. Nie pozwolę, żebyś trafiła do więzienia Annabelle, rozumiesz? Nie pozwolę, choćbym miał cię odbić szturmem.

– Ned... Ty i te twoje odzywki. Ale dziękuję. To miłe wiedzieć, że mam kogoś po swojej stronie.

Kolejnego dnia policjanci zabierają mnie na wizję lokalną. Przed wrotami katedry powtarzam sobie dokładnie wszystko, co ćwiczyłam z panem Hillfordem, żeby niczego nie pomieszać i jak najwierniej odtworzyć ciąg zdarzeń. Choć przeraża mnie to, co może się stać, mam wielką nadzieję, że poskutkuje to na moją korzyść. Sama chciałabym wiedzieć, co zrobiłam. W jaki sposób zbrukałam się cudzą krwią.

Ned i pan Hillford są tuż za mną. Policjanci mnie rozkuwają i klękam w tej samej ławie. Obok mnie, pod ławką leży podstawiony czarnoskóry człowiek, który ma udawać Johna. Choć wiem, że to nie jest on, żołądek nieprzyjemnie mi się ściska.

Po kolei opowiadam, co się dzieje, co robił napastnik, a policjant, który go udaje, robi wszystko tak, jak opisałam w zeznaniach i jak kieruję nim teraz. Czuję się z tym dziwnie i niezręcznie. Tak, jakbym zmuszała go do wypowiedzenia tych wszystkich okropnych słów, do brutalnego zachowania.

Dochodzimy do momentu, aż napastnik wyjmuje broń i grozi nią „Johnowi". Ale ja mam pustkę w głowie. Stoję jak kołek, nie wiedząc, co mam zrobić. Podświadomie wiem, że broń nie jest naładowana, lub że to fałszywka i nikomu nie stanie się krzywda. 

– Zabiję go, rozumiesz? Zabiję tego Murzyna za to, że cię dotknął! – policjant szarpie mną coraz mocniej i wychodzi poza scenariusz, żeby mnie sprowokować. Ale to mną nie wzrusza, bo wiem, że nic złego się nie stanie. Patrzę tylko na niego oczami zabłąkanej owcy, bo naprawdę nie wiem, co mam zrobić.

Policjant unosi broń w stronę sufitu i odbezpiecza ją. Pociąga za spust i rozlega się głośny strzał, a po chwili tynk sypie się nam na głowy. Tracę dech, gdy dociera do mnie, że broń jest prawdziwa i przenoszę się umysłem do tamtych wydarzeń.

– Myślisz, że blefuję? Zabiję twojego mężulka! – krzyczy napastnik i mierzy znów do Johna. Działam szybciej, niż bym się tego spodziewała, rzucam się na niego i chwytam za pistolet, z całych sił próbując zmienić trajektorię.

W kościele zapada głucha cisza. Nikt nic nie mówi, nie słychać nawet najdrobniejszego szelestu ubrań, jak gdyby ludzie wokół byli tylko posągami. Przypatrują mi się w zniecierpliwieniu i napięciu, czekając na mój kolejny ruch lub słowa.

– Napastnik upada na ziemię – oznajmiam sucho, przypomniawszy sobie zajście. – Broń zostaje jednak w moich rękach.

Zupełnie tak, jak wtedy, po chwili tracę czucie w nogach i siadam na ziemi. Siedzę w niewygodnej pozycji i wlepiam puste spojrzenie w gnat. Po chwili opuszczam go na podłogę, nie mogąc znieść jego ciężaru w rozdygotanych dłoniach. Zerkam na napastnika, a przez głowę przelatują mi powidoki zakrwawionej twarzy. Z pełnym obrzydzenia wzdrygnięciem odwracam wzrok. Nie byłam w stanie i nawet nie chciałam udzielić pomocy proszącemu mężczyźnie. Wtedy próbował łapać mnie za ręce, ale go odtrącałam. Myślałam tylko o Johnie. Chcę dotknąć dłoni czarnoskórego mężczyzny, ale coś mnie powstrzymuje, jakaś niewidzialna bariera, pęta, które oplotły moje ciało od wewnątrz.

– W tym momencie przyszła policja i mnie zabrała – mówię i wybucham płaczem z tych wszystkich nerwów. Ned okrywa mnie płaszczem i obejmuje.

– Byłaś bardzo dzielna. Już dobrze. Już po wszystkim. 


Znów siedzę w brzydkiej celi, czekając na rozwój postępowania.

– Przynajmniej wiemy, że to był wypadek i działanie w obronie własnej – Ned mnie pociesza. – To daje nam sporą przewagę.

– Nadal jednak nikt nie jest w stanie jednoznacznie ustalić, jakim sposobem kula utkwiła mu w głowie.

– Musimy jeszcze poczekać na wyniki badań balistycznych. Jestem przekonany, że dadzą nam jakąś poszlakę.

– Możecie mówić trochę głośniej? Ledwo rozumiem, co tam mamroczecie – żalę się.

– Pani Gordon, nie masz przypadkiem problemu z lewym uchem? Zauważyłem, że często je pocierasz.

– Czuję się, jakby ktoś mi je zatkał. To pewnie jakiś przeciąg mnie złapał. Samo przejdzie za jakiś czas.

– Pani Gordon, zatkaj sobie na chwilę prawe ucho – prosi mecenas. Następnie unosi dłoń na wysokość mojego prawego ucha. – Słyszałaś coś? – pyta zmartwiony.

– Nie – odpowiadam z narastającym niepokojem i spoglądam to na Neda to na mecenasa.

– Powinnaś udać się do lekarza. Wygląda na to, że zbyt głośny hałas sprawił, że zatkało ci się ucho.

Wizyta u lekarza jednak niewiele dała, bo dostałam tylko środki przeciwzapalne, olejek oraz prognozę: może przejdzie samo, może zostanie mi tak już na zawsze. Po kilku dniach, gdy policja otrzymała wyniki sekcji zwłok oraz badań balistycznych, zostaję postawiona przed sądem pod zarzutem nieumyślnego spowodowania śmierci.

Prokurator jest okropny. Przerywa mecenasowi, na wszystko zgłasza sprzeciw i zadaje mi mnóstwo pytań sugerujących. Wytyka mi niemoralny styl życia, przypominając ławie przysięgłych, że poślubiłam czarnoskórego, co jest sprzeczne z ich prawem i powinno być dla nich równoznaczne z życiem bez ślubu. Pragnie wsadzić mnie za kratki za wszelką cenę, bez względu ta to, czy jestem winna, czy nie. Dla niego nie istnieje coś takiego jak przypadek. Mecenas Hillford jednak nie daje mu się stłamsić, jest za dobry w swoim fachu, żeby miał się bać jednego prokuratora. Sprawnie wychwytuje wszystkie haczyki i przerywa przesłuchanie, gdy staje się ono dla mnie niekorzystne. Wszystkie zgromadzone dowody i badania działają jednak na moją korzyść. Sekcja zwłok potwierdziła moje zeznania. Skóra była zadrapana tak, jak twierdziłam, a na nadgarstku ofiary widniał ślad po moim ucisku. Badania balistyczne stwierdzają, że prędkość naboju była mniejsza, niż pozwoliłby na to kaliber broni, co wskazuje na rykoszet. Niestety policji nie udało się znaleźć śladu po odbiciu naboju, więc nie da się tego w stu procentach udowodnić. Na szczęście sędzia wydaje się być obiektywnym, nie pozwala się zmanipulować prokuratorowi i szanuje obronę. Po kilku dniach słowna przepychanka wydaje się jednak go męczyć.

– Koniec posiedzenia – oznajmia znużonym głosem. – Jutro strony przedstawią swoje końcowe przemowy i zostanie ogłoszony werdykt.

Z jednej strony mnie to cieszy, bo mam serdecznie dość wysłuchiwania kąśliwych komentarzy i oskarżeń prokuratora. Z drugiej jednak strony boję się, czy mecenas miał dość czasu, żeby mnie wybronić.

– Proszę się nie martwić. Gdyby nie ten gaduła, ten proces zakończyłby się już na trzecim posiedzeniu. Nie udało mu się niczego udowodnić. Jestem pewien, że zostaniesz uniewinniona.

– A co z dowodem na rykoszet? Prokurator podważał wiarygodność badań.

– Naprawdę, martwi się pani o zbyt wiele spraw. Proszę lepiej myśleć o tym, jak się pani jutro uczesze, gdy wreszcie będzie mogła przytulić męża.

Słucham jego rady i postanawiam nie zaprzątać sobie głowy zbytecznymi zmartwieniami i pozostawiam wszystko w rękach mecenasa, ufając, że zwycięży. Uśmiecham się na myśl, że znów będę razem z Johnym.

Nazajutrz wchodzę na salę rozpraw z uniesioną głową pewna, że wyjdę stąd wolna. Johny, siedzący z samego przodu, posyła mi serdeczny uśmiech. Prokurator natomiast prycha szyderczo na mój widok i poprawia swoje notatki. Nigdzie nie ma jednak Neda.

– Ten uparty jeleń stwierdził, że znajdzie ostateczny dowód – wzdycha Hillford. – Co jest zbyteczne, bo nie mamy już czasu go nawet przedstawić. Pominąwszy fakt, że i tak go nie potrzebujemy.

– Proszę wstać, sąd idzie – oznajmia strażnik. Gdy tylko sędzia siada na swoim miejscu i stuknięciem młotka otwiera rozprawę, do sali wpada Ned wraz z dwójką policjantów.

– Czy obrona mogłaby wytłumaczyć swoje zachowanie? – pyta sędzia niezadowolony nagłym harmidrem.

– Wysoki sądzie, znalazłem dowód na to, że ofiara zmarła wskutek rykoszetu – mówi Ned zdyszany. – Proszę o dołączenie go do akt sprawy.

Sędzia zgadza się mimo sprzeciwu prokuratora, a policjanci wnoszą sporych rozmiarów relikwia – posąg rycerza, który stał przy samym wejściu.

– Proszę zobaczyć – Ned wskazuje na tarczę rycerza, a sędzia poprawia okulary i nachyla się, żeby widzieć lepiej. – Na zbroi widnieje wyraźny ślad, jaki zostawił po sobie nabój. Policjanci potwierdzą, że zgadza się z rozmiarem kuli znalezionej w ciele ofiary.

– Dziękuję. Dowód zostanie dołączony do akt sprawy. Proszę strony o przedstawienie swoich końcowych stanowisk.

Pierwszy przemawia prokurator. Eskalując to, jak bardzo zgrzeszyłam, prowokując starszego szanowanego człowieka swoim wyuzdanym zachowaniem, wnioskuje o uznanie mnie winnej nieumyślnego spowodowania śmierci i karę 2 lat więzienia bez zawieszenia. Pan Hillford, natomiast, występuje o uniewinnienie na podstawie działania w obronie koniecznej. Przypomina też ławie i sędziemu jak brutalnie i ohydnie zachowywał się Beacker i całkiem nieźle gra im na emocjach. Kilka kobiet roni łzy, gdy go słucha.

Po godzinnej naradzie sąd wydaje werdykt – jestem niewinna.

Zaczynam płakać ze szczęścia. Ned, mecenas Hillford i Johny przytulają mnie serdecznie. Wszyscy nie posiadamy się z radości.

Gdy tylko docieramy do naszego żaglowca, Johny nie przestaje mnie całować. W zasadzie nie są to nawet pocałunki. Po prostu muskamy się nawzajem ustami, nie mogąc nasycić się swoją bliskością, tak się za sobą stęskniliśmy.

Ned postanawia dać nam przestrzeń i spędza tę ostatnią noc w hotelu. Następnego ranka wypływamy w ostatni etap podróży, do Bostonu. I tak nasza podróż dookoła świata dobiega końca. 

_______________

Już tylko epilog...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro