Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

29 - Say Geronimo!


"Adventure is not only exciting. It can scare you to death"

"Przygoda jest nie tylko ekscytująca. Potrafi wystraszyć cię na śmierć."


Obudził mnie śmiech mew przypominający bardziej krzyk małpy. Fale delikatnie kołysały łodzią jak kołyską, przez co wcale nie chciało mi się wstawać. Zresztą po co, skoro w swoich ramionach trzymał mnie ktoś, kogo kochałam i kto kochał mnie.

Podciągnęłam kołdrę pod sam nos, próbując ukryć lekkie zawstydzenie i podniecenie zarazem. Gdy wspomniałam rozkosz nocy, pełen czułości i tkliwości dotyk Johna oraz jego ciepłe pocałunki, zapiekły mnie policzki. Obróciłam się na drugi bok i wtuliłam się w jego pierś. Zadarłam głowę, żeby spojrzeć na jego twarz – spokojną i łagodną. Wreszcie byliśmy zupełnie razem, kompletni. On był całkowicie mój, a ja całkowicie jego, stanowiliśmy jedność.

– Już nie śpisz? – mruknął zaspanym głosem, a jego powieki i czarne podkręcone rzęsy zadrżały.

– Przed chwilą się obudziłam. Nie jesteś może głodny?

– O Boże... – jęknął Johny i przeciągnął dłonią po twarzy. – Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałem o jedzeniu. Nie mam tu żadnych zapasów.

Nagle dotarło do mnie, że śniadanie nie leży gotowe na stole w jadalni, że lodówka sama się nie napełni i roześmiałam się uświadomiwszy sobie, jakie z nas gapy.

– Wygląda na to, że w pierwszej kolejności musimy wrócić do portu, żeby zrobić zakupy – stwierdziłam i zaczęłam wstawać. Zarzuciłam na siebie halkę, która skotłowała się gdzieś w nogach koi i podeszłam do swoich walizek. Przed ślubem zdążyłam je tylko zapakować i podrzucić na pokład. Tego dnia czekało mnie najgorsze – rozpakowywanie i porządkowanie.

Szybko przekonałam się, że pusta lodówka nie była jedynym problemem, z jakim musiałam się od tej pory mierzyć. Nie było gosposi, więc musiałam nauczyć się sprzątać, nie mieliśmy też zmywarki, bo zwyczajnie nie było na nią miejsca i warunków, więc wszystko musiałam zmywać ręcznie. Ale najgorsze było to, że wraz z nadejściem poniedziałku Johny poszedł do pracy, a ja nie do końca wiedziałam, co ze sobą zrobić. Zrobiłam zakupy, porządki, sprawdziłam poziom gazu w butli, przeczytałam gazetę. A potem nastała pustka. Było oczywiście mnóstwo rzeczy, które mogłam zrobić do pory obiadu – spotkać się z Peggy na kawie, odwiedzić rodziców, pójść do kina, popływać – ale miałam wyrzuty, że ja spędzałabym czas na przyjemnościach i trwoniła pieniądze, podczas gdy Johny ciężko pracował w warsztacie. Poza tym robienie wielu rzeczy bez Johna wydawało mi się jakieś takie pozbawione sensu i głębi.

Zdecydowałam, że pójdę odwiedzić mamę i pomóc jej w opiece nad Rose, jak to robiłam do tej pory, gdy nie byłam mężatką. Z tego byłby przynajmniej jakiś pożytek. A Peggy zaprosiłam do nas zamiast do kawiarni. Okazało się to być całkiem dobrym sposobem na zapełnienie pustki. Rose stała mi się tak bliska, jakby była moim własnym dzieckiem, a nie siostrą. Ale co się dziwić, skoro było między nami siedemnaście lat różnicy.

Gdy nie było Johna, pisałam też pamiętnik i listy do Alice. Nie wysyłałam ich od razu. Często pisałam jeden list przez cały tydzień, żeby móc opisać jak najwięcej.

Johny okazał się być naprawdę wspaniałym, wyrozumiałym i troskliwym mężem. Zawsze, gdy wracał z pracy, całował mnie czule i poświęcał chwilę, żeby ze mną porozmawiać o tym, jak nam minął dzień. Robił to nawet, gdy był bardzo zmęczony. Podziwiałam go za to. Czasami musiałam go przekonywać, żeby najpierw zjadł obiad i odpoczął, zanim byśmy porozmawiali.

Ani się obejrzałam, a nadszedł czas, by nieco przeorganizować wnętrze naszej żaglówki, wyciągnąć ją z wody, załadować na przyczepę i pojechać do portu w Bostonie. 

______ ⚓ ______


Rozwinęliśmy żagle z głośnym łopotem. Wiatr natychmiast je nadął i wprawił nasz jacht w ruch. Ekipa na brzegu odgwizdała początek naszej wielkiej wyprawy. Na nabrzeżu stali też nasi rodzice i przyjaciele, którzy życzyli nam szczęśliwej, a przede wszystkim bezpiecznej podróży. Atlantyk otwierał się przed nami szeroko. W oku zakręciła mi się łza na myśl, że nie będę ich widzieć przez kilkanaście kolejnych miesięcy.

Po ciężkiej przeprawie z rektorem udało mi się opóźnić rozpoczęcie nauki o rok. Johny i Ned wzięli dziekankę, choć w przypadku tego drugiego wyglądało to nieco inaczej. Ned mógł sobie wliczyć tę przeprawę w swoje studenckie osiągnięcia, które miałyby duży wpływ na jego dyplom.

Ciągle się zastanawiałam, czy na pewno wszystko wzięliśmy. Apteczkę zapakowałam sama i sprawdzałam z mamą i Johnym kilkakrotnie, czy znalazło się w niej wszystko z listy. Narzędzia – były. Środki bezpieczeństwa – były. Koce, ubrania na każdą pogodę, mydło, jedzenie sypkie i w puszkach, gry planszowe, karty i winyle też. Nawet zapas wkładów do podpaski, który ledwo upchałam pod naszą koję tak, żeby nie rzucał się w oczy Nedowi. Paszportów, zapasu gotówki oraz kilka wartościowych drobiazgów też nie zabrakło. Więc czemu ciągle nurtowało mnie przeczucie, że czegoś nie wzięliśmy?

– Nie przejmuj się tak. Czego nie mamy, to sobie zrobimy albo nauczymy się żyć bez. – Johny mnie uspokajał. – Najważniejsze, że mamy lekarstwa i jedzenie. Na oceanie jest tyle niewiadomych, że choćbyśmy wzięli ze sobą cały sklep, czegoś by nam zabrakło.

Bardzo szybko przestaliśmy widzieć ląd na horyzoncie. Otaczał nas tylko bezkresny granat wodnej toni i błękit nieba. W górze płynęły małe białe obłoczki, zwiastujące dobrą pogodę na kilka następnych dni.

– Jest trzydziesty września, a my naprawdę to robimy! – wykrzyknął Ned, który niezmienne się ekscytował. Niespodziewanie zauważyłam, że nie mówił tego tylko do nas, ale do dyktafonu, a w jednej ręce trzymał kamerę. – Wypłynęliśmy w podróż dookoła świata. A kogo my tu mamy na pokładzie? – skierował obiektyw na mnie i Johna. – To nasz kapitan i jego ukochana żoneczka. Kapitanie, opowiesz nam coś o tym jachcie?

Johny uśmiechnął się powściągliwie i objął mnie ramieniem. Czułam, że lekko się speszył i chwilę zajęło, zanim znalazł odpowiednie słowa. Postanowiłam mu więc pomóc.

– To te ręce go zbudowały! – wykrzyknęłam i uniosłam wolną dłoń Johna przed obiektyw.

– Hmk! – odchrząknął Johny. – Nazwałem ją Bella, na cześć mojej ukochanej Annabelle – powiedział i cmoknął mnie w skroń.

– Panie kapitanie! Cenzura tego nie przepuści! – zaśmiał się Ned.

– Nawet nie waż się tego nikomu pokazywać! – odkrzyknął mu Johny.

A ja cieszyłam się, że ten moment został uwieczniony. Nie mogłam się doczekać, aż będę go mogła odtworzyć na projektorze, gdy wrócimy do Stanów. Chciałam nagrać jak najwięcej naszych wspólnych chwil i potem pochwalić się całemu światu, jak szczęśliwi byliśmy razem. Niestety, ilość taśmy była ograniczona, więc musieliśmy uważać z nagraniami.

– Spójrzcie tam! – Ned wskazał palcem daleko za bakburtę i skierował tam obiektyw.

Znad powierzchni wytrysnęły białe strumienie wody, a zaraz po nich pojawiły się ciemne płetwy waleni. To było coś niesamowitego! Wychyliłam się, żeby lepiej je widzieć. Płynęły całą rodziną, wynurzając się co chwilę jeden za drugim, z głośnym sykiem wypuszczając z siebie powietrze, wzburzając wodę niczym gejzery. Nie mogłam oderwać od nich wzroku, ale ten majestatyczna chwila szybko dobiegła końca. Usiadłam na ławce lekko zawiedziona.

– Nagrałeś to? – Miałam nadzieję, że uda mi się to jeszcze raz zobaczyć choćby na filmie.

– Oczywiście! – Ned odkrzyknął zadowolony.

– Nie martw się. Zobaczysz je jeszcze niejeden raz. To dopiero początek podróży, a ocean olbrzymi – pocieszył mnie John.

Miał rację. Płynąc na południe wzdłuż wybrzeża Stanów, mijając Kubę, Bahamy i Barbados, widzieliśmy nie tylko kolejne rodziny wielorybich, w tym humbaków, które zachwycały nas swoimi wyskokami, ale też liczne delfiny, które nierzadko próbowały się z nami bawić. Każdy zachód słońca był wyjątkowy i niepowtarzalny, jakbyśmy codziennie dostawali nowy obraz do kolekcji. Tego tańca kolorów, fantazyjnych kształtów chmur, które zmieniały się z każdą chwilą, nie mogło oddać żadne zdjęcie, mimo że Ned zabrał ze sobą naprawdę profesjonalny aparat. Chyba nawet sam Michał Anioł miałby problem, żeby to odwzorować.

Nasza podróż toczyła się w ośmiogodzinnym trybie, dzieląc każdą dobę na trzy części. Każdy dzięki temu miał czas dla siebie, a przede wszystkim na sen. Gdy szłam spać, to Johny z Nedem obsługiwali jacht, potem do łóżka szedł Ned, potem Johny i tak w kółko na zmianę. Mogłoby się wydawać, że żyliśmy podług rutyny, ale ona była potrzebna, żeby w nieprzewidywalnych okolicznościach mieć jakiś stabilny punkt zaczepienia. Za „dnia" nie tylko pomagałam w obsłudze żagli, ale też robiłam nam pranie – oczywiście mi i Johnowi, Ned sam musiał sobie prać swoje gacie – rozwieszałam je na linkach wokół pokładu, z Johnym lub Nedem zbieraliśmy latające ryby, które wpadały nam często na pokład, a potem robiłam jedzenie na dwupalnikowej turystycznej kuchence gazowej. Najczęściej był to ryż lub kasza ze świeżą rybą lub mięsem konserwowym i warzywną pulpą ze słoika. Przez brak dostępu do lodówki i świeżych produktów byliśmy skazani na ciągle te same posiłki i była to chyba jedyna kwestia, która mnie nużyła. Dbaliśmy też o wypoczynek. Codzienna gimnastyka, muzyka, wspólne gry lub zajmujące rozmowy, były nieodzowne, żeby nie zwariować. Jakkolwiek jednak staraliśmy się trzymać zwyczajów, drobne usterki w postaci poluzowanych śrubek, zmienna pogoda, czy nawet okazjonalne napady choroby morskiej, mocno nam to utrudniały. Mimo wszystkich niedogodności podróż była ekscytująca i satysfakcjonująca. A przynajmniej tak się czułam, dopóki nie zatrzymaliśmy się w połowie Atlantyku nieopodal Wyspy Świętej Heleny.

– Co jest? – zdziwiłam się, gdy zaraz po wstaniu z łóżka, spojrzawszy na żagle, ze zdumieniem stwierdziłam, że są luźne, a jacht stoi w miejscu. Zupełnie zdezorientowana w pierwszej chwili pomyślałam, że chyba jeszcze się nie obudziłam, bo to wyglądało zupełnie tak, jakby czas się zatrzymał. Na powierzchni wody nie było ani jednej zmarszczki, wszystko było zupełnie nieruchome, nawet powietrze. Siwe, zasnute chmurami niebo odbijało się w niej jak w lustrze, topiąc nas w smętnej szarudze.

– Nie ma wiatru – jęknął Ned siedząc na ławce załamany.

– Co proszę? – Chyba się przesłyszałam. Jak to nie było wiatru? Przecież zawsze wiało choć trochę.

– Jest kompletny sztil – dodał Johny równie niepocieszony i zatroskany.

Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. Spodziewałam się przerażających sztormów, złośliwych ataków orek, a nawet poślizgnięcia się i wypadnięcia za burtę, ale nie tego.

– Ile mamy zapasów? – zapytał Johny z powagą.

– Według planu powinno nam spokojnie wystarczyć jedzenia do Indii. Dzięki tym rybom, mamy jeszcze sporo konserw mięsnych. Myślisz, że będziemy musieli uzupełnić je wcześniej?

– Tak i zastanawiam się, czy nie zatrzymać się, wobec tego, w Omanie.

– Jak długo tu tkwimy?

– Przestaliśmy płynąć jakieś cztery godziny temu.

– Może za parę godzin wiatr znów powieje? – starałam się nie tracić nadziei. Tego właśnie się nauczyłam na krótko przed wypłynięciem. – Przecież nie utkniemy tu na wieczność.

– Chciałbym tak myśleć, ale szczerze mówiąc, statystyki mówią co innego. Taki sztil może potrwać kilka, a nawet kilkanaście dni. To w tej części oceanu dość częste zjawisko.

Jeszcze raz przeanalizowałam wszystkie nowe informacje. Nie było sensu zużywać paliwa, a wiosłowaniem zużylibyśmy więcej sił, niż było to warte. Nie pozostało nam nic innego, jak cierpliwie czekać i się nie załamywać.

– Cóż, w najgorszym wypadku zwiedzimy o jeden kraj więcej, niż planowaliśmy. Właściwie, to jestem bardzo ciekawa, jak wygląda Oman. Nie ma co się załamywać. Musimy to przeczekać i tyle. Z głodu ani z nudów nie umrzemy. – Uśmiechnęłam się, chcąc dodać innym otuchy.

– Dobrze, że z nami jesteś, Annabelle. – Ned poklepał mnie po ramieniu i zszedł pod pokład.

Zabrałam się za swoje codzienne obowiązki i poskładałam suche ubrania, a potem korzystając z chwil spokoju rozmawiałam z Johnym tuląc się nawzajem i czytałam książki. Gdy Ned wstał, a Johny poszedł spać, nie mając nic innego do roboty, poprosiłam chłopaka, żeby nauczył mnie jakichś akordów na gitarze. Szło mi opornie, bo metalowe struny boleśnie wbijały mi się w opuszki, ale cieszyłam się, że po prostu mogłam się czymś zająć. Potem znów nadeszła moja kolej na sen i znów czytałam, grałam w karty i planszówki. I tak jeden, drugi, trzeci, czwarty dzień... A ponieważ żadne z nas się nie męczyło, wkrótce przestało nam się chcieć spać i nasz tryb dnia bardzo się rozregulował.

Odkryłam, że dodawanie otuchy innym to jedno, a bycie samemu pozytywnie nastawionym, to drugie.

To była moja siódma bezwietrzna noc. Najpierw nie mogłam zasnąć, bo na zewnątrz wciąż było jasno, a w dodatku zaczęłam się zamartwiać i stres spędzał mi sen z powiek. Ned sprawdził, że chociaż w teorii nie płynęliśmy, to prąd oceaniczny zniósł nas z kursu i poniósł w stronę północnego wschodu. Cofnęliśmy się! Co prawda nie jakoś strasznie mocno, ale na ten moment musielibyśmy stracić cały dzień, żeby to nadrobić. W takim tempie prędzej zawrócimy do Stanów, niż doczekamy się jakiegokolwiek wiatru!

– Annabelle, nie wstajesz? – Johny usiadł obok mnie na koi i pogładził mnie po wystającym spod kołdry ramieniu. Wiedziałam, że była już najwyższa pora na pobudkę, ale oczy nie chciały mi się otworzyć. W rzeczywistości była jakaś druga nad ranem miejscowego czasu, a ja kompletnie niewyspana i bez nawet dalszych chęci do żeglowania.

– Nie – odparłam niczym naburmuszone dziecko. 

Ma Petite, co się dzieje? – Johny wyraźnie się zmartwił. Nawet podczas miesiączek starałam się być pogodna i nie dawałam po sobie poznać rozdrażnienia. Wstydziłam się przed Nedem i nie chciałam, żeby kiedykolwiek się domyślił. Udawało mi się to na tyle dobrze, że nawet Johny zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie zaszłam w ciążę. Ale ta sytuacja po prostu zaczęła mnie przerastać i nie byłam już dłużej w stanie ukrywać swoich rozterek przed światem. 

– Nie mam siły. Mam wrażenie, że utkniemy tu na zawsze, że nigdy się stąd nie wydostaniemy i tu umrzemy i nikt nas nawet nie pochowa, bo nikt się nie dowie, co się z nami stało i wiem, że nie powinnam tak myśleć, że to dołujące, ale nic nie potrafię na to poradzić i...

– Ćsiiii.... – Johny uciszył mnie, całując w skroń. – To zrozumiałe, że masz chwile zwątpienia. Tak naprawdę, cały czas zadziwiłaś mnie tym, jak dzielnie znosiłaś wszelkie trudności.

– Nie powinnam była tego mówić. Nie chcę, żebyś i ty się załamał przeze mnie.

– Spokojnie, nic takiego mi nie grozi. – Ułożył się obok mnie i przytulił do moich pleców.

– Czemu jesteś tego taki pewien? Ja też myślałam, że uda mi się to przetrwać bez uskarżania się.

– Bo zobaczyłem coś tej nocy i chciałbym, żebyś też mogła to zobaczyć – mruknął tajemniczo.

– Zaczął wiać wiatr? – zapytałam z nadzieją i nagle ożywiona podniosłam się do siadu.

– Nie, ale to jest właśnie dzięki temu, że go nie ma. Wstań, kochanie. Zrobię ci kawę i zaraz wrócą ci chęci do życia.

Byłam trochę nieprzekonana i mimo wszystko poczułam lekkie rozczarowanie po tym, jak Johny zgasił moje nadzieje. Ale postanowiłam go posłuchać i zmusiłam się do wstania, ubrania się i wyjścia spod pokładu. Na zewnątrz oniemiałam.

– No wreszcie! Już się bałem, że ominąłby cię cały spektakl – wyszczerzył się Ned i ziewnął, po czym zostawił mnie samą z Johnym i bilionem gwiazd na niebie.

Nad nami ciągnął się potężny pas drogi mlecznej. Mienił się kolorami piękniej niż jakakolwiek brylantowa biżuteria, jaką widziałam w swoim życiu. Niebo wydawało się być niemalże na wyciągnięcie ręki, choć było tak daleko. Patrząc na to czułam się taka malutka, niczym drobny, nic nieznaczący pyłek w ogromnym kosmosie.

– Stań tutaj. – Johny wskazał mi miejsce bliżej rufy. Serce na chwilę mi stanęło, gdy zorientowałam się, że całe niebo odbija się w wodzie jak w szklanym lustrze. Wokół nas nie było nic, tylko bezkresna otchłań usiana gęsto gwiazdami jak makiem. A my byliśmy w niej zawieszeni, jak gdyby grawitacja przestała istnieć.

– Boże, jakie to piękne! – westchnęłam tylko, bo żadne inne słowa nie przychodziły mi na myśl, żeby oddać zachwyt, jaki czułam.

– Jak myślisz, ilu ludzi na świecie widziało coś takiego?

Zakryłam usta dłonią czując, jak w oczach wzbierają łzy wzruszenia. Gdyby nie Johny, gdyby nie jego pasja do żeglarstwa i miłość do mnie, pewnie nigdy nie zobaczyłabym czegoś tak niesamowitego. Przytulił mnie i oparł swój podbródek na czubku mojej głowy.

– Czasami pewne rzeczy muszą pójść nie po naszej myśli, żebyśmy mogli odkryć coś nowego i zdumiewającego – szepnął, na co całkiem się rozkleiłam.

Czyste niebo było nie tylko ucztą dla oczu, ale też bardzo dobrym znakiem. Oznaczało, że zmienił się front i wkrótce mógł zacząć wiać wiatr. Dwa dni później ruszyliśmy znów przed siebie w stronę miejsca o ironicznie optymistycznej nazwie – Przylądka Dobrej Nadziei.

Wiedziałam, że dawniej ten skrawek lądu otoczony niebezpiecznym morzem miał bardziej adekwatną nazwę. Słynął z groźnych burz, które zatopiły niejeden żaglowiec. Liczyliśmy na to, że uda nam się w jakiś sposób je przeczekać lub ominąć. Zbliżając się powoli do brzegów Afryki, wypatrywaliśmy na niebie znaków. Widzieliśmy, jak daleko na horyzoncie przewalają się wysokie chmury i na bieżąco ocenialiśmy ryzyko. Postanowiliśmy płynąć powoli, a w razie potrzeby nieco zmienić kurs lub nawet zawrócić. Pogoda była niestabilna i cały czas wróżyła sztorm, który mógł nas zaskoczyć w każdej chwili. W jednym momencie szykowaliśmy się na burzę, która jednak poszła w innym kierunku, niż oczekiwaliśmy albo wygrzmiała się, zanim front do nas dotarł. Potem moczył nas ostry deszcz, a fale bujały jak na huśtawce, ale było znośnie.

Płynęliśmy wzdłuż wybrzeża Kapsztadu w odległości 30 mil od lądu. Do piekielnego Przylądka mieliśmy dotrzeć w ciągu siedmiu lub ośmiu godzin. Było to dość czasu, żeby jeszcze ktoś mógł się wyspać przed ewentualną nawałnicą i być w pełni sił, gotowym na walkę z żywiołem. Johny był akurat pod pokładem, pogrążony we śnie. Cieszyłam się, że w razie co, najgorszym momencie, będziemy mogli na niego liczyć. Jednak zanim się obudził, stanęliśmy z Nedem przed niesamowicie trudną decyzją.

– Ned, zobacz tylko – jęknęłam, z przerażeniem patrząc przed lunetę na południowy horyzont.

– Czy to idzie na nas? – zastanawiał się.

– Na to wygląda.

– O nie. Jeśli tam wpłyniemy, najpewniej się rozbijemy – zmartwił się.

– Myślisz, żeby podpłynąć bliżej lądu i zakotwiczyć?

– Zróbmy tak. W najgorszym wypadku zawiniemy do portu, żeby się schronić.

Tamta burza jednak nas ominęła i wkrótce niebo nad Przylądkiem się oczyściło. Postanowiliśmy ruszyć dalej. Popołudniowe słońce było wciąż wysoko, choć zbliżała się piąta po południu. Wygrzewałam się w jego cieple, ciesząc się, że udało nam się uniknąć niebezpieczeństwa.

Nagle znów się zatrzymaliśmy. Powietrze stało się nieznośnie duszne i lepkie, jakby ktoś włączył ogrzewanie w zatęchłej, zawilgoconej piwnicy. Poderwałam się z miejsca i rozejrzałam z Nedem po widnokręgu. Nie było widać żadnej chmury, ale wiedzieliśmy, że niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu, a my znaleźliśmy się w pułapce.

Czekaliśmy i czekaliśmy. To pełne niepewności oczekiwanie trwało jakieś dwie godziny, a każda sekunda rozwlekała się w nieskończoność przez panujący w nas niepokój. W końcu od północnej strony zaczął nadciągać front. Chmury przypominające wzburzone grzywacze kumulowały się, przybierając gniewny wygląd.

Zeszłam pod pokład, żeby obudzić Johna i go uprzedzić. Zaczęliśmy szybko składać wszystko, co leżało lub stało luźno na pokładzie i zabezpieczać sprzęt. Gdy skończyliśmy, gorączkowo zakładaliśmy ubrania sztormowe. Zaczął wiać porywisty, huraganowy wicher. Choć jeszcze wcześniej było ciepło i jasno, teraz świat spowity był w mroku i chłodzie.

Johny z Nedem wyrzucili za burtę dryfkotwę, aby nas stabilizowała i spowolniła.

– Annabelle! Idź się już schować! – Johny przekrzyczał huk fal i gwizd wiatru, a sam z Nedem próbowali zapanować nad jachtem i żaglami.

Skierowałam się do zejściówki, mocno trzymając się barierek. Łódź bujała się na prawo i lewo, niemalże kładąc się na boku. Każdy krok był okupiony ogromnym wysiłkiem i chlustami słonej wody prosto w twarz. Odległość, którą normalnie pokonałabym w trzech susach, wydawali się niemożliwa do przebycia. Już miałam otworzyć klapę, gdy wielka fala przetoczyła się przez pokład i uderzając mnie z wielką siłą, zmyła mnie za burtę. Wypadając, uderzyłam o coś głową i otępiona zachłysnęłam się obrzydliwie słoną wodą, po czym natychmiast zwymiotowałam. Prąd miotał mną na każdą możliwą stronę i tylko łańcuch trzymał mnie przy jachcie. Nie mogłam jednak zorientować się w swojej pozycji co chwilę podtapiana kolejnymi falami, a na dodatek przełyk palił mnie od soli i kwasu. Próbowałam się wspiąć po łańcuchu, ale nie starczało mi siły, żeby utrzymać go w dłoniach. Rozbłysło oślepiające światło pioruna i rozległ się przeraźliwy ryk burzy. Miałam wrażenie, że całe niebo się rozdarło. A jednak w tym całym chaosie i obezwładniającym hałasie słyszałam nikły głos, który rozpaczliwie wolał moje imię i kazał mi się nie poddawać.

W końcu udało mi się chwycić relingów. Przywarłam do rury całym swoim ciałem jak małpa do drzewa i nie puszczałam.

– Trzymam cię! – krzyknął Johny, złapawszy mnie w ramionach. Pomógł mi wdrapać się z powrotem na pokład i doprowadził do klapy. Praktycznie spadliśmy po zejściówce, nie mając siły utrzymać równowagi na małych schodkach.

Johny pomógł mi ułożyć się na koi i przypiął mnie solidnie pasami, po czym zamknął klapę, przez którą zdążyło się już nalać trochę wody, i sam położył się obok mnie. Ned już leżał na swoim miejscu, też przypięty.

– Nic ci nie jest? – zapytał zmartwiony i chwycił mnie za rękę.

– Strasznie kręci mi się w głowie i jest mi niedobrze. Boję się.

– Spokojnie, to nie potrwa długo i burza niedługo się skończy. Będzie dobrze. Musimy to przeczekać.

Chciałam mu wierzyć. Chciałam też w głębi duszy, żebyśmy wyszli z tego cało. Ale ból rozsadzał mi czaszkę i ledwo powstrzymywałam się, żeby nie zwymiotować. Zastygłam w bezruchu, wtulona w bok męża życząc sobie, żeby ten koszmar się skończył. Wolałam, żeby nasz jacht natychmiast zatonął, niż żebym musiała znosić te katusze choćby chwilę dłużej.

Wtem nasza łódź przechyliła się na bok tak mocno, że zawiśliśmy na pasach. A potem nastała głucha cisza.


___________________

Głucho wszędzie, ciemno wszędzie. Co to będzie? Co to będzie? Czy wszyscy przeżyją?

Już tylko trzy części...


Dla większych emocji polecam teraz posłuchać:

https://youtu.be/JQVop3-OOXc

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro