18 - And Then He Kissed Me
"I thought I could finally find true love."
"Myślałam, że w końcu udało mi się znaleźć prawdziwą miłość."
Zimowe dni, spędzone przy kominku z książkami i herbatą imbirową, przeleciały mi przez palce. Po niemalże zawaleniu egzaminów z matematyki rodzice poprosili Lyndona, żeby udzielał mi korepetycji z tego oraz innych przedmiotów też. Z początku nie podobał mi się ten pomysł, bo czułam przed nim upokorzenie. Nie chciałam, żeby wiedział, że z matmy ledwo wyszłam na dostateczny, podczas gdy aspirowałam na przyszłą kierowniczkę w firmie. Jak miałbym ją niby prowadzić nie radząc sobie z funkcjami? Jednak szybko mi się spodobało, bo okazało się, że z jego pomocą te wszystkie obliczenia nie były już takie straszne i trudne. Zawsze tłumaczył mi wszystko na życiowych przykładach nawiązujących do działalności firmy lub sposobu działania samochodów i na wiosnę miałam już dużo lepsze wyniki. Naprawdę byłam mu wdzięczna, że poświęcił mi tyle czasu.
– Dostałam A! – wykrzyknęłam chwaląc się sprawdzianem.
– Gratulacje! Wiedziałem, że sobie poradzisz – odpowiedział z entuzjazmem. Kiedy się tak uśmiechał, biło od niego jakieś ciepło, które zapraszało, żeby się przytulić. Nie mogąc się oprzeć, przypadłam mu do piersi i uścisnęłam go mocno.
– To dzięki tobie. Byłeś taki cierpliwy. Dziękuję, że we mnie uwierzyłeś.
To było dla mnie naprawdę cenne, że nie uznał mnie za przypadek beznadziejny akurat wtedy, gdy sama źle o sobie myślałam. Byłam zła na siebie, że nie postarałam się bardziej, bo wiedziałam, że mogłam. Rywalizowanie z Eve co raz bardziej wykańczało mnie psychicznie, bo ciągle musiałam w szkole udawać, co było niesamowicie męczące. Widziałam jak powoli się od siebie oddalałyśmy, jak stopniowo odsuwała ode mnie Peggy. Miałam wrażenie, że nie ważne, jak bardzo bym się starała, nigdy bym jej nie dorównała seksapilem i błyskotliwością w gadce. A ta złość wrzucała mnie w zamknięte koło, bo przestałam wierzyć, że moje starania dokądkolwiek mnie zaprowadzą. Zaczęłam wątpić, czy w ogóle byłam jeszcze coś warta. Ale wtedy Lyndon był przy mnie i mnie dopingował.
Kiedyś zwierzyłam mu się ze swoich obaw. Ubrudziłam się długopisem na twarzy, a on delikatnie starł ślad z mojego policzka, razem z podkładem, różem i pudrem. Zawstydziłam się, a on to zauważył.
– Wyglądasz na zmęczoną – stwierdził zmartwiony.
– Bo jestem. Mam dość martwienia się, czy stanę się wrogiem Eve, a może już się stałam i co z tego wyniknie.
– To tamta natrętna brunetka z lodowiska? – dopytał, na co prychnęłam lekko rozbawiona. Już samo to, że był ktoś, kto źle na nią patrzył, sprawiało mi cichą przyjemność.
– Tak, to ona.
– Więc to o to chodzi. Cały czas zachodziłem w głowę skąd tak naprawdę u ciebie ta cała przemiana. Annabelle, tak szczerze, naprawdę ładnie wyglądasz, gdy się cała wystroisz, ale nie powinnaś się aż tak bardzo przejmować wyglądem.
– I mówi to ktoś, za kim szalały dziewczyny na studiach – wyrzuciłam mu.
– Bardziej niż wyglądem urzekałem je swoją tajemniczością, ale nie to chciałem powiedzieć. Nie uważam, że musisz się do niej upodabniać, żeby ludzie cię lubili. Wręcz przeciwnie, sądzę, że masz w sobie znacznie więcej uroku, gdy jesteś po prostu sobą. Jesteś naprawdę wspaniała, więc czemu chcesz to zaprzepaścić?
Przez chwilę patrzyliśmy sobie głęboko w oczy próbując się nawzajem zrozumieć, jak gdyby wniknąć do swoich dusz. Ale to ciepło w jego słowach i poczucie bliskości bijące od jego spojrzenia szybko mnie stremowało i odwróciłam wzrok. Jakkolwiek pięknie to brzmiało, nie wierzyłam, że powrócenie do dawnej mnie wyjdzie mi na dobre. Najbardziej bałam się, wszakże, bycia ponownie wytykaną palcami. Więc dalej udawałam pustą lalkę czując, jak rzeczywiście pustoszeję. Aż do wiosny.
Lyndon odwzajemnił mój uścisk, na co wtuliłam się bardziej. Bliskość, której kiedyś się bałam, stała się dla mnie tak potrzebna, że nie mogłam bez niej żyć. Teraz był moim jedynym przyjacielem jaki mi pozostał. Eve i Peggy przestały się do mnie odzywać, a na korytarzach udawały, że mnie nie znają.
Peggy co prawda nadal utrzymywała ze mną kontakt wzrokowy, ale wiedziałam, że nie miała śmiałości postawić się Eve tak, jak ja. Zawsze patrzyła na mnie tak smutno, wstydliwie, przepraszająco. I wiedziałam, że sama musiała czuć się zraniona i zagubiona. Po rozstaniu z Ericiem to właśnie Evelyn stała murem po jej stronie wyzywając swojego kuzyna od najpodlejszych świń i łotrów, podczas gdy ja popisywałam się na prawo i lewo swoją znajomością z Lyndonem. Poza tym znała się z nią dłużej niż ze mną, praktycznie od kołyski. Nie dziwiłam się więc, że w takiej sytuacji została z nią. Wiedziałam za to, że kiedyś, gdy dorośniemy i założymy wreszcie własne rodziny, znów się zaprzyjaźnimy.
– Pamiętasz, jak mówiłaś, że marzy ci się wycieczka, żeby poczuć wiosnę w całej pełni? – zapytał Lyndon i odkleił mnie od siebie, żeby spojrzeć mi prosto w oczy. Jego błyszczały jak chromowane felgi.
– Oczywiście, że tak. Planujesz coś?
– Zabiorę cię gdzieś, gdzie spełni się twoje marzenie.
______ ⚘ ______
Biegłam w dół wąską piaszczystą ścieżką przez pole kolorowych tulipanów. Wyciągnięte na boki dłonie ciągle muskały aksamitne płatki kwiatów, a widok tak wielu różnych kolorów wręcz doprowadzał do euforii.
Obróciłam się za siebie i spojrzałam na Lyndona, który daleko za mną wciąż schodził w dół nieśpiesznym krokiem.
– Tu jest przepięknie! Jak znalazłeś to miejsce?
Lyndon uśmiechnął się cwanie do siebie i dalej szedł w moją stronę z rękoma w kieszeniach.
– Mam swoje dojścia i siatkę kontaktów – uśmiechnął się szelmowsko, po czym wplótł mi we włosy małą stokrotkę. – Cieszę się, że ci się podoba.
Nie przestawał mnie zaskakiwać. Co raz bardziej się zmieniał i nie rozumiałam skąd ta zmiana. Zawsze był skryty i powściągliwy, ale ostatnio po prostu zalewał mnie swoimi emocjami – jak na niego, oczywiście – oraz otwartością i nie mogłam tego zrozumieć. To, co z początku uważałam za bycie miłym i próbę pocieszenia mnie, przestało się już mieścić w tych ramach. Ale Lyndon nie wyraził niczego wprost, a ja wstydziłam się zapytać, o co mu chodzi, żeby się nie wygłupić. Dla niego byłam przecież nadal smarkulą.
– Po tej przechadzce pójdziemy coś zjeść. Widzisz tamten młyn w oddali? Jest tam restauracja, w której zarezerwowałem dla nas stolik.
Miałam wrażenie, że nie znajdujemy się już w Stanach, ale na holenderskich polach, jakie widziałam na różnych widokówkach. I było to całkiem słuszne uczucie, bo jak się okazało, właścicielem tego pola i restauracji stylizowanej na młyn z wiatrakiem był imigrant z Holandii.
Po sytym lunchu usiedliśmy na ławce w ziołowym ogrodzie. Nie był on jeszcze zbyt okazały, bo rośliny nie zdążyły jeszcze porządnie wybujać po zimie, ale otaczał nas przyjemny zapach mięty, tymianku i oregano ogrzewanych w promieniach słońca. Zza niskiego ogrodzenia roztaczał się widok na pola tulipanów i narcyzów.
Siedzieliśmy zapatrzeni w ten obrazek w ciszy, rozmarzeni, współobjęci. Oparłam głowę na ramieniu Lyndona i czułam, jak ogarnia mnie błogość oraz lekkie zmęczenie. W końcu trochę się na tych polach nałaziłam i nahasałam.
– Annabelle – szepnął Lyndon, więc podniosłam głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. Nic więcej nie powiedział, ale patrzył mi prosto w oczy. W jego natomiast znajdowałam pewien spokój i stateczność, która wzbudzała zaufanie. Po chwili spojrzał niżej, na moje usta i zbliżył się bardziej. Poczułam łaskotanie jego oddechu, który muskał moje wargi i przeszły mnie delikatne ciarki. Rozumiałam, że nie przymierzał się do niewinnego buziaka, ale czegoś bardziej namiętnego. I nie wiedziałam, czy tego chcę. Nie rozumiałam też, co Lyndonowi chodziło po głowie. Chociaż ufałam mu, gdzieś nadal kryły się we mnie uśpione obawy.
Odwróciłam głowę w ostatniej chwili. Lyndon mruknął zdziwiony nie rozumiejąc mojej rekcji.
– Dlaczego chciałeś to zrobić?
– Annabelle, czy to nie oczywiste?
– Dla mnie nie. Jeszcze nie tak dawno mówiłeś, że jestem dla ciebie tylko dzieckiem, młodszą siostrą. Skąd więc ta zmiana?
– Masz rację, coś się zmieniło – odpowiedział łagodnie i delikatnie ujął moją rękę. Położył drugą dłoń na moim policzku, otulając go miłym ciepłem i skłonił, żebym znów na niego spojrzała. – Od jakiegoś czasu ciągle o tobie myślę. Tęsknota za twoim uśmiechem coraz bardziej rozrywa mi serce. Annabelle Jones, myślę, że się w tobie zakochałem – oznajmił z całkowitą powagą, ale i swego rodzaju wzruszeniem, po czym zdjął ze swojego palca sygnet i wręczył go mnie.
Serce zabiło mi mocniej i dudniło tak głośno, że słyszałam je w uszach. Niejeden chłopiec proponował mi już umawianie się "na poważnie", ale zawsze ich odrzucałam, bo miałam w pamięci, że to, co robiłam, było tylko grą pozorów. Miałam też świadomość, że ich deklaracje oddania były puste — jak wszystkich innych — i lada dzień rzuciliby mnie dla innej, a tego jednak nie chciałam. Mimo wszystko, słowa "na poważnie" niosły za sobą pewne brzemię i oczekiwania, a ja nie chciałam znów czuć rozczarowania. Ale Lyndon był szczery. Wiedziałam, że jego propozycja na pewno nie była chwilowym kaprysem.
Patrzyłam przez chwilę na pierścień, próbując ogarnąć swoim umysłem zaistniałą sytuację. Oczywiście, marzyłam o znalezieniu tego jedynego, wyjściu za mąż, pragnęłam tego całym sercem, ale w tym momencie zastanawiałam się, czy rzeczywiście jestem już na to gotowa, żeby związać się z jedną i tylko jedną osobą na stałe. Uderzyło mnie też to, jak wielki wpływ miało na mnie szkolne towarzystwo i ich styl życia. Kiedyś wzgardziłabym takim niezdecydowaniem i lataniem z kwiatka na kwiatek, a teraz sama żyłam w ten sposób i akceptowałam go. Co się ze mną stało?
– Annabelle? Jeśli nie chcesz się ze mną umawiać, to proszę powiedz to. Uszanuję twoją decyzję. – Lyndon wyrwał mnie z zamyślenia.
– Nie – szepnęłam, na co Lyndon zrobił zawiedzioną minę. – Poczekaj, nie tak chciałam zabrzmieć – podenerwowałam się.
W głowie miałam mętlik. Cieszyłam się, że Lyndon wyznał mi swoje uczucia, naprawdę. To było jak promienie ciepłego słońca w mroźny zimowy dzień. Od razu zrobiło mi się ciepło na sercu. Ale czy byłabym dla niego odpowiednią dziewczyną? Czy jednak nie byłabym nadal dzieckiem? Ale nie chciałam już żyć w taki sposób jak do tej pory. Miałam dość udawania, a przy nim nie musiałabym tego robić. Nie ważne, co powiedzieliby ludzie w szkole, jak bardzo by mnie unikali czy nawet znów wyśmiewali, miałabym go obok siebie, dla siebie. Miałabym kogoś, kto w całym tym mroku świata byłby po mojej stronie.
Wypięłam broszkę z poły sweterka i oddałam Lyndonowi. Spojrzałam mu głęboko w oczy — szaro-bure oczy, które patrzyły na mnie z ciepłem i spokojem. Ponownie zbliżyliśmy do siebie swoje usta, żeby tym razem połączyć je w żarliwym pocałunku.
______ ⚘ ______
Mama powitała mnie w progu i już po jej minie widziałam, jak ciekawość zżera ją od środka. Nie mogła wytrzymać, żeby dowiedzieć się, jak było na wyjeździe na plantację tulipanów. Jednak nie musiałam nic mówić. Gdy tylko zdjęłam prochowiec, a mama zauważyła brak broszki, wiedziała, co się stało. Sama upierała się przed moim wyjściem, żebym ją przypięła, zupełnie jakby spodziewała, się takiej kolei wydarzeń. To było z resztą do przewidzenia. Przecież nasi rodzice od dawna pchali nas ku sobie, a od kilku miesięcy rzeczywiście zachowywaliśmy się jak para. Całkiem możliwe, że Lyndon nawet był już z moimi rodzicami po słowie, żeby uprzedzić ich o swoich zamiarach.
– Zobacz, zobacz mamo! – wyjęłam biżuterię z kieszeni. – Dał mi swój sygnet! – pochwaliłam się pierścieniem, zdecydowanie za dużym, żebym mogła go nosić na swoim palcu.
– Och tak się cieszę, Annabelle. Moja mała dziewczynka staje się kobietką. Lyndon to naprawdę wspaniały mężczyzna, będziecie razem wspaniałą parą – zaświergotała mama. – A za rok, jak skończysz szkołę na pewno ci się oświadczy. Nie mogłabyś trafić na lepszego męża niż on. Zapewni ci opiekę, stabilność, a co najważniejsze, będzie twoim przyjacielem. No, to opowiadaj teraz, jak to się stało.
Opowiedziałam więc mamie wszystko z wieloma szczegółami, ale nie zdradziłam jak namiętnie się całowaliśmy. Czułam jakiś wstyd, nie dlatego, że uważałam to za coś niestosownego, ale za coś, co powinno pozostać między mną a Lyndonem wyłącznie. Napomknęłam jej tylko, że po wymienieniu się ozdobami daliśmy sobie całusa udając, że to taka formalność, ale w środku aż skręcałam się z ekscytacji na samą myśl, jak przyjemne to było i jak bardzo chciałabym to powtórzyć.
______ ⚘ ______
Minął miesiąc. Kwiecień zbliżał się ku końcowi i wyczekiwałam maja. Znów rozpocząłby się sezon żeglarski. Wessana w wir szkolnych obowiązków, spraw związanych z firmą oraz zajęta umawianiem się z Lyndonem całkiem zapomniałam o nierozwiązanej sprawie z Johnem. A on też nie oddzwonił, więc uznałam, że faktycznie nie chciał mieć ze mną nic więcej wspólnego i sam postanowił o mnie zapomnieć. Tłumacząc sobie to w ten sposób, jakoś łatwiej było mi wrócić do żeglarstwa. Wiedziałam, że w końcu uda mi się z nim spotkać i porozmawiać, ale nie przejmowałam się już rezultatem. Jeśli okaże się, że Peter i inni mówili prawdę, to po prostu zmienię załogę lub będę pływać już tylko solo. Jeśli będę musiała jednak przeprosić, to to zrobię. I jeśli Johny pozwoli mi zostać w swojej załodze, to będziemy się zachowywać jak zwykli znajomi, między którymi nigdy nic się nie stało.
Właściwie już w marcu wróciłam do ćwiczeń, za namową Lyndona. Ciągle mi powtarzał, że przecież to sprawia mi radość i że nie mogę tego zaprzepaścić. Że jeśli to porzucę, to moje umiejętności się pogorszą, a w dodatku ciągle męczył mnie, żebym go dalej uczyła. Więc gdy tylko lód na jeziorze stopniał, wybierałam się w rejsy z nim lub całkiem sama. W marcu zawsze było niespokojnie. Przez zmieniającą się pogodę nagrzane słońcem wody mieszały się z zimnymi tworząc silne prądy, które miotały łodzią. W jednej chwili było ciepło, w drugiej lał lodowaty deszcz lub oblepiała kleista, szczypiąca policzki mgła. Łatwo było o przeziębienie, ale zawsze ratowała mnie menażka z gorącą zupą.
Sobota 27 kwietnia była jednak wyjątkowo piękna i ciepła. Na niebie nie było ani jednej chmurki, słońce lśniło srebrno-złotym blaskiem, a mewy skrzeczały i śmiały się głośno, zataczając kółka w przestworzach. Lyndon poprosił mnie o kolejny rejs, ale tym razem rekreacyjny, a nie szkoleniowy. Uprzedził mnie, żebym ubrała się nie tylko jak na rejs, ale na randkę, bo zamierzał mnie potem gdzieś jeszcze zabrać i było to ważne, żebym ładnie wyglądała. Posłuchałam jego wskazówki na tyle, na ile było to możliwe i zapakowałam ze sobą ładną sukienkę na zmianę, a włosy upięłam tak, żeby wiatr nie zrobił z nich pustynnych biegusów.
Gdy wreszcie wypłynęliśmy na głębię, gdzie gwar z lądu przestałby nam przeszkadzać, zwinęłam żagle i pozwoliłam, żeby jacht spokojnie dryfował sobie po wodzie. Lyndon rozpakował z serwety zrobione przez Helen ciasto, a ja nalałam nam herbaty to filiżanek. Siedzieliśmy wtuleni w siebie napawając się otaczającym nas spokojem.
– I jak? Zaraziłam cię swoją pasją? – zażartowałam.
– Przejażdżki Ferrari nie przebije... – zaczął się ze mną droczyć, bo nie znosiłam, gdy porównywał żeglarstwo z motoryzacją – ...ale jest w tym coś odprężającego i kojącego. Można wypocząć.
– To dlatego, że dotychczas traktowałam cię ulgowo i nie przeżyłeś sztormu. Wtedy adrenalina jest taka jak przy drifcie zakończonym dachowaniem. Jeśli nie większa – trochę skłamałam. Tylko wariaci, którzy nie czuli należnego respektu przed wodą, bawiliby się przy próbie ujarzmienia fal. Doświadczeni i zaprawieni żeglarze nie czerpali z tego żadnej dziecinnej frajdy. Wiedzieli, że kiedy żywioł wyciągał po nich swoje łapska, nie było żartów.
– Może kiedyś dojdę do takiego... – skomentował, ale nie dosłyszałam końcówki, bo nagle nad naszymi głowami głośno zafurczały silniki awionetki. Leciała tak nisko, że aż wzruszyła wodą, a nasza łódź zakołysała.
– Co za wariat! – krzyknęłam wzburzona tą brawurą oraz brakiem ostrożności i aż wstałam z nerwów.
Ledwo to powiedziałam, a z nieba zaczęły spadać płatki róż. Z początku byłam tak oszołomiona, że nie pojęłam, co to takiego i zdenerwowałam się jeszcze bardziej myśląc, że to śmieci. Spojrzałam jeszcze raz w górę próbując zrozumieć, co to ma znaczyć, czemu ktoś miałby na nas sypać kwiatami, a wtedy za samolotem ujrzałam czerwoną smugę dymu, która stopniowo układała się w kształt serca na niebie. Nagle się wzruszyłam, bo zrozumiałam, czyja to sprawka. Spojrzałam pytająco na Lyndona, a on nie siedział już na swoim miejscu w kokpicie, lecz klękał na jedną nogę przede mną z brylantowym pierścionkiem w ręku.
– Annabelle Jones, czy uczynisz mi ten zaszczyt i wyjdziesz za mnie?
Zakręciło mi się w głowie z wrażenia i usiadłam. Gest był piękny i niezwykle romantyczny, musiałam to przyznać, ale oświadczyny? Tak szybko? Spodziewałam się ich dopiero za rok!
– Przecież dopiero co zaczęliśmy ze sobą chodzić, a ja mam jeszcze rok szkoły! – zaoponowałam. To było niedorzeczne.
– Zanim wszystko zorganizujemy, zdążysz ją skończyć. Ja wiem, że nie chcę nikogo innego prócz ciebie.
– Schlebiasz mi, ale naprawdę nie uważasz, że to za szybko? A co z moimi studiami?
– Przecież małżeństwo ich nie wyklucza.
– Nie Lyndonie, nie mogę przyjąć twoich oświadczyn. Jeszcze nie – odpowiedziałam zdecydowanie. Wiedziałam, że małżeństwo z nim, to dobry wybór i najprawdopodobniej i tak bym w końcu za niego wyszła, ale...
– Dlaczego? I co to znaczy "jeszcze"? – dopytywał, a zawód coraz mocniej malował się na jego twarzy.
– Jesteś mi naprawdę miły i chcę dalej z tobą chodzić, ale jeszcze nie poczułam tego czegoś, co sprawiłoby, że byłabym pewna. To co czuję, to jeszcze nie jest prawdziwa miłość. To za mało, żeby składać tak poważne obietnice.
– Skoro tak mówisz – westchnął i włożył pierścionek z powrotem do etui, które zamknęło się z głośnym kliknięciem.
Wróciliśmy do mojego domu w niezręcznej ciszy. Ciężko było nawet spojrzeć sobie w oczy. Lyndon był podłamany i zawstydzony, a ja spięta. Chciałam jakoś rozluźnić atmosferę, ale nie byłam pewna jak. Każdy wyraz wydawał mi się nieodpowiedni. Cisnęły mi się na usta słowa "kocham cię", ale bałam się, że to by mogło tylko pogorszyć sprawę. Czy Lyndon nie pomyślałby, że mówię to nieszczerze po to tylko, żeby go pocieszyć? Poza tym, nie chciałam być pierwszą, która by to powiedziała. W moim romantyzowanym świecie to rolą mężczyzny było wyznać miłość w pierwszej kolejności.
– Do jutra – powiedział żegnając się przy drzwiach i całując mnie krótko w policzek. Nawet nie w usta jak to mieliśmy już w swoim zwyczaju.
– Lyndon. – Złapałam go za rękę, gdy już się obrócił. Znów spojrzał na mnie, a ja pogładziłam go po policzku. Jego ledwo odrastający zarost ukłuł mnie w dłoń. – Wróćmy do tematu za rok, jak skończę szkołę, dobrze?
– Skąd mogę wiedzieć, czy ktoś przez ten czas mi cię nie odbierze?
– Obiecuję. Obiecuję, że wrócimy do tej rozmowy – zapewniłam i uśmiechnęłam się pokrzepiająco, po czym czule pocałowałam Lyndona. Tak szczerze i z sercem. I nie tylko dlatego, że było mi go jakoś żal. Sama bałam się go stracić.
Wtem na nasz podjazd nadjechał kremowy samochód, z którego gwałtownie wypadła Peggy i ruszyła biegiem w naszą stronę. Ledwo łapała oddech i zanim się wysłowiła zdążyłam zauważyć, że miała oczy napuchnięte od łez. Wychyliłam się, żeby przez jej ramię zobaczyć, kto kierował samochodem i oczom własnym nie mogłam uwierzyć, gdy spostrzegłam Eric'a.
– Annabelle! – rozpłakała się na dobre Peggy. – Tak strasznie cię przepraszam! – wykrzyczała to przez łzy i powtarzała to wielokrotnie nie mogąc się uspokoić. Objęłam ją ramieniem, kiwnęłam porozumiewawczo do Lyndona i zabrałam ją do swojego pokoju.
____________________
Takie zmiany!
Czy ktoś się spodziewał oświadczyn tak szybko? Czy jesteście w równym szoku, co Annabelle?
Chyba wszyscy, którzy to czytają, lubili parę Peggy i Erica, choć byli bardzo drugoplanowi. Mam nadzieję, że cieszycie się z powrotu przystojnego marynarza. Ale co tu się tak właściwie stało? Tego dowiecie się w kolejnym rozdziale.
A tak przy okazji. Na moim ig postanowiłam zamieszczać zwiastuny kolejnych rozdziałów, więc możecie sobie podglądać ;) Zachęcam też do udostępniania dalej, jeśli chcecie mnie wesprzeć. Nie chcę używać facebooka, a tiktoka nie ogarniam totalnie, więc trochę ciężko mi tam zaistnieć. Będę więc mega wdzięczna za Waszą pomoc 🫶
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro