3 - Ain't That A Shame?
"World is beautiful. It's people that make it detestable."
"Świat jest piękny. To ludzie czynią go odrażającym."
O tym, co stało się tamtej nocy powiedziałam tylko Eve i Peggy. Przeprosiły mnie za zostawienie samej tłumacząc, że były pewne, że ja i Peter mieliśmy się ku sobie, więc chciały dać nam chwilę prywatności. Było im smutno, że się pomyliły i próbowały mnie jakoś pocieszyć.
Następnego dnia poszłam na żagle. Płynęłam całkiem sama trenując manewry i płynność zwrotów. Było to najlepsze zajęcie, żeby oczyścić umysł. Silny wiatr wiał lekko z ukosa na dziób i pchał kadłub to na lewo, to na prawo nie dając mi chwili wytchnienia. Musiałam co rusz zmieniać ustawienie żagli, ale o to właśnie chodziło. Gdy mocno wychylałam się poza kadłub, aby zbalastować łódź, czułam gwałtowny przypływ adrenaliny, a ta pozwalała oderwać myśli od zeszłego wieczoru. Fale rozpryskujące się o dziób i burtę dodatkowo wzmagały uniesienie i sprawiały, że krew w moich żyłach wrzała.
– Nie boisz się, że się przewrócisz? – zawołał męski głos. Płynnie zakończyłam manewr i rozejrzałam się w około. Nie było nic poza srebrzysto-granatową tonią i dwoma jachtami – moim wypożyczonym z klubu Cadetem i drugim, trochę większym slupem. Na jego pokładzie stał chłopak o karmelowej skórze i czarnych jak węgiel kręconych włosach. Jeden lok niesfornie wychylał się na środek czoła. Jego duże wydatne oczy patrzyły na mnie zarówno z zaciekawieniem jak i łagodnością połączoną z troską. Na jego koszulce polo zauważyłam logo naszego klubu i rozpoznałam, że był to ten sam żeglarz, którego widziałam na początku maja na siostrzanym szkunerze.
– Mam już dość duże doświadczenie, żeby utrzymać balans – odkrzyknęłam dumnie, uśmiechnęłam się życzliwie i zabrałam się za przeciąganie liny, aby znów zmienić ustawienie żagla. Zrobiłam to jednak trochę zbyt gwałtownie przez co o mały włos nie wytraciłam prędkości.
– Czemu żeglujesz tak agresywnie? – nie dawał mi spokoju. – W ten sposób tracisz piękne widoki.
Miał rację. Zupełnie nie zwracałam uwagi na dalsze otoczenie. Nie patrzyłam jak moje ukochane Chicago wraz z molem powoli się oddalało i nikło na horyzoncie. Nie widziałam ptaków, które krążyły nad głową ani nie słyszałam ich pisków i poskrzekiwań. Pozwoliłam, żeby wiatr wywiał z mojej głowy wszelkie myśli, a ich miejsce zajął dynamiczny szum fal. Ale nic, poza tym, nie było mi wtedy potrzebne.
Wzruszyłam ramionami i ponownie uśmiechnęłam się uprzejmie, tym razem na pożegnanie. Złapałam wiatr w żagle i szybko odpłynęłam dalej. Nie chciałam być niemiła i miałam nadzieję, że nie wziął tego do siebie, ale rozmowa to ostatnie, na co miałam ochotę.
Po pewnym czasie wiatr trochę się zmienił i już nie wiał tak mocno. W końcu jacht spowolnił tak bardzo, że płynięcie przestało sprawiać mi radość. Kochałam prędkość, dlatego często startowałam w regatach, nie tylko po to, żeby wygrać, ale żeby bić własne rekordy, a dreszczyk spowodowany rywalizacją dodatkowo mnie nakręcał. Zawróciłam łódź i pozwoliłam, żeby spokojny delikatny wietrzyk popchnął mnie z powrotem do domu. Co jakiś czas przymykałam na moment oczy i delektowałam się chwilami wytchnienia i samotności. Moje blond loczki chaotycznie łaskotały mnie po twarzy, ale to zupełnie mi nie przeszkadzało.
Wiatr znów się wzmógł, ale tym razem wiał z ukosa na rufę. Bardzo szybko rozpędziłam się do 6 węzłów i ogarnęło mnie najwspanialsze uczucie na świecie. Czułam się jakby ten wiatr był moimi skrzydłami i jakby wywiał wszystkie moje zmartwienia i troski.
W pewnym momencie w nos uderzyła mi kropla deszczu. A potem kolejna i jeszcze jedna. Sięgnęłam do schowka po sztormiak i zanim go zapięłam, pokład był już cały mokry. To mnie jednak nie zniechęciło do dalszej żeglugi. Wręcz przeciwnie – widziałam w tym wspaniałą okazję do tego, by jeszcze lepiej zaprawić się w boju. Pewne powiedzenie mówiło, że ładna pogoda nigdy nie ukształtowała dobrego żeglarza. Skoro nie zbierało się na burzę, to zdecydowałam, że nie włączę silniczka. Pozwalałam, żeby deszcz moczył mi twarz, jak gdyby to on za mnie płakał. Miało to niezwykle kojący i oczyszczający mą duszę efekt.
Gdy wróciłam do przystani, zabrałam się za ogarnięcie jachtu. Do burty poprzyczepiały się różnego rodzaju ferfocle i kawałki roślin. Musiałam dobrze go sklarować nie tylko dlatego, że wypożyczyłam go z klubu, ale i dlatego, że było to dobrym żeglarskim obyczajem, by łódź pozostawiać w nienagannym stanie.
Gdy skończyłam, zauważyłam, że tamten chłopak – wujek-dobra-rada – też jeszcze był w przystani, ale w części prywatnej, niedaleko rozwalającego się pomostu. Najwidoczniej właśnie skończył klarować swoją żaglówkę i wychodził z kei. Pomyślałam, że musiał być dość bogaty, skoro mógł sobie pozwolić na własny jacht. Zauważył mnie z oddali i pomachał szczerząc się od ucha do ucha. Nieśmiało odwzajemniłam gest, po czym szybko spuściłam głowę zawstydzona i czmychnęłam na przystanek tramwajowy.
Jego otwartość całkowicie mnie onieśmielała. Najprawdopodobniej był po prostu wielce kulturalnym żeglarzem, ale byłam tak bardzo przyzwyczajona do otrzymywania od nowo spotkanych osób wyłącznie nieżyczliwości, że nie mogłam przestać myśleć o jego zachowaniu i szukać w nim nieczystych intencji. Byłam przecież tylko Brzydką Anką i nikt poza kochanymi Eve i Peggy nie chciał się ze mną zadawać. Wszyscy zawsze robili sobie ze mnie żarty. Dlaczego on miałby być inny? W końcu nawet Peter, którego uważałam za kolegę, zwrócił się przeciwko mnie.
Po powrocie do domu wysuszyłam się i przysiadłam do lektury przepisów żeglarskich. Znałam je bardzo dobrze, ale skoro następnego dnia miałam przystąpić do egzaminu na sternika, to musiałam się upewnić, że zdam śpiewająco. Zasady pierwszeństwa były jasne i nie było w nich nic skomplikowanego. Problem stanowił jednak dział poświęcony locji, który przyprawiał mnie o ból głowy. Musiałam wiedzieć jak ukształtowane są jeziora i rzeki. Z tym pierwszym było prościej, bo miałam duże doświadczenie, ale zdecydowanie rzadziej pływałam po rzekach, więc wszystkie te przyrodnicze opisy często mi się myliły.
Czułam się dobrze przygotowana i naprawdę się wyspałam. Zmęczenie jest największym wrogiem na wodzie i egzaminie. Jednak ten dzień nie zaczął się wcale tak optymistycznie jak się nastawiałam. Cały dobry nastrój poszedł w diabły, gdy weszłam do klubu.
Jeśli zakładałam, że zdam śpiewająco, to powinnam w pierwszej kolejności iść na kurs wokalny, bo chyba słoń nadepnął mi na ucho.
Dziewczyny w klubie żeglarskim nie należały do większości. Była nas zaledwie garstka. Ten sport, w przeciwieństwie do przereklamowanego tenisa, był znacznie mniej popularny wśród płci żeńskiej.
Gdy weszłam do klubu, było tam już mnóstwo ludzi czekających na swoją kolej, żeby przystąpić do egzaminu. Patent można było oczywiście wyrobić w dowolnym terminie, ale dla klubu wygodniej było zorganizować wszystkich chętnych jednego dnia. Dzięki temu trenerzy nie musieli tracić czasu i paliwa w jachtach na każdego z osobna.
Czułam, że atmosfera zgęstniała, gdy tylko weszłam w głąb budynku. Chłopacy cicho pobukiwali lub podśmiewywali się pod nosem. Miałam nieodparte wrażenie, że to ja jestem powodem ich wesołkowatości, ale nie miałam pojęcia, o co chodziło. W pierwszej chwili uznałam, że popadam w paranoję. I może byłabym szczęśliwsza, gdybym nigdy się nie dowiedziała.
– Hej, Anka – zagadał jakiś blondwłosy chłopak, którego ledwo kojarzyłam. Na jego twarzy gościł kpiący uśmieszek zwiastujący lawinę drwin. Jednak to, co wpłynęło z jego ust, to nie była ludzka mowa, a szlam. Na początku nawet nie zrozumiałam, o czym mówił. Spojrzałam na niego jak na postrzelonego wariata. Zauważył moją konsternację i zakrył sobie usta powstrzymując parsknięcie śmiechem. Nie znałam go dobrze, ale wiedziałam, że raczej miał dobrą opinię pomocnego i uprzejmego chłopaka. I z jakiegoś niepojętego powodu, ten „miły" chłopak zaczął nagle kierować pod moim adresem sprośne, kąśliwe uwagi.
Zamurowało mnie. Nie mogłam uwierzyć, że publicznie zaproponował mi seks za pieniądze. Co za impertynencja! Krew się we mnie zagotowała, aż poczułam jak na twarzy wychodzą mi czerwone wypieki i uderzyłam go otwartą dłonią w twarz.
– Wstydu nie masz! Jak śmiesz?! – krzyknęłam, ale tak naprawdę najchętniej zapadłabym się pod ziemię.
– Sama nie masz wstydu, ty puszczalska szmato! – odwarknął ten chłopak i odepchnął mnie. Mało brakowało, a upadłabym na ziemię.
– Nawet się nie znamy. Dlaczego tak mnie traktujesz?
Rozejrzałam się po wszystkich dookoła. Większość patrzyła na mnie pogardliwie. Wierzyli mu. Tylko jedna osoba miała z tego ubaw. Nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, że za wszystkim stał Peter Lowels. Gdy tylko zauważyłam jego parszywy uśmieszek, natychmiast przypomniałam sobie jego groźbę.
– Wynoś się stąd! To nie miejsce dla dziwek – powiedziawszy to, mój oskarżyciel splunął mi na buty.
Gdy już miałam się rozpłakać w poczuciu całkowitej bezradności, usłyszałam znajomy głos Eve.
– Do reszty zwariowałeś? – naskoczyła na niego. Zgromiła wszystkich wzrokiem, a pod jej spojrzeniem wszyscy zgarbili się i przypominali bardziej przestraszone psy z podkulonymi ogonami. Nigdy nie rozumiałam skąd miała taką tajemną siłę, żeby ustawiać wszystkich do pionu. Jedynie Peter oparł się jej władczej aurze usilnie próbując utrzymać maskę niewinności. – Peterze Lowels! Natychmiast przeproś Annę Belle za to, co kłamliwie o niej powiedziałeś.
– Ja coś powiedziałem? Nie mam z nią nic wspólnego – udawał głupka. – Niczego mi nie udowodnisz.
– Czy naprawdę chcesz, żebym powiedziała przy wszystkich, co robiłeś tamtego wieczoru na jachcie? – Evelyn uśmiechnęła się zwycięsko, a Peter rozwarł usta jak pozbawiona wody, zdychająca ryba.
– Peter, o co chodzi? – chłopak przede mną spojrzał na niego niezadowolony.
– No dobra, tym razem wygrałaś, Eve. Skłamałem na temat Anki. Do niczego nie doszło.
Wokół rozeszły się pomruki. Wszyscy wyklinali Petera za bycie kłamcą i zboczeńcem, ale co chyba najgorsze dla niego – za bycie skończonym frajerem. Blondyn przykucnął, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wytarł mi buty. Potem krótko i cicho mnie przeprosił. Niemniej jednak, część chłopców, którym plotka chyba za bardzo rozbudziła fantazję, dalej rzucała mi nieprzyjemne, lubieżne spojrzenia. Nie mieli też pewności czy Peter rzeczywiście skłamał, czy przyznał się do tego wyłącznie pod wpływem szantażu.
– Och, Anulko, tak mi przykro, że musiałaś słyszeć to wszystko – Eve mnie uścisnęła. – Chciałam przyjść wcześniej i wyjaśnić sprawę z Peterem, ale byłaś szybsza.
– Skąd wiedziałaś? – zapytałam zatrwożona.
– Plotki szybko się rozchodzą. Już wczoraj Peter zaczął je rozsiewać. Próbowałam go znaleźć, żeby przemówić mu do rozumu, ale nigdzie go nie było. Musieliśmy się mijać.
Zamarłam. Jeśli Peter rozgadał to na całe miasto, to była tylko kwestia czasu nim wieści dotarłyby do mojego taty, a wtedy... To by oznaczało mój koniec. Naprawdę się przeraziłam, bo nie sądziłam, żeby w tej sytuacji tata mi uwierzył. Dopiero co zdobyłam jego zaufanie, a oto okazałoby się, że całkowicie go zawiodłam.
Wtedy zawołano mnie na część teoretyczną. Wciąż jeszcze drżąc, zarówno ze wstydu jak i z lęku, weszłam do pokoju, gdzie siedział mój trener i inny mężczyzna. Poprosili, żebym wylosowała pytanie. Na kartce był przedstawiony rys sytuacji i polecenie, żeby opisać manewr wyprzedzania na rzece omijając mieliznę i unikając zderzenia ze statkiem nadpływającym z drugiej strony. Gapiłam się na ten kawałek papieru nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Moje myśli krążyły wokół tego, co może się zdarzyć, gdy tata się dowie. Miałam przed oczami kpiący wzrok Petera oraz jego blond kolegi. A jakby tego było mało, dostałam w zadaniu znienawidzoną rzekę.
– Panno Jones. Czy zechce waćpanna udzielić odpowiedzi na pytanie? – ponaglił mnie egzaminator.
– Na rzece, manewr... – wymamrotałam próbując znaleźć w swojej głowie jakieś słowa. Ale ponieważ w miejscu na moją wiedzę chwilowo zapanowała pustka, nie mogłam dokończyć wypowiedzi.
– Doprawdy! Przychodzi waćpanna na egzamin zupełnie nieprzygotowana?! – oburzył się.
– Spokojnie, Mike – odezwał się mój trener, Clint. – Anka, wszystko w porządku? Wyglądasz słabo – zapytał zatroskany.
– Nie, nic nie jest w porządku – pisnęłam pod nosem czując jak zbiera mi się na szloch. Jeszcze tego brakowało, żebym oblała.
– Zróbmy tak. Usiądź sobie tam w rogu, ochłoń i spokojnie się zastanów. W tym czasie zapytamy innych – zaproponował życzliwie.
– Clint, tak nie można! To jest egzamin. Obowiązują nas zasady.
– Nie widzisz, że dziewczyna się słania, Mike? To moja podopieczna. Mogę poręczyć za jej zarówno wiedzę jak i uczciwość.
Usiadłam na krześle pod tylną ścianą salki. Clint był wspaniałym, wyrozumiałym nauczycielem, a właściwie mentorem, a za to, co zrobił, nie odwdzięczę się do końca życia. Jego przyjazny, ciepły, niemal rodzicielski głos nieco ukoił moje nerwy.
Skupiłam się na zadaniu, a do pokoju wszedł kolejny zdający. Odpowiedział szybko i płynnie. Po następnej osobie zgłosiłam swoją gotowość i jakimś cudem zdałam, chociaż pan Mike był średnio zadowolony. Nie dziwię mu się, bo mój drżący załamujący się głos, na pewno nie świadczył o pewności, która powinna towarzyszyć sternikowi odpowiedzialnemu przecież za bezpieczną podróż.
W następnej kolejności czekała mnie część praktyczna. Powinnam była się do tego czasu opanować i pewnie tak by było, gdyby nie to, że siedziałam w tej samej łodzi co Peter i miałam jego wstrętną twarz przed oczami. Jego oczy ciskały we mnie piorunami, jakby chciał, żebym się utopiła. I nawet miałam ochotę to zrobić przez to, jak zrujnował mi reputację.
Przyszła moja kolej na sterowanie jachtem. Gdy stanęłam za sterem, Peter rzucił kąśliwe „tylko nas nie zatop", co jeszcze bardziej wyprowadziło mnie z równowagi.
Nie dość, że podczas manewrowania wstecz uderzyłam prosto na falę, która obryzgała pół załogi – w tym Clinta chyba najbardziej – to przy próbie wyłowienia koła ratunkowego podpłynęłam za blisko. Gdyby faktycznie był tam człowiek za burtą, to zamiast go uratować utopiłabym go. Drugiego podejścia nie było, więc nie zdałam.
Upokorzona i załamana wybiegłam po wszystkim z szatni i płacząc udałam się do przystani, do „swojego miejsca". Część pomostu była stara i zalana, bo belki pod nią zapadły się w ziemię. Kiedy miałam dobry dzień, przychodziłam tam i mocząc stopy w wodzie relaksowałam się słuchając skrzeków mew, uderzeń delikatnych fal o kadłuby, skrzypienia drewna oraz cichego koncertu dzwonków przymocowanych do boi w oddali. Kiedy miałam zły dzień, przychodziłam tam, żeby po prostu móc w samotności popłakać. A to był wyjątkowo paskudny dzień. Usiadłam na końcu pomostu i podkuliwszy kolana pod brodę zaniosłam się gorzkim, głośnym płaczem, który wpadał prosto do ciemnych głębin jeziora Michigan.
Użalałam się nad swoim losem i ze strachem myślałam o tym, co nadejdzie. W duchu modliłam się pytając i oskarżając Boga o to, co się wydarzyło, a moja gorycz jedynie we mnie wzrastała. Nie potrafiłam sobie z nią poradzić. W końcu jedyne, o czym myślałam to o tym, jak cudownie byłoby zniknąć. Nie na zawsze, ale na jakiś czas i wrócić dopiero, gdy wszyscy by o mnie zapomnieli. Wiedziałam, że to tchórzostwo, że zamiast uciekać powinnam stawić czoła problemom, ale jak miałam to zrobić, skoro nie widziałam żadnego rozwiązania?
Nagle wydało mi się, że usłyszałam czyjeś kroki na pomoście. Stwierdziłam jednak, że musiałam to pomylić ze skrzypieniem drewnianych kadłubów, bo nikt oprócz mnie nie miałby celu tu przychodzić. W dodatku raczej na milę było też widać, że przypominałam kupkę nieszczęść i nikt rozsądny nie powinien tu przychodzić, by zakłócać mój lament. A jednak pomyliłam się.
– Ach więc to ty jesteś ta Anka? – usłyszałam za sobą niski, tenorowy męski głos i przeszły mnie zimne dreszcze. Przeraziłam się, że to kolejna osoba, która będzie się ze mnie naigrywać. Usiadł obok mnie, przyjmując podobną postawę co ja.
– Co, przyszedłeś mnie dręczyć jeszcze bardziej? – zapytałam sarkastycznie i spojrzałam na niego z wyrzutem. Zdjęłam wcześniej okulary, żeby móc swobodnie przecierać oczy i mogłam jedynie domyślić się, że był to znów ten wujek-dobra-rada. – Proszę bardzo! Zwyzywaj mnie od brzydul i latawic. Ale wiesz co? Wcale mnie to nie ruszy!
– Dlaczego miałbym cię zwyzywać? – zapytał, a w jego głosie mogłam usłyszeć coś na kształt oburzenia połączonego z trwogą.
– Pytasz, czy jestem tą Anką. Jakbyś nie wiedział, że to przezwisko jest krzywdzące.
– Przepraszam, nie wiedziałem, że nie lubisz, gdy tak się do ciebie zwracają.
– Nie wiedziałeś? Ile ty masz lat, jeśli nie wiesz, że nazywanie dziewczyny Brzydką Anką jest co najmniej nieuprzejme?
– Czy ja powiedziałem cokolwiek na temat twojego wyglądu? – Jego pytanie zawisło w powietrzu, a mi zajęło chwilę, żeby uświadomić sobie, że nie powiedział nic złego i nie miałam racji tak naskakując na niego.
– Przepraszam. Myślałam, że próbujesz naśmiewać się ze mnie jak inni.
– Co? Nie! – wydał się mocno zaskoczony. – Wybacz, jeśli tak to mogłaś odebrać. Myślałem, że Anka jest w porządku, skoro Clint tak się do ciebie zwraca.
– Clint mówi tak na mnie od dziecka, więc nie sprzeciwiam się mu. Inni przeważnie dołączają do tego niepochlebny epitet – wyjaśniłam już spokojnie, jednak wciąż byłam podejrzliwa wobec tego chłopaka.
– Jestem John Gordon. Mów mi Johny. Jak powinienem się do ciebie zwracać?
– Annabelle Jones. A więc Johny, co tu robisz?
– O to samo chciałem zapytać ciebie. Szedłem do swojej łodzi, ale zauważyłem ciebie i pomyślałem, że to może ci się przydać – powiedział i wręczył mi chusteczkę. – Poza tym i tak chciałem cię poznać.
– Mnie? Czemu?
– Jesteś teraz seniorką. W tym tygodniu nastąpiło przegrupowanie w składach i będziemy razem – wyjaśnił, wyraźnie rozbawiony moim zaskoczeniem. – Widziałem twój egzamin – dodał po chwili, a mnie ścisnęło w żołądku. – Trener mówił mi o tobie i nalegał, żebym przyszedł oglądać. Wyrażał się o tobie z wielką aprobatą jako o jedynej godnej rywalce.
– To musiałeś się dziś wielce rozczarować – odparłam z goryczą.
– Niezupełnie. Muszę przyznać, że jesteś bardzo zręczna i masz dobre rzemiosło. Ale brakuje ci gracji i finezji.
– Gracji i finezji? A na co to komu, gdy się ścigasz? To tylko strata czasu.
– Tak uważasz? To chodź ze mną. Coś ci pokażę.
Chwycił mnie za rękę i energicznie poderwał w górę. Po drodze założyłam okulary, żeby widzieć, gdzie w ogóle idę. Weszliśmy na jego jacht i dopiero teraz skorzystałam z okazji, żeby się mu przyjrzeć. Drewniany pokład w kolorze wiśni był wypolerowany do perfekcji i lśnił jak lustro. Na okuciach nie było nawet drobnej kropki rdzy ani śniedzi. Błyszczały czystością w pełnym słońcu jakby dopiero co wyszły od kowala. Liny też były w nienagannym porządku, żadna się nie strzępiła, a ich luźne końce były elegancko poukładane, aby się nie plątały. Nawet żagle były zwinięte tak dokładnie, że wydawało się, że stanowią z bomem jedną całość. Prawdziwe la coquetterie à bord. Byłam tym bardziej pełna podziwu dla tej pieczołowitości w pracach bosmańskich, bo sama nie znosiłam babrać się z żaglami. Jak bym się nie starała i tak kończyły zmiętolone. I gdyby nie tabliczka, która zdradzała 30 letni wiek łodzi, to pomyślałabym, że dopiero wczoraj wyszła z fabryki.
– Skąd masz to cudeńko? – zapytałam wciąż oszołomiona.
– Mój dziadek z tatą ją zbudowali.
– Naprawdę? Ale masz szczęście! Ja się nie mogę doprosić taty, żeby mi kupił jacht. Ma dość pieniędzy, ale twierdzi, że skoro mogę wypożyczać z klubu, to nie ma sensu kupować. Tłumaczy, że nie mamy miejsca, gdzie go trzymać poza sezonem. Wymówka.
– Hm, może jednak ma trochę racji? – zapytał przygotowując jacht do drogi. – Z tego, co zauważyłem, jesteś przede wszystkim nastawiona na regaty, prawda?
– Chyba tak.
– Więc i tak zawsze musisz mieć do dyspozycji jacht odpowiedniej klasy, żeby się ścigać. Gdybyś miała własny, mogłabyś go używać w tylko jednej kategorii, o ile byłby zgodny z oficjalną klasą. W przeciwnym razie byłby przydatny tylko w celach rekreacyjnych, czyż nie?
Uderzyło mnie to, jak bardzo miał rację. Czemu sama nie zdawałam sobie z tego sprawy? Byłam zaślepiona konsumpcjonizmem i straciłam z oczu szerszą perspektywę.
– Racja – przyznałam pokornie. – W dodatku przewożenie go między akwenami też byłoby bardzo problematyczne.
Johny uśmiechnął się krzepiąco i odepchnął się wiosłem od nabrzeża. Ponieważ jacht był ręcznej roboty, a w dodatku już wiekowy, naturalnie nie posiadał silnika.
– Załóż kapok – polecił. W normalnych okolicznościach zadbanie o swoje bezpieczeństwo byłoby sprawą nadrzędną, ale tym razem byłam tak zapatrzona w to, co na pokładzie robił Johny, że zupełnie o tym zapomniałam. – Choć mogę poręczyć, że nie będzie nam potrzebny – dodał z przekorą i puścił mi oczko.
– Nie wątpię. W końcu byłaby to dla ciebie hańba, gdybyś próbując nauczyć mnie żeglarskiej finezji, stracił panowanie nad jachtem, przez co wypadłabym za burtę.
– W rzeczy samej – zaśmiał się ukazując rząd białych jak mleko zębów.
Uważnie przyglądałam się wszystkiemu co robił, ale sama siedziałam w kokpicie. Mój strój niezbyt nadawał się do obsługi jachtu, bo wiatr mógłby w każdej chwili podwiać mi szmizjerkę. Uśmiech nie schodził Johniemu z twarzy. Cała jego prezencja oddawała pasję jaką darzył swój jacht i sport. Widać było, że żył tym od najmłodszych lat. Cały nasz rejs praktycznie przemilczeliśmy, ale bardzo mnie to cieszyło. Dzięki temu mogłam w pełni cieszyć się kursem i widokami oraz lepiej skupić się na kunszcie żeglarskim i tej całej finezji jaką Johny próbował mnie zarazić. I muszę przyznać, że udało mu się. Był w tym pewien czar, którego nie potrafiłam wyjaśnić, ale chciałam od teraz żeglować tak, jak on to robił.
– Pamiętasz, jak mówiłem, że sterujesz zbyt agresywnie? – zapytał, gdy zbliżaliśmy się do brzegu. Jak mogłabym zapomnieć? – Dzisiaj też dałaś ponieść się emocjom. Jeśli chcesz zostać dobrym sternikiem, musisz nauczyć się zostawiać negatywne uczucia na lądzie.
– Wiem, ale dziś był naprawdę paskudny dzień.
– Jeszcze więcej paskudnych dni zdarzy ci się na wodzie, gdzie będziesz skazana na przebywanie z ludźmi, którzy mogą cię zdenerwować.
Przewróciłam oczami z oburzeniem. Było tak miło i już prawie zaczęłam zapominać o swoich smutkach, a on na koniec musiał to wszystko zniszczyć jednym przytykiem. Johny chyba zauważył moje niezadowolenie, bo zaraz dodał:
– Nie mówię ci tego, żeby wytykać ci błędy. Sam też wiele ich popełniłem. Mówię ci to dlatego, że w mojej załodze nie ma miejsca na kwasy. Dlatego nie spuszczaj nosa na kwintę, bo możesz podejść do egzaminu jeszcze raz, gdy będziesz w lepszej formie niż dziś.
– Dzięki – odparłam z grzeczności, udając, że mnie pocieszył. Zacumowaliśmy, a John chwycił moją dłoń, żeby pomóc mi wysiąść.
– Nie ma za co. Mam nadzieję, że będzie nam się miło razem żeglowało i że rzeczywiście okażesz się być godną rywalką – uśmiechnął się serdecznie od ucha do ucha. – I jeszcze jedno! – krzyknął, gdy zdążyłam już odejść kilka kroków. – Peter Lowels to kawał skończonego frajera! Szkoda tylu nerwów na takiego małego człowieczka!
Zrobiło mi się gorąco. Co za wstyd! Johny przez cały ten czas o wszystkim wiedział, ale w ogóle o tym nie mówił. Z drugiej strony, to bardzo szlachetne, że zamiast na siłę pocieszać mnie w najmniej odpowiednim momencie, odwrócił najpierw moją uwagę i zostawił ten komentarz na sam koniec. Różne sprzeczne emocje mieszały się we mnie doprowadzając do obłędu. Zachichotałam pod nosem przypomniawszy sobie obelgę skierowaną wobec Petera, ale zaraz potem skarciłam się w duchu powątpiewając lekko w czyste pobudki Johniego.
____________
Hej hej!
Oto poznaliśmy się wreszcie z Johnem Gordonem, czyli drugą postacią pierwszoplanową. Jakie są Wasze wrażenia na jego temat? Myślicie, że Annabelle rzeczywiście ma podstawy, żeby być nieufną, czy może jest tylko paranoiczką?
Wrzucam Wam fotkę, jak wyglądałby Johny (okupioną wielogodzinnymi poszukiwaniami w pinterestowej dżungli)
Czy macie może jakieś teorie na temat tego, jaki związek może mieć Johny ze sprawą zabójstwa z prologu? Chętnie poczytam Wasze teorie nawet jeśli wydają się Wam one wyssane z palca XD. Ale na spojlery nie liczcie 😜
I jak myślicie, czy Peter Lowels dostanie wreszcie porządną nauczkę?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro