2 - Ships On The Ocean
"Enticed in a snare of lust. Who will deliver me from this misery?"
"Zwabiona w sidła pożądania. Kto mnie wyratuje z tej niedoli?"
Po niedzielnym śniadaniu udaliśmy się na nabożeństwo. Ani Evelyn, ani Peggy nie były ze mną w zborze – ja byłam metodystką, a one protestantkami. Po odśpiewaniu pieśni zajęłam miejsce w ławach, aby wysłuchać czytania a następnie kazania, które wygłaszał pastor Newman. Śpiewałam w zborowym chórze. Kochałam to tylko troszkę mniej od żeglarstwa. Skoro – jak twierdzi moja mama – Bóg obdarzył mnie słowikowym głosem, chciałam się Jemu za ten dar odwdzięczyć.
Za mną siedział mój dobry kolega Peter Lowels. Podążając moim śladem zapisał się do klubu żeglarskiego, więc w szkole zawsze mieliśmy o czym porozmawiać – jak nie o wiązaniu węzłów, to o świętej służbie. Peter nie był zbyt popularnym chłopakiem przez to, że uchodził za mola książkowego i pupilka nauczycieli, ale ja go całkiem lubiłam. A on jako jeden z tych nielicznych lubił mnie.
W pewnym momencie poczułam, że delikatnie ciągnął mnie za warkoczyki – raz jeden, raz drugi. Odwróciłam się zdenerwowana jego zalotami i kazałam mu przestać, lecz gdy wróciłam do swojej pozycji, uśmiechnęłam się lekko. Nie były to jego pierwsze podchody, bo i w klubie, i w szkole dość często mnie zaczepiał. Wiedziałam, że było to niestosowne, że podczas nabożeństwa powinniśmy się skupiać wyłącznie na Słowie, ale jego zainteresowanie karmiło moje poczucie wartości i sprawiało, że żołądek miał ochotę zrobić fikołka. Tak naprawdę, nie chciałam, żeby przestawał mi w ten sposób dokuczać.
– Nie łudźcie się! Bóg widzi wasze niegodziwe uczynki popełniane w skrytości i z pewnością surowo je ukarze! – zagrzmiał głos pastora, a mnie natychmiast przeszły ciarki i oblał zimny pot. Poczułam się, jakby każdy z zebranych wiedział, o czym przed chwilą pomyślałam i patrzą na mnie nienawistnie. Spojrzałam na obecnych z przerażeniem, ale wszyscy mieli wzrok utkwiony w twarzy pastora. Wszyscy oprócz mojego taty, który wpatrywał się we mnie z dezaprobatą.
Gdy wróciliśmy do domu, dobrze wiedziałam, co mnie czeka. Tata stanął w holu i westchnął ciężko. Na jego czoło wstąpiły głębokie zmarszczki, a blizna pod okiem wydała mi się równie przerażająca co jedenaście lat temu, gdy po raz pierwszy zobaczyłam się z nim twarzą w twarz.
Byłam dzieckiem poczętym w czasie II wojny światowej. Gdy przyszłam na świat, mój tata służył na froncie. Przez pierwsze lata życia wychowywałam się bez niego, będąc zdana wyłącznie na opowieści mamy i dziadków oraz czarno-białe zdjęcia. Czekałam z niecierpliwością, aż mogłabym go poznać i martwiłam się codziennie, czy uda mu się wrócić z frontu. Kiedy wrócił, nie poznałam go. Wyglądał zupełnie inaczej niż na zdjęciach – jego twarz, oszpecona podłużną blizną po rozcięciu, wydawała się stara i zmęczona. W oczach brakowało zawadiackiego błysku, na który mojej mamie ponoć miękły kolana. Oprócz tego, przez uraz kolana był zmuszony do chodzenia o lasce, co dodatkowo przydawało mu lat. Gdy rozłożył ramiona, aby wziąć mnie w objęcia, przerażona uciekłam do swojego pokoju i zalałam się łzami. Pamiętam, że mama długo próbowała mnie uspokoić, a rozwinięcie w sobie zaufania do ojca zajęło mi dużo czasu. Pierwszym kamieniem milowym była właśnie tamta wrześniowa defilada.
Z czasem pokochałam go szczerze i głęboko, bo mój tata był dobrym człowiekiem. Był uczciwy i pomocny, a w dodatku bogobojny. Zawsze mogłam liczyć na jego wsparcie i opiekę, choć nie zawsze przejawiała się ona tak, jak bym się tego spodziewała. A jednym z takich mniej oczekiwanych przejawów troski było karcenie.
Poszłam do salonu i położyłam się na brzuchu na kanapie czekając na razy jakie spuści mi zaraz skórzanym paskiem. Schowałam twarz w zagłębieniach łokci i zacisnęłam mocno zęby.
– Belle – powiedział spokojnie, ale w jego głosie wciąż dało się wyczuć nutkę strapienia. – Jesteś już dużą dziewczyną, nie ma sensu spuszczać ci lania, skoro już wiesz, co złego zrobiłaś.
Podniosłam się w osłupieniu. Oto mój zawsze surowy ojciec zachowywał się tak pobłażliwie? Patrzyłam na niego z niedowierzaniem, a on z pomocą laski w końcu usiadł na fotelu obok.
– Przepraszam tato. To się więcej nie powtórzy – obiecałam skruszona.
– Nie przepraszaj mnie, tylko Boga. To Jemu okazałaś brak szacunku.
– Tak tato, masz rację.
– A jeśli chodzi o tego chłopca... Lowels, prawda? – zapytał, a ja skinęłam głową na potwierdzenie. – Lepiej trzymaj się od niego z daleka i nawet o nim nie myśl. To nie jest dla ciebie dobre towarzystwo. Nie dość, że pochodzi z biedoty, to jeszcze brak mu rozsądku i ogłady. Chłopiec w jego wieku powinien już umieć zachować dobre obyczaje w kościele. Żeby tak się zachowywać podczas nabożeństwa! Wstyd! Muszę porozmawiać z jego rodzicami, żeby ustawili go do pionu.
– Oczywiście tato. Jest tylko jeden problem. Jak mam trzymać się od niego z daleka, skoro jesteśmy razem w drużynie? A jeszcze dziś jest defilada.
– Zajmę się tym, a do tego czasu rób, co możesz, żeby ograniczyć z nim kontakt.
Po obiedzie pojechaliśmy do portu. Rodzice poszli na spacer wzdłuż nabrzeża, a ja, już ubrana w biały klubowy mundur, udałam się do pirsu na odprawę. Moja drużyna miała obsługiwać żagiel na ostatnim maszcie.
Weszliśmy na pokład Destiny i zabraliśmy się za sprawdzenie i dokładne przygotowanie olinowania. Każdy splot, każde zakończenie liny, węzły i zwoje musiały być perfekcyjne. Pogoda dopisywała i wyglądało na to, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. O punkt czwartej kapitan wydał rozkaz odcumowania i rozwinięcia żagli.
Wiatr wiał z ukosa, co było dla nas bardzo korzystne. Żagiel był rozdęty łapiąc podmuchy baksztagu. Gdy tylko wypłynęliśmy z portu mogliśmy odetchnąć na chwilę i napawać się widokiem. Wodna toń urzekała odcieniem perskiego błękitu, a wzniosłe industrialne budynki miasta stawały się coraz mniejsze rozmywając się w chmurze miejskiego dymu. Wiatr przynosił świeże powietrze, które jak z kopyta wpadało do nozdrzy, by wymieść z nich cały swąd lądu. To niesamowite uczucie rozpalało we mnie chęć do życia.
Wkrótce dogoniła nas Oddysey, a jej załoga pomachała do nas radośnie, gdy nasze łodzie się zrównały. Przyjrzałam się białej pękatej burcie i lakierowanym mieczom po boku. Nasze statki były naprawdę piękne. Z ciekawością zerknęłam na rufę, żeby sprawdzić, czy znam kogoś z równoległego zespołu. Nie kojarzyłam nikogo, ale moją uwagę zwrócił chłopak, który wyglądem mocno odcinał się od kolegów. Gdyby nie biały mundur, pewnie nawet bym nie zauważyła, ale w tym wypadku jego ciemna opalenizna mocno kontrastowała z otoczeniem. Zdziwiło mnie to, tym bardziej, że początek maja nie był porą, która pozwalałaby na takie pociemnienie skóry. Szybko pojęłam, że to nie była zwykła opalenizna, ale że musiał być mulatem. A ja, jakimś trafem nigdy wcześniej go nie zauważyłam.
Niebawem nadeszła pora, żeby ponownie ruszyć i ustawić się na pozycje startowe. Plan widowiska zakładał, że nasze dwa masywne szkunery w otoczeniu mnóstwa mniejszych dwumasztowych miały podpłynąć od horyzontu do portu w Chicago. Tam początkujące "maluchy" w Optimistach już dawały pokazy ścigając się w regatach. Po ich występach mieliśmy nadpłynąć my. Mniejsze żaglówki miały stopniowo odpływać na boki, coraz bardziej odsłaniając widok na okazałe szkunery. Kulminacyjnym punktem programu było zwrócenie rozświetlonych lampionami statków naprzeciwko siebie tak, aby widownia na nabrzeżu i molo odniosła wrażenie, że dzioby zetknęły się, jak gdyby połączone pocałunkiem.
Po całym naszym pokazie z nabrzeża oraz z pokładów wystrzelono fajerwerki i nastał czas, żeby zawinąć z powrotem do portu. Zrobiło się ciemno i jedyne co było widać, to drewniane deski pokładu tego, co na nim oraz blask latarni wskazujący drogę do domu. Wokół była obezwładniająca czerń, a jezioro zdawało się nie mieć dna. Tylko plusk fal o burtę i szum wiatru upewniał mnie, że nie dryfowaliśmy w kosmicznej pustce.
Rodzice odebrali mnie z portu i pogratulowali udanego występu. Przez chwilę rozpierała mnie duma, która ustąpiła miejsce zakłopotaniu w momencie, gdy Peter przyszedł się ze mną pożegnać. Gdy kładłam się spać uklękłam przed łóżkiem, złożyłam obtarte linami ręce i zaczęłam żarliwie się modlić, żeby przestał się do mnie zalecać. Zazwyczaj smarowałam dłonie wazeliną, żeby jak najszybciej pozbyć się pieczenia i pęcherzy. Ale tym razem tego nie zrobiłam, bo uznałam, że należy mi się jakaś pokuta za to, jak zachowałam się w kościele.
Usłuchanie taty i unikanie Petera było jednak okropnie trudne, wręcz niemożliwe i to nawet, gdy przeniesiono go do innej drużyny. Im bardziej go ignorowałam, tym częściej mi dokuczał, a jego zaczepki były coraz to bardziej sprośne. Z ciągnięcia kitki lub warkocza przeszło do zabierania mi okularów i innych rzeczy osobistych, pisania miłosnych liścików, potem do szturchania mnie kolanem, gdy siedzieliśmy obok siebie aż do podwijania spódniczki ponad kolano i strzelania gumkami od biustonosza. A ja zamiast jasno przedstawić sprawę, tylko bardziej dawałam się ponieść ekscytacji oraz burzy hormonów i naśladując śmiałość Eve kokietowałam go.
Gdyby mój tata wtedy wiedział o Evelyn, w pierwszej kolejności zabroniłby mi zadawania się z nią, a nie z Peterem. Ale to oznaczałoby dla mnie społecznościowe samobójstwo, bo bycie wrogiem Eve oznaczałoby bycie wrogiem całej szkoły, jeśli nie całego świata.
Maj zleciał szybko i w czerwcu rozpoczęły się wyczekiwane wakacje. Z Eve i Peggy miałyśmy już zaplanowane wszystkie żeglarskie wyjazdy, a przede wszystkim, które sukienki zapakujemy do walizek. Szłyśmy na tramwaj wieczorem po treningu w klubie, trzymałyśmy się pod łokcie i szczebiotałyśmy o pójściu na pierwsze tańce w miejscowych klubach, bo wreszcie nikt nie zabroniłby nam się dobrze bawić. Przez cały rok szkolny ćwiczyłyśmy kroki oraz obroty i teraz nie mogłyśmy się doczekać, żeby wypróbować je na parkiecie i pokazać światu.
Do naszego roześmianego trio dołączył Peter, który też skończył trening. Spięłam się, a Eve mylnie pomyślała, że to z podniecenia. Może i miała trochę racji, ale przede wszystkim byłam zaniepokojona jego obecnością, bo bałam się dalej brnąć w to bagno.
– Annabelle, możemy porozmawiać na osobności? – zapytał patrząc na mnie błagalnie. Chciałam odmówić, ale nim zdążyłam się odezwać, Evelyn pociągnęła Peggy i zostawiły mnie z nim samą i to w momencie, gdy potrzebowałam ich najbardziej. Zwlekałam, bo było mi go żal, jako że wiedziałam, że się we mnie zakochał, a ja zachowałam się wobec niego podle cały czas bawiąc się jego uczuciami.
– Peter, jest już późno – próbowałam się wymigać.
– To zajmie tylko chwilkę. Chodź, coś ci pokażę – czule chwycił mnie za rękę i przyciągnął do siebie.
– Peter, proszę, daj mi spokój. Jestem zmęczona i chcę iść do domu – nieudolnie próbowałam się wyrwać, jakbym tak naprawdę wcale nie chciała, żeby mnie puścił.
– Annabelle, nie rozumiem, czemu zachowujesz się w ten sposób. Raz jesteś słodka i kusząca, potem oziębła i szorstka. W co za grę próbujesz ze mną grać?
– Nie wiem, o czym mówisz – speszona odwróciłam wzrok od jego przenikliwych zachłannych oczu.
– A ja myślę, że doskonale wszystko rozumiesz. Anno Belle... – powiedział czułym szeptem i westchnął, a moje imię zabrzmiało w jego ustach tak miło, a zarazem dostojnie. Chciałam, żeby szeptał mi je tak do ucha w nieskończoność. – Przyznaj w końcu, że czujesz to samo co ja, że pragniesz mnie tak mocno, jak ja ciebie.
– Co? Ja nie... – nie dane mi było skończyć, bo Peter złapał mnie mocno w talii, przyciągnął mnie do swojego torsu i jednocześnie włożywszy swoją dłoń pod moją koszulkę wpił się pożądliwie w moje usta. Jedyną wolną ręką próbowałam go odepchnąć, ale był ode mnie silniejszy i nie pozwolił mi się wyswobodzić. Rozpiął mi stanik. Zaczęłam płakać, a on zupełnie to ignorując chciał złożyć swoje pocałunki na mojej szyi. Korzystając z chwili na wzięcie oddechu zatkałam mu nos oraz usta i z całych sił dalej próbowałam go odepchnąć. W końcu się zreflektował i zluzował uścisk, a potem spojrzał na mnie z kpiną.
– Masz tupet odmawiając mi. Pożałujesz tego Brzydka Anko.
Zaniosłam się szlochem. Tata miał rację, a ja zignorowałam jego radę. Peter Lowels był prostakiem, a ja pożałowałam, że kiedykolwiek w ogóle się z nim kolegowałam. Czułam się okropnie. Zostałam odarta z honoru i czystości. Skradziono mi pierwszy pocałunek, którym chciałam obdarzyć tego jedynego, a nie Petera. A najgorsze w tym wszystkim było to, że sama się o to prosiłam. Byłam zła na wszystkich – na niego, na moje przyjaciółki, które myśląc, że mamy się ku sobie zostawiły mnie samą, ale najbardziej na siebie za całkowitą głupotę. Czułam, że zawiodłam rodziców i samego Boga. Powiodłam Petera na pokuszenie i zebrałam tego gorzkie żniwa.
Powinnam była przynajmniej powiedzieć o tym rodzicom. Może wtedy moja wina byłaby mi przebaczona. Może Bóg okazałby mi miłosierdzie i nie dopuścił, by spotkały mnie późniejsze cierpienia. Lecz wiedziałam czym to poskutkuje, a strach przed publicznym pohańbieniem mnie przytłaczał. Wiedziałam, że jeśli rodzice się dowiedzą, pójdą do pastora Newtona, aby udzielił Peterowi skarcenia. Jednak również mi nie uszłoby to płazem. Tak było zawsze. Gdy ktoś popełnił jakiś grzech, pastor wygłaszał na ten temat kazanie. I choć nigdy nie podawał imion, to w jakiś sposób cały zbór i tak wiedział o kogo chodzi. Nawet, gdyby moja wina byłaby w tym wszystkim pominięta, to nie przełknęłabym świadomości, że cały zbór wiedziałby, co zrobił mi Peter i że ja sama przyłożyłam do tego rękę.
Gdy wróciłam do domu, rodzice bez trudu zauważyli, że coś się stało. Moje napuchnięte od płaczu, zaczerwienione oczy nie pozwalały ukryć beznadziejnego stanu emocjonalnego. Zawstydzona skłamałam, że pokłóciłam się z Peterem o to, że nie chciałam się z nim już zadawać, a on mnie za to zwyzywał. Mama przytuliła mnie i obdarzyła falą miłości, którą chętnie i łapczywie przyjęłam, choć wcale mi się nie należała. Później tata zmówił modlitwę, w której prosił o spokój dla mnie oraz przebaczenie dla Petera, który zbłądził. Och, gdyby tylko wiedział i błagał też za mną! Pierwszy raz w życiu nie powiedziałam po modlitwie "Amen". Rodzice nie robili mi z tego powodu wyrzutów, bo uznali, że byłam jeszcze zbyt roztrzęsiona i zapłakana, żeby myśleć trzeźwo i okazać Peterowi miłosierdzie.
____________
Hej wszystkim!
Dziś trochę dłuższy rozdział, jak obiecałam. Mam nadzieję, że zbytnio Was nie przytłoczył cięższą tematyką, ale chciałam zamknąć ten wątek Petera w jednym rozdziale zamiast rozwlekać się z nim na dwa. Co nie oznacza, że Peter całkowicie zniknie. Wróci i jeszcze swoje nabroi.
Ciekawi mnie, co myślicie o Annabelle i jej wrażliwości. Dajcie znać, czy jest Wam jej żal, czy może Was wkurza.
Przy okazji podzielę się czymś osobistym i mądrą radą. (to jest ta zapowiedziana gorsza wiadomość) Nie porównujcie swoich prac. Ja to zrobiłam i mam doła. Nie wiem, co się stało. Kiedyś słowa same spływały mi z palców. Nim się obejrzałam, miałam nasklejane 5-6 tyś słów (czasem nawet 7), a historie, które planowałam na 10 rozdziałów w zawrotnym tempie rozciągały się na paręnaście, a ja się bałam, że nigdy nie dojdę z nimi do końca. Ale miałam taki moment w 2019 roku, że zacięłam się na jednym opowiadaniu, bo nie umiałam zdecydować się na zakończenie. Długo nie pisałam ciągle bijąc się z myślami, a kiedy wreszcie wymyśliłam i usiadłam, to coś się zmieniło. Słowa przestały mi się do siebie kleić. To, co pisałam, zdawało mi się jakieś takie toporne. 5 tysięcy słów? Jak przez mękę zmuszałam się do wypocenia ich z siebie. W końcu poprzestałam na 3 tysiącach, byleby tylko dopisać do końca i nie mieć kolejnej nieskończonej książki na sumieniu. A gdy skończyłam, to w głowie nastała próżnia. Kompletny brak pomysłów na nową historię. To się zmieniło w 2023 roku, gdy wpadł mi do głowy nowy pomysł. Stwierdziłam: dawno nie pisałam, to nie będę stawiać poprzeczki zbyt wysoko, pozostańmy przy trzech tysiącach, może się rozkręcę później i wrócę do formy. Ale tak się nie stało. Ale przynajmniej ją ukończyłam i choć wiem, że ma swoje niedoskonałości, to jestem z niej zadowolona. 2024 rok, pomysł na kolejną historię – na tę właśnie. Myślę sobie: teraz pójdzie mi łatwiej. Dużo też czytałam, żeby jakoś polepszyć swój warsztat, ale wiecie co? Mam wrażenie, że jest coraz gorzej. Teraz piszę niewiele ponad 2 tysiące i nie wiem, co robić, bo jeśli pójdę z fabułą za szybko, byle tylko mieć znowu te dłuższe rozdziały, to skończy się to tak, że w 5 rozdziałach zmieszczę całą historię. Mam wrażenie, że się nie nadaję, że się zepsułam i nigdy nie wrócę do tego, co miałam kiedyś. A dołuje mnie to tym bardziej, że naprawdę lubię tę historię, John Gordon (prolog) to mój najukochańszy bohater jakiego kiedykolwiek stworzyłam (mam jeszcze jednego podobnego do niego, ale z nim nic jeszcze nie opublikowałam) i uwielbiam klimacik, jaki mnie otacza, gdy myślę o tej historii i miałam naprawdę wysokie ambicje co do tej książki. Ale chyba znów się przeliczyłam i to jest jak zderzenie ze ścianą. Powiedzcie, czy Wam też się kiedyś takie kryzysy zdarzały? Jeśli tak, to jak sobie z nimi poradziliście?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro