Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

30 - My Love Will Never Die


"In the most joyful moment a disaster stroke."

"W najszczęśliwszym momencie wybuchło nieszczęście."

 Spojrzałam z bólem na nasz jacht stojący na nabrzeżu – nędza i rozpacz. Połamane drzewce, wyrwana turbina wiatrowa, podarty fok. Natychmiast zachciało mi się płakać.

– Wielkie nieba. – Schowałam twarz w dłoniach, nie mogąc na to patrzeć.

– Nie wygląda to dobrze, wiem – odparł Ned i podrapał się z tyłu głowy wolną ręką. Drugą trzymał mnie pod ramię od kiedy wyszliśmy ze szpitala. – Ale nie ma co płakać. Damy radę to naprawić. Całe szczęście, że śruba napędowa nie została uszkodzona, bo to żelastwo jest okropnie drogie.

Powiedział to z takim optymizmem, jakby cała reszta była za darmo. Wiedziałam, że po prostu starał się zachowywać pozytywne nastawienie, ale jakoś nie mogłam widzieć tego wszystkiego inaczej niż w czarnych kolorach.

Ned wdrapał się po drabince, a ja tuż za nim.

– Jesteśmy! – zawołał wesoło, na co John się poderwał, a gdy mnie zobaczył, rzucił narzędzia na deski pokładu i w kilku krokach był już przy mnie. Nic nie mówiąc, zamknął mnie w silnym uścisku.

– Kochanie, udusisz mnie, a dopiero co wyszłam ze szpitala – zaśmiałam się. Tak tęskniłam za nim przez te dwa dni. Gdy obudziłam się ze wstrząśnieniem mózgu w szpitalu, był ze mną tylko Ned. Johna nie wpuścili ze względu na panujący ustrój Apartheidu, a ja byłam w szpitalu dla białych. Powiedzieć, że byłam zaskoczona, gdy blondyn wszedł na salę, przedstawiając się jako mój mąż, to mało. Byłam w szoku, a do tego wystraszyłam się, że Johnowi musiało stać się coś złego. Ledwo odzyskałam przytomność, a wpadłam w taką panikę, że nieomal znów jej nie straciłam. Ned jednak szybko mnie uspokoił i na ucho powiedział, o co chodzi.

– Wszystko w porządku? Jak się czujesz? – Johny zapytał rozgorączkowany.

– Już wszystko dobrze. A ty? Nic ci się nie stało?

– Jestem cały i zdrowy.

– Co za ulga. Dobra, nie stójmy tu tak, tylko bierzmy się do pracy. Co mogę zrobić?

– Trzeba dokończyć sprzątanie podpokładu. Uporządkowaliśmy już trochę, pozbyliśmy się wody, ale trzeba zmienić pościel i...

– Moment, stop! – przerwał Ned. – Annabelle, zapomniałaś już, co powiedział lekarz? Musisz odpoczywać przez kilka dni.

– Jak mam odpoczywać, skoro jest tyle do zrobienia? I gdzie? Mam leżeć na zasyfionej koi?

Podwinęłam rękawy i zeszłam w dół, żeby nie mitrężyć ani sekundy dłużej. Pierwsze co, uderzył mnie odór wymiocin i samej zrobiło mi się niedobrze. Ale dobrze wiedziałam, że to ja byłam powodem tego smrodu. No nic, musiałam wstrzymać oddech i bezzwłocznie się tym zająć. Im szybciej ogarnęłabym podpokład, tym szybciej moglibyśmy spokojnie i wygodnie odpocząć.

– To jak wy żeście spali, gdy byłam w szpitalu? – spytałam, rozwieszając pranie na linkach.

– Pod chmurką, a jak? Nawet gdybyś nie... zapaskudziła wszystkiego, to...

– Ned – warknął Johny niezadowolony, że Ned wytknął mi mój wypadek.

– To i tak wdarło się sporo wody przy schodzeniu i nasze ubrania zamoczyły całe łóżka. – Ned dokończył niezrażony groźnym spojrzeniem Johna.

– Przepraszam, powinnam być bardziej ostrożna. Nie dość, że dodałam nam pracy, to jeszcze przez dwa dni nie mogłam pomagać, bo leżałam bezużyteczna...

– Daj spokój Belle, to nie twoja wina – przerwał mi Ned.

– Mogło się to zdarzyć każdemu z nas. Najważniejsze, że już wróciłaś i że jesteś cała i zdrowa – dodał Johny i poczochrał mnie lekko po czubku głowy. – Nie jesteście głodni? Może czas na przerwę? 


Naprawy szły nam dość mozolnie. Oprócz tego, co zauważyłam na pierwszy rzut oka, mieliśmy też uszkodzony zbiornik na wodę, a sporo ryżu zamokło i musieliśmy go wyrzucić. Przez to nasz pobyt w Kapsztadzie przeciągnął się do miesiąca, choć przecież w ogóle nie planowaliśmy tam się zatrzymywać. Zniszczyły się również niektóre książki i druga rolka filmu, którą akurat rozpoczęliśmy. Na całe szczęście pierwszą rolkę udało się zachować w suchym etui.

– Liczysz wydatki? – podeszłam do Johna, który strapiony pochylał się nad zapiskami w zeszycie i troskliwie pogładziłam go po karku. Mruknął cicho, a pod moim dotykiem lekko się rozluźnił.

– Tak – westchnął przeciągle. Był bardzo zmęczony. – Już mi się te wszystkie cyferki plączą przed oczami.

– Dziwisz się? Cały dzień walczyłeś z wiatrakiem, a teraz ślęczysz tu po ciemku przy nikłym świetle lampy. Jesteś tak spięty, że mam wrażenie, że wszystkie twoje mięśnie zamieniły się w kamienie. Chodź już spać. Dokończysz te obliczenia jutro.

– Masz rację – ziewnął i chwiejnym krokiem poczłapał do łóżka. Ułożyłam się tuż obok i jak zwykle wtuliłam w jego plecy. Nagle zrobiło mi się strasznie gorąco i zrzuciłam z siebie koc. – Och, nie odsuwaj się – jęknął Johny zawiedziony.

– Jest mi za ciepło, żeby się przytulać.

– Naprawdę? A mi strasznie zimno.

– Możesz wziąć mój koc. – Przykryłam go dodatkową warstwą i znów się do niego przytuliłam. – Johny, czy ty przypadkiem nie będziesz chory?

– Nie, to tylko przemęczenie, nie martw się. Jutro będę w pełni sił, zobaczysz.

– Miejmy nadzieję. Wykonałeś dzisiaj naprawdę ciężką pracę. Śpij dobrze – ucałowałam go w policzek.

– Ech, żałuję, że jeszcze nie mam żony, która by się tak o mnie troszczyła. To takie smutne musieć zasypiać w samotności – wetchnął cicho Ned.

– Przepraszam. Nie chciałam sprawić ci przykrości.

– Daj spokój, tylko żartowałem.

– Nie było tam w Bostonie żadnej kobiety, która skradłaby ci serce?

– Wstyd się przyznać, ale ciągle myślę o tamtej piękności z plaży w Chicago.

– Tej Europejce?

– Tak.

– Chyba nadal jest wolna. Widywałam ją czasem nad brzegiem jeziora. Musisz wrócić do Chicago i znów z nią porozmawiać.

– Tylko kiedy to będzie? Najpierw musimy się stąd wydostać.

– Oby tylko Johny się nie rozchorował.

– Johny? On nigdy nie choruje. Jak długo go znam, to nigdy nie widziałem, żeby miał choćby katar.

Chciałabym, żeby Ned miał wtedy rację. Ale niestety, życie lubi sprawiać niespodzianki. Obudziłam się koło północy. Johny miał drgawki, cały się telepał i był mokrusieńki od potu. Majaczył coś przez sen, wołając co jakiś czas swoją mamę albo ryby. Wstałam i szybko przygotowałam aspirynę. Gdy go obudziłam, był zupełnie skołowany i ledwo wypił miksturę.

– Jak wszystko mnie boli... – jęknął z trudem.

– Wiem. Zaraz będzie lepiej – uspokoiłam go, gładząc po ramieniu. – Dasz radę usiąść? Pomogę ci zmienić koszulkę. Tę można już wyżymać jak mopa.

Johny był jednak tak osłabiony, że musiałam go samodzielnie przebrać jak jakieś dziecko. Bolało mnie serce, gdy patrzyłam, jak się męczy. Choć podałam mu lekarstwo, gorączka nie spadała i całą resztę nocy spędziłam na robieniu mu chłodnych kompresów. Jakby tego było mało, przed świtem kilka razy wymiotował. W końcu zasnęłam ze zmęczenia, klęcząc przy koi.

– Hej, Annabelle – obudził mnie Ned. – Co się dzieje? – Był zatroskany.

– Johny ma bardzo wysoką gorączkę i nie mogę jej zbić. Aspiryna nie działa.

– Mamy penicylinę? – Nie czekając na moją odpowiedź, zaczął przeglądać apteczkę.

– Tak, ale może lepiej poradzić się lekarza?

– To może być trudne. Ale spróbuję kogoś sprowadzić.

Nie rozumiałam, czemu znalezienie lekarza miałoby być problematyczne. Przecież Afryka Południowa była mocno skolonizowana, nie brakowało tam dóbr cywilizacji. Zmartwiłam się jednak, czy byłoby nas stać na wizytę. Nie wiedziałam, ile pieniędzy jeszcze nam zostało.

Korzystając z tego, że Johny spał w miarę spokojnie, pochyliłam się nad dziennikiem z rachunkami. Wyglądało na to, że mieliśmy dość pieniędzy, żeby zaopatrzyć się w żywność i paliwo oraz dokończyć podróż. Ale nasz budżet nie obejmował już leczenia. Wydaliśmy za dużo pieniędzy na naprawy.

Po jakiejś godzinie Ned wrócił na jacht. Nie był jednak sam, za nim wszedł mężczyzna w białym kitlu z walizeczką.

– To gdzie ten pacjent? – zapytał, znalazłszy się pod pokładem i rozejrzał po skromnym pomieszczeniu.

– Tutaj – wskazałam na Johna.

– Bantu?1 – z jego głosu przebijało nie tylko zdziwienie, ale i pogarda. Wtedy do mnie dotarło – tutaj umysłami ludzi rządziły uprzedzenia, a biali byli wyjątkowo dumni. I to do tego stopnia, że chcieli wyprzeć rdzennych mieszkańców z ich własnej ziemi. A Johny swoim wyglądem nie wpisywał się w ramy rasy uprzywilejowanej.

– Nie. Wszyscy jesteśmy Amerykanami.

– Nic mnie to nie obchodzi. Jesteście w Republice Południowej Afryki. Tutaj Czarni leczą się u Czarnych. Nie mogę złamać prawa.

– Proszę. Przecież i tak już się pan tu pofatygował. Nikt się nie dowie – błagałam.

– To będzie dużo kosztować. – Założył ramiona na piersi i spojrzał wymownie na moje palce. Podążyłam swoim wzrokiem i zasłoniłam rubinowy pierścionek drugą dłonią. Nie mogłam go oddać, to była rodzinna pamiątka Gordonów. Spojrzałam na Johna zupełnie rozdarta. Patrząc na to z drugiej strony jego życie i zdrowie było jednak cenniejsze od biżuterii.

– Nawet o tym nie myśl – Ned wyrwał mnie z gonitwy myśli i chwycił oburącz za nadgarstki. – Dam panu coś innego, wartego nawet więcej – zwrócił się do lekarza, po czym zdjął swój zegarek. – To Patek Philippe, szwajcarski. Może być? – zabujał luksusowym zegarkiem przed oczami doktora.

– Nada się – sięgnął po zegarek niczym złodziej po łup, ale Ned zwinnie schował błyskotkę do kieszeni.

– Najpierw proszę go zbadać. Potem pójdziemy do lombardu, kupię lekarstwa, a reszta będzie należeć do pana – zarządził Ned zdecydowanym i pewnym siebie głosem.

– Amerykanie – burknął lekarz pod nosem i pochylił się nad Johnym. – Wymiotował? Boli go gardło?

Potwierdziłam wszystkie symptomy, o które pytał. Wtedy zajrzał Johniemu do gardła i stwierdził, że to angina. Tyle stresu, niepewności i kosztów, żeby dowiedzieć się czegoś tak banalnego. Aż we mnie zawrzało, bo to była jawna kradzież, ale Ned powstrzymał mnie przed zrobieniem awantury i przekonywał, żebym się tym nie przejmowała. Najważniejsze było to, że Johny dostał diagnozę, a wkrótce również odpowiednie lekarstwa.

– Chyba nie zamierzasz ot tak pozbyć się takiego drogiego zegarka – szepnęłam dość zaniepokojona. – Przecież to zdzierstwo!

– Spokojnie. Nie jestem frajerem.

Ned wrócił po około pół godziny z dumą pokazując Pateka, który wciąż okalał jego nadgarstek oraz nowym zapasem penicyliny w drugiej ręce.

– Jak?

– Po prostu grzecznie się z nim rozmówiłem, używając logicznej argumentacji i prawniczego żargonu – uśmiechnął się cwanie, na co uniosłam brew w powątpiewaniu. – I troszeczkę pogroziłem, że narobię mu problemów, jeśli nie zadowoli się uczciwszą sumą.

Prychnęłam. Cały Ned – urodzony adwokat, który bronił swoich bliskich jak lew. A teraz nawet jego nieco przydługie miodowe kosmyki przypominały grzywę króla dżungli.

Po przyjęciu antybiotyku Johny szybko doszedł do siebie. Trzeciego dnia już chciał znów coś naprawiać na jachcie i z Nedem z trudem mu to wyperswadowaliśmy. Niemniej jednak cieszyłam się, że tak szybko odzyskał siły. Nic nie martwiło i nie smuciło mnie tak bardzo, jak jego widok bezsilnego i przykutego do łóżka.

Po piętnastu dniach byliśmy gotowi, żeby wypłynąć w dalszą podróż.

Ze względu na przeciągający się pobyt w Afryce musieliśmy zrezygnować z wizyty w Indiach. Choć było mi żal, pocieszałam się, że dzięki temu udało się nam uniknąć zarażenia malarią lub cholerą, przed którymi przestrzegali nas niektórzy żeglarze napotkani w Kapsztadzie. Opływając Madagaskar od wschodniej strony, dopłynęliśmy do Mauritiusa. Nie mogąc oprzeć się widokowi turkusowej, krystalicznie czystej wody, musieliśmy się zatrzymać u jego brzegu, by podziwiać tę zachwycającą wyspę i popływać w jej malowniczej lagunie. Była to kolejna cudowna i niezapomniana niespodzianka, jaką zaszczyciła nas natura.

Z bólem serca popłynęliśmy dalej. Wiedzieliśmy, że nie mogliśmy zatrzymywać się w jednym miejscu zbyt długo i że przed nami były kolejne piękne zakątki do odkrycia. Kierując się na zachód, przepłynęliśmy kolejnymi lagunami między wyspami Bożego Narodzenia i Kokosowymi. W wodnej toni przypominającej raczej szkło pływały wokół rozmaite rekiny. Wystarczyło zanurzyć rękę po nadgarstek, aby poczuć pod palcami ich gładkie prześlizgujące się sylwetki. Stamtąd dotarliśmy do miasta Darwin w Australii. Woleliśmy nie pakować się na osławiony silnymi wichurami rejon Tasmanii, ale bezpiecznie przepłynąć północną stroną kontynentu. Tam wysłaliśmy kolejne telegramy, aby poinformować nasze rodziny i uniwersytet o przebiegu podróży. Przeprowadziliśmy jeszcze szybki przegląd łodzi, nim wyruszyliśmy w ostatni etap przygody – na drugą stronę Pacyfiku.

Muszę przyznać, że chyba tego fragmentu obawiałam się przed wypłynięciem najbardziej. Taki długi fragment bez lądu. Jednak po tym, co przeżyliśmy u wybrzeży Afryki, wiedziałam, że nie musiałam się już lękać. Najgorsze było już za nami. Po osiemdziesięciu siedmiu dniach dotarliśmy do wybrzeży Panamy i tam zameldowaliśmy się w porcie, aby przepłynąć przez kanał. Po tak długiej żegludze widok amerykańskiego lądu wycisnął mi z oczu łzy. Uświadomiłam sobie, jak bardzo zdążyłam się stęsknić za domem. 


______ ⚓ _______


Ulice Nowego Orleanu tętniły życiem. Niczym dziecko, które pierwszy raz było w sklepie z zabawkami, oglądałam się na wszystkie strony zaaferowana, z otwartą buzią. To portowe miasto swoją architekturą w niczym nie przypominało Chicago. W mieście tym panował pogodny eklektyzm – skromne domy w stylu hiszpańskim naprzeciw wytwornych, ale małych amerykańskich domów dubeltówkowych. Łączyły je jednak balkony z licznymi roślinami oraz koronkowe balustrady zdobione arabeskami, które na pierwszy rzut oka same w sobie wydawały się być przyniesione z innej epoki, innego świata. A jednak w jakiś niepojęty sposób pasowały zarówno do budynków obłożonych kolorowym stiukiem jak i boazerią czy klinkierem. Za nimi natomiast piętrzyły się wieżowce w stylu art-deco, a przy głównej ulicy Canale wznosiły się masywne gmachy przypominające greckie lub rzymskie świątynie. A pomiędzy tym wszystkim rosły bujne palmy.

W tym wielokulturowym tyglu działo się równie dużo, co na fasadach budynków. Ludzie byli jednak otwarci i mili. Oczywiście nie mogliśmy wejść do każdego lokalu, bo niektóre obsługiwały wyłącznie białych, ale w opanowanej przez czarną klasę robotniczą dzielnicę Vieux Carre segregacja była raczej wyjątkiem. Mimo to niektórzy ludzie nie mogli się nadziwić, gdy zdradzaliśmy im, że ja i Johny jesteśmy małżeństwem. Było tam jednak tylu turystów, że nim opowiedzieliśmy ciekawskim naszą historię z podróży, już znajdowała się inna postać wzbudzająca ogólne zainteresowanie.

Już pierwszego wieczoru, gdy dotarliśmy na tereny francuskiej dzielnicy – znanej dawniej jako Storyville –, zakochałam się Nowym Orleanie. Weszliśmy na Bourbon Street, gdzie przywitała nas uliczna orkiestra dęta, której żywa melodia natychmiast zaprosiła nas do tańca. Daliśmy się porwać w radosny taneczny szał i dołączyliśmy do innych ludzi wywijających nogami na chodniku. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, gdy w ten sposób przemieszczaliśmy się od jednego lokalu do drugiego, kosztując lokalnych smakołyków i napitków o różnych smakach i kolorach. Nieco oszołomiona absyntem pomyślałam sobie, żeby tam zamieszkać. Kupilibyśmy piękny włoski dom w Dzielnicy Ogrodowej, a każdego wieczoru odwiedzali ulice Bourbon lub Chartres, by tańczyć jazz i swing. Szybko jednak wyrzuciłam ten niedorzeczny pomysł, gdy potknęłam się o krzywy chodnik, zniszczony przez coroczne powodzie. Missisipi była nieposkromiona i bez ustanku niszczyła wszystko, co znalazła na swojej drodze, gdy wylewała. Nie było chyba metra ulicy, w którym nie byłoby dziury. W dziennym świetle na tynkach było też widać smugi osadowe pozostawione przez wodę, a wiele budynków było poprzekrzywianych.

Bawiliśmy w Nowym Orleanie przez kilka dni. Zaszliśmy do kilku muzeów, przepłynęliśmy się promem po Missisipi i poznaliśmy fantastycznych początkujących muzyków. Mieliśmy szczęście trafić na koncerty Dave'a "Fat Man" Williams'a oraz Fats Domino. Gdy nasz pobyt zbliżał się do końca, nie chciałam wcale stamtąd wyjeżdżać. Wyciągnęłam Johnego i Neda na długi spacer przez całe miasto, choć wszystkich nas bolały nogi od conocnych dancingów. Ale nie chciałam wyjeżdżać nie skorzystawszy w pełni ze wszystkiego, co miasto miało do zaoferowania. Gdzie się jednak dało, korzystaliśmy z konnej dorożki, choć niejeden raz musieliśmy się targować o cenę przejazdu, bo niektórzy chcieli nas mocno naciągnąć. Na wielu ulicach kręcili się czarnoskórzy szarlatani, którzy próbowali skusić nas na skorzystanie z ich magicznych zdolności, wciskali laleczki woo-doo, czarowali publikę sztuczkami iluzjonistycznymi. Nie wierzyliśmy jednak w żadne z ich czarów, a na dodatek nie mieliśmy wystarczająco pieniędzy, żeby trwonić je na takie bzdury. Woleliśmy raczej wydać je w Mahogany Jazz Hall.

Po południu szliśmy od gmachu muzeum jazzu w stronę Jackson Square w centrum miasta. Johny dyskretnie muskał moje palce swoimi, nie chcąc dać wszystkim białym ludziom wokoło powodu do oburzenia. Na ulicach woleliśmy zachowywać daleko posuniętą ostrożność niż napytać sobie biedy. Mimo to takie delikatne zaczepki podniecały mnie bardziej niż trzymanie się za ręce otwarcie, bo w niezrozumiały dla mnie sposób czułam się, jakbym cofnęła się w czasie o dwa lata, gdy dopiero uczyłam się, czym jest miłość i przeżywałam ją po raz pierwszy.

Gdy plac zaczął wyłaniać się spomiędzy budynków, zauważyliśmy, że tłoczy się tam bardzo dużo ludzi – za dużo jak na dzień powszedni.

– To chyba nie jest dobry pomysł, żebyśmy tam szli – zauważył Ned i mina mu zrzedła jak nam wszystkim.

– Myślicie, że to jakaś demonstracja? – zastanawiałam się. Czarna ludność w Nowym Orleanie cieszyła się względnym spokojem i wolnością, nie to, co w innych południowych stanach, gdzie można było dostać baty już za sam kolor skóry, bo biali ludzie byli tam tak zmanipulowani przez Ku Klux Klan. Tylko dlatego, że wiedzieliśmy, że w Luizjanie jest pod tym względem spokojnie, zdecydowaliśmy się tam zawitać. W przeciwnym razie ominęlibyśmy Nowy Orlean i popłynęli prosto do Bostonu. Dlatego ciężko było mi uwierzyć, że trafiliśmy na jakąś pikietę.

– Nie wiem, ale lepiej wybierzmy inną drogę, na około – postanowił Johny i poszliśmy okrężną trasą, mijając od tylnej strony Bazylikę Świętego Ludwika.

Gdy jednak dochodziliśmy do następnej przecznicy, wyszedł nam naprzeciw tłum gniewnych ludzi. Krzyczeli pełne nienawiści hasła, a w rękach wymachiwali transparentami, z których zdążyłam tylko wyczytać "ŻADNYCH CZARNYCH". Zadrżałam, nie wiedząc, gdzie iść. Z jednej strony nadciągał motłoch, z drugiej trwała demonstracja, która była ich celem.

– Uciekajmy! – zawołał Ned, a Johny bez większego namysłu, bezwiednie chwycił mnie mocno w łokciu i szarpnął, żebym biegła razem z nimi. Gdyby nie on, stałabym jak zamurowana, bo czułam się, jakby nogi wrosły mi w ziemię.

Część ludzi ze wściekłego motłochu nas zauważyła i zaczęła gonić za nami, myśląc, chyba, że chcieliśmy się przyłączyć do protestu czarnoskórych. Szybko okazało się jednak, że znaleźliśmy się w potrzasku – przeciwnicy postanowili natrzeć na demonstrantów z dwóch stron, żeby odciąć im drogę ucieczki, tym samym zamykając i nas w pułapce bez wyjścia. Nim się spostrzegliśmy, wmieszaliśmy pośród demonstrujących, którzy też próbowali uciec.

Rozejrzałam się na boki, oddychając płytko i szybko. Wszystkie sklepy były zamknięte. Tak, jakby ludzie wiedzieli, co się święci. Nim jednak zdążyłam dobrze się zorientować w otoczeniu, poczułam, jak cudze łapska chwyciły mnie w talii i pociągnęły boleśnie za włosy. Próbowałam się jakoś wyrwać, obronić, ale powalono mnie na ziemię.

– Annabelle! – usłyszałam rozpaczliwy krzyk Johna i spróbowałam go znaleźć wśród motłochu. Serce zamarło mi w piersi i stało się ciężkie jak kamień, gdy zobaczyłam, jak ktoś zaczął go okładać pięściami. A on nawet nie miał możliwości się bronić, bo atakowało go kilku mężczyzn naraz.

– Ned! Ned! – zaczęłam się wydzierać, szukając jego pomocy. Dostrzegłam jego blond czuprynę, jak przeciskał się w moją stronę przez tłum, a on złapał moje przerażone spojrzenie.

Rzuciłam się przed siebie, żeby odepchnąć napastnika.

– Zostaw go! – ryknęłam, a Ned w tym samym czasie zaczął się bić z tymi mężczyznami. Wykorzystał moment zaskoczenia, żeby zdobyć nad nimi nieznaczną przewagę, a ja z wielkim trudem pomogłam Johnowi się podnieść.

– Uciekajcie, ja was osłonię! – ponaglił mnie Ned i razem z Johnym pokuśtykaliśmy w stronę katedry, jak mi się wydawało najbliższego bezpiecznego miejsca. Johny dźwigał się na mnie i zgięty w pół jęczał co chwilę z bólu, a mnie łamało się serce.

Udało nam się wejść do bazyliki, ale gdy otwierałam ciężkie drzwi, usłyszałam nieopodal strzały i nieomal wyskoczyłam ze skóry. Pot lał mi się po plecach i czole, spływał aż na oczy, nieprzyjemnie szczypiąc, gdy opadliśmy na posadzkę między ławami. Zamknęłam oczy, błagając w duchu, żeby wszystko wokół zniknęło. Naiwnie i tchórzliwie łudziłam się jak dziecko, że byłoby to możliwe. Do rzeczywistości przywróciło mnie zbolałe syknięcie, które wymsknęło się z ust Johna. Gdy mu się przyjrzałam, jego rozciętej brwi, napuchniętym wargom, sinej skroni, wybuchłam płaczem.

– Co oni ci zrobili? – wyjęłam chusteczkę i drżącą dłonią spróbowałam wytrzeć bordową posokę.

– Nie płacz Belle, skarbie. To się zagoi – ledwo wymamrotał, a ja widziałam, że siły opuszczają go z każdym oddechem i jeszcze bardziej się przeraziłam.

– Trzymaj się kochanie. Wyjdziemy z tego cało – zapewniłam go, ale sama nie jestem pewna, czy bardziej chciałam dać nadzieję jemu czy sobie. Z zewnątrz wciąż było słychać wrzawę. Ludzie krzyczeli, wyły syreny policyjne, gwizdki wydawały przenikliwy pisk, co jakiś czas docierało do mnie jakiś głuche uderzenie.

– Sprawdź, czy się tu nie ukryli! – nagle po wielkiej pustej sali katedry rozległ się czyjś rozkaz. Obleciał mnie lodowaty dreszcz i nie mając pojęcia, czy to policja czy wróg, czym prędzej ukryłam Johna pod ławką, a sama usiadłam na klęczniku do modlitwy. I wcale nie udawałam, że się modliłam – żarliwie błagałam Boga o pomoc.

Echo męskich kroków obutych w ciężkie buciory rozchodziło się po pomieszczeniu i z każdą sekundą stawało się coraz bardziej nieznośne i głośniejsze. Niespodziewanie, gdy czułam, że jest już naprawdę blisko, kroki ucichły. Przełknęłam kluchę w gardle, bo wiedziałam, że stoi tuż nade mną. Nie miałam jednak odwagi ruszyć się z miejsca.

– Wstawaj – powiedział szorstko mężczyzna, ale ja dalej klęczałam zastygła niczym słup soli i tylko wargi mi drżały ze strachu. – Wstawaj, szmato – powtórzył dosadniej. A gdy nadal go nie posłuchałam, pociągnął mnie za włosy i zmusił, żebym na niego spojrzała. Okazało się, że był to starszy człowiek, zbliżający się wiekiem do siedemdziesiątki, niemniej jednak miał w rękach wielką siłę. – Gdzie go ukryłaś, co? Widziałem cię wcześniej z tym czarnuchem. No mów! – ryknął zupełnie jak wygłodniały zwierz. W jego oczach widziałam wyraźnie żądzę krwi. Pokręciłam jedynie przecząco głową. Byłam tak przerażona, że nawet gdybym chciała samolubnie wydać Johna, nie byłabym w stanie wydusić z siebie słowa. Pociągnął mnie mocniej tak, że musiałam stanąć prosto na odrętwiałych nogach. – Powtórzę ostatni raz: Gdzie. On. Jest.

Nadal wzbraniałam się przed odpowiedzią, a obraz rozmazał mi się od łez. Wtem do moich uszu dotarło ciche westchnięcie Johna, na co bezwiednie wybałuszyłam oczy. Staruch spojrzał w stronę ławy i dostrzegł dłoń Johna leżącą bezwładnie na ziemi. Uśmiechnął się pod nosem, odepchnął mnie i zwrócił się w jego kierunku. Gdy tylko odzyskałam równowagę, przypadłam do niego i uwiesiłam się na jego ramieniu, żeby jakoś go powstrzymać.

– Błagam, nie rób mu krzywdy – zakwiliłam.

– Odwal się! – znów spróbował mnie odepchnąć, ale ja mu się postawiłam i zaczęłam go drapać wszędzie, gdzie sięgnęłam – po ramieniu, dłoniach i twarzy. – Zostaw mnie głupia kwoko! – uderzył mnie, tak iż spadły mi okulary i złapał za nadgarstki, żebym nie mogła już go atakować.

– Puść mnie i zostaw nas! On nie zrobił nic złego! – szamotałam się bezskutecznie.

Już otworzył usta, żeby obsypać mnie kolejnymi obelgami, ale jego wzrok spoczął na mojej obrączce.

– A gdzie jest twój mąż, co? – zakpił, na co stanęłam jak wryta, a on bezkarnie wyczytał wszystko z moich przerażonych oczu. Zerknął przez ramię na palce Johna i uśmiechnął się pod nosem. – Nie...

– Proszę... – wychlipałam, bo to ostatnie, co mogłam jeszcze zrobić.

– Ty zdziro, puściłaś się z czarnym – wyszydził i potrząsnął mną gwałtownie. – Pozwoliłaś mu się dotknąć – dodał i zwrócił się do Johna z wiązanką przekleństw.

Potem wszystko zadziało się tak szybko. On wyciągnął pistolet zza paska. Nastąpił huk, a potem okropny pisk.

A potem była tylko mroczna nicość. 

________________________

Co tu się stało????😱😱😱😱😱 Gdzie poleciał pocisk?

Oto i jest sprawa kryminalna z początku książki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro