17 - Masquerade Is Over
Na początek małe ogłoszenie i pytanie: w zeszłym tygodniu wrzuciłam dwa rozdziały: 16 oraz Kroniki. Ale wydaje mi się, że Watt coś jak zwykle zepsuł i Kroniki się Wam nie wyświetlają. Dajcie proszę znać w komentarzu, czy są widoczne, czy nie.
Dzisiejszy rozdział jest z dedykacją dla alergików ;)
"Nie wiem, co czuję
Choć serce pali się i drga
Nie znam swych myśli
Choć nie śpię przez nie całą noc"
Sylwestrowe fajerwerki odbijały się w gładkiej tafli jeziora niczym w lustrze, tworząc spektakularny pokaz zaczarowanych świateł. Uwielbiałam oglądać je przy każdej możliwej okazji – święta niepodległości, dziękczynienia, różnych rocznic i oczywiście wigilii Nowego Roku. Wokół nas rozbrzmiewała muzyka zagłuszana jednak pełnymi zachwytu okrzykami i westchnieniami. A ja nie umiałam się tym do końca cieszyć, bo ciągle myślałam o biednej Peggy.
Spotkałam ją na łyżwach przed pokazem. To miała być taka grupowa niby randka – ona z Eric'iem, Eve z jakimś swoim kolejnym amantem oraz ja z Lyndonem. Jednak Peggy przyszła sama z nosem na kwintę.
– Co jest Peggy? Gdzie Eric? Nie mógł przyjechać? – zapytałam zdziwiona.
– Ty jej powiedz – zakwiliła zwracając się do Evelyn.
– Mężczyźni w mojej rodzinie to kretyni. Eric nie raczył uprzedzić Peggy, że ma już narzeczoną.
– Co? Jak to możliwe? Od kiedy? Jak mogłaś nie wiedzieć? – zapytałam ją cała wzburzona. Eric to jedno, ale że Eve jak dotąd milczała?
– Myślałam, że ze sobą zerwali już dawno temu. Ale pojawiła się na naszym obiedzie w Boże Narodzenie i nie zachowywała się jak była. Chwaliła się wszystkim tym brylantowym pierścionkiem. Od razu do niej zadzwoniłam, żeby powiedzieć jej prawdę – kiwnęła na Peggy.
Dziewczyna natychmiast wybuchła na te słowa płaczem jak dziecko.
– Nie musiałaś jej o tym teraz przypominać – syknęłam i przytuliłam załamaną Peggy. – A ty? Gdzie twój parter?
– Kazałam mu spadać na drzewo po tym, jak zaproponował, żebyśmy podzielili się rachunkiem. Zaprasza mnie na randkę – to chyba do czegoś zobowiązuje – dodała przewracając oczami. – Na głupią colę i frytki dziadował.
Peggy nie chciała nam psuć zabawy i wieczoru, więc mimo podłego nastroju nalegała, żebyśmy nie rezygnowały z łyżew ze względu na nią.
Lyndon natychmiast chwycił mnie za rękę i jeździliśmy w parze. Ustawił mnie przodem do siebie i kierował, żebym mogła pojeździć trochę tyłem, czego dopiero się uczyłam. Znałam teorię, wiedziałam, jak zataczać te łuki i machać biodrami, ale teoria a praktyka, to zupełnie co innego i ciągle miewałam momenty, gdy stopy oraz uda ustawiały się w przeciwnym kierunku niż nakazywały im to moje myśli. Wtedy zaciskałam dłonie na przedramionach Lyndona mocniej, żeby się nie przewrócić.
– Hej, całkiem uroczo wyglądacie. – Przyjechała do nas Evelyn uśmiechając się od ucha do ucha. – Widziałabym was normalnie na okładce jakiegoś pisemka. Też bym chciała się nauczyć tak jeździć. Lyndon, nie nauczyłbyś mnie też?
Lyndon nie wyglądał na zachwyconego. Wręcz przeciwnie – tego, jak bardzo patrzył na Eve z góry i z pogardą, nie dało się przeoczyć.
– Nie jestem wcale dobrym nauczycielem – odpowiedział ze sztucznym uśmiechem, takim samym jakim przytakiwał swojej matce, gdy nie chciał jej urazić, ale w środku się nie zgadzał. Eve jednak tego nie kupiła i spojrzała się wymownie na mnie. – Annabelle już coś przynajmniej umie, a ty możesz pojeździć w parze ze swoją koleżanką – odpowiedział na jej niewysłowione pretensje.
Zrobiło to na mnie wrażenie. Mógł być po prostu miły i się zgodzić, ale on nie zamierzał mnie zostawiać.
– A nie możemy się po prostu powymieniać? Annabelle pojeździ trochę z Peggy, potem ja z nią. Przyszliśmy tu jako grupa.
Lyndon otworzył usta chcąc coś powiedzieć, ale szybko się wycofał. Zamiast tego spojrzał na mnie.
– Co ty na to, Annabelle?
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Z jednej strony nie chciałam się rozstawać z Lyndonem, a już na pewno nie na rzecz Eve, z którą rywalizowałam o światła reflektorów, ale z drugiej strony było mi żal Peggy i naprawdę chciałam dotrzymać jej towarzystwa. Czułam się niezręcznie z tym, że ja miałam partnera, a ona dopiero co się ze swoim rozstała.
– Berek! – klepnęłam Lyndona w ramię i migusiem odjechałam. Choć zmachałam się tą ucieczką, to wewnętrznie odetchnęłam z ulgą, że udało mi się jakoś wybrnąć z tej pokręconej sytuacji i jednocześnie zadbać o swoją rozbitą przyjaciółkę.
– Nie zamarzłaś jeszcze na kość? – Lyndon spytał wprost do mojego ucha mocno obejmując mnie od tylu i tym samym wyrywając z zamyślenia. Pokręciłam przecząco, łaskocząc włosami jego twarz.
Prawdę mówiąc myślałam, że w Shorewood Forest tylko tak udawał, żeby odstraszyć i zniechęcić Doyle'a, ale nawet, gdy wróciliśmy, nie przestawał okazywać mi troski i zainteresowania. Mimo że zdałam egzamin i mogłam wozić się sama, to nalegał, żebyśmy dalej jeździli razem. Z każdym naszym spotkaniem coraz bardziej lubiłam spędzać z nim czas, mimo że niezmiennie pozostawał małomówny. I może właśnie to sprawiało, że wzbudzał moje zaufanie – był jak kamień, a skały są przecież stabilne i niewzruszone, zapewniają oparcie. Ale za to pozwalał mi się wygadać na każdy możliwy temat i uważnie słuchał. Czasami wracał nawet do naszych rozmów na drugi czy trzeci dzień dopytując o szczegóły lub dzieląc się swoimi spostrzeżeniami.
Dalej oczywiście spotykałam się z innymi chłopcami, żeby dbać o swoją popularność, ale tylko z Lyndonem czułam się bezpieczna i naprawdę otoczona opieką. Jednak od dwóch tygodni wydawało mi się, że ich zainteresowanie mną zmalało. I prawdopodobnie to właśnie Lyndon był przyczyną. Pojawiał się tak często, że większość uznała, że jestem permanentnie zajęta. Nadal znajdywały się też pierwszoklasistki, które pytały, czy Lyndon jest moim chłopakiem czy bratem i odchodziły nieco rozczarowane, gdy odpowiadałam, że nie jesteśmy spokrewnieni. Sama nie byłam pewna czy to, co było między mną a Lyndonem, było już chodzeniem. Nigdy tego ze sobą nie ustaliliśmy. Po prostu tak wyszło, że stopniowo zbliżyliśmy się do siebie.
– Niespecjalnie. A ty? – zapytałam odwzajemniając troskliwy ton.
– Napiłbym się czegoś ciepłego. Może gorącej czekolady?
Oblizałam usta na samą myśl. Już tak długo jej nie jadłam. Krótko po rozpoczęciu roku szkolnego poszłam do dermatologa, żeby przepisał mi najskuteczniejszy, najdroższy i najcudowniejszy specyfik na moje pryszcze. Na to doktor jedynie uśmiechnął się pobłażliwie i dał mi skierowanie na inne badania. Okazało się, że oprócz hormonów, najpoważniejszą przyczyną mojego trądziku była czekolada. Natychmiast ją odstawiłam, ale pierwsze dwa tygodnie myślałam, że bez niej oszaleję. Przecież czekolada była wszędzie – w kruchych ciasteczkach, w brownie, w płatkach śniadaniowych, w donatach i w sosie meksykańskim. A w dodatku wtedy była jesień, więc koło każdej kawiarni pachniało właśnie nią, żeby zwabić do środka przemarzniętych gości. Jednak gdy trzeciego tygodnia zobaczyłam, że trądzik rzeczywiście się zmniejszył, dostałam taki zastrzyk motywacji, że już nawet nie myślałam o tym smakołyku. Aż do teraz.
Jeden kubeczek czekolady by nie zaszkodził, pomyślałam. Więc dałam się skusić.
– Znów tak patrzysz – powiedział Lyndon nachylając się nad stołem.
– Czyli jak?
– Mętnie. Co się dzieje?
– Myślę o tym Ericu, jak podłe potraktował Peggy. Lyndon, jesteś starszy, przeżyłeś to. Powiedz mi, czy wszyscy chłopcy są naprawdę tacy źli? Czy z tego się kiedyś wyrasta?
– Czemu myślisz, że wszyscy są źli? Bo jeden złamas cię skrzywdził?
– Nie chcę o tym mówić.
– Czyli mam rację.
– Do rzeczy. Po prostu nie mogę zrozumieć czemu Eric tak się zachował. Gdyby był licealistą, to dobra. Teraz jest to modne, żeby umawiać się co tydzień z kimś innym. Ale on jest w Marines! Powinien mieć więcej rozumu, klasy, szacunku, wiesz o czym mówię.
– Nie potrafię ci tego wyjaśnić tak, żeby nie być wulgarnym.
– Teraz jestem jeszcze bardziej skonsternowana. A ty sam, co sądzisz o Ericu?
– Nie znam go, ale zachował się haniebnie.
– Przynajmniej ty jesteś normalny. Te wszystkie chłopaki w mojej szkole mogłyby ci co najwyżej buty pucować.
– Wszystkie chłopaki? – dopytał Lyndon, a jego zdziwienie było tak wielkie, że choćby nie wiem jak by się starał, nie mógł tego ukryć. – Wygląda na to, że dobrze ich znasz.
– Tego... no... Umówiłam się z kilkoma... z wieloma na pojedyncze wyjścia. Ale tak wiesz, zupełnie na luzie, niezobowiązująco.
– I twoi rodzice nie mieli nic przeciwko? Z tego co wiem...
– Lepiej niech pozostaną w tej słodkiej niewiedzy. Możesz to dla mnie zrobić? Ślicznie proszę – dodałam służalczym głosem składając ręce jak do modlitwy.
– Dobrze, ale przestaniesz się z nimi umawiać – powiedział, tryumfalnie krzyżując ramiona na piersi. – To infantylne i niebezpieczne. Nigdy nie wiadomo, czy nie trafisz na jakiegoś kretyna.
– Niech ci będzie – bąknęłam i zebraliśmy się do wyjścia.
Już kolejnego dnia pożałowałam, że dałam się namówić na tę głupią czekoladę. Moja piękna, prawie całkowicie wyleczona skóra na powrót pokryła się okropnym swędzącym rumieniem na policzkach i szyi. Zamiast pójść z Lyndonem na łyżwy, spędziłam cały dzień na łóżku płacząc w poduszki i nie mogąc spojrzeć w lustro. Mama co jakiś czas zaglądała zatroskana do mojego pokoju i próbowała mnie pocieszyć, że niedługo minie i znów będę piękna.
Ale co ona wiedziała? Gdybym pokazała się tak na następny dzień w szkole, straciłbym wszystko, na co tak ciężko pracowałam. A dobrze wiedziałam, że musiałam iść, bo czekały mnie sprawdziany na koniec półrocza. W dodatku gdyby rodzice odkryli, że poszłam na wagary...
Ale czy musieli to odkryć?
Wielki miś, który siedział na parapecie pod oknem patrzył na mnie swoimi złotymi oczami wyrażając swoją dezaprobatę. Miałam ochotę rozszarpać go na strzępy i wywalić i zastanawiałam się, czemu jeszcze tego nie zrobiłam. Był przecież ucieleśnieniem bolesnych wspomnień i wyrzutem sumienia. Ale żal mi było go wyrzucić. Nie lubiłam pozbywać się prezentów, nawet jeśli darczyńcy przestawali być moimi przyjaciółmi. Na przykład w jednej szufladzie nadal trzymałam naszyjnik zrobiony ze zwykłego szarego kamienia z dziurką nawleczonego na rzemyk, który dawno temu dał mi Peter. To był miły i uroczy gest i nie chciałam go zapomnieć. Byłam sentymentalna i nic nie mogłam na to poradzić.
Czasami sadzałam miśka przed sobą i gadałam do niego pytając czemu tak się potoczyły sprawy. W takich momentach patrzył na mnie tak smutno, tak jak wtedy John, gdy widziałam go ostatni raz. Czasami go przytulałam i opłakiwałam straconą miłość, a potem znów go pytałam, czy to rzeczywiście była miłość. A on milczał i tylko na mnie patrzył. Ale rozumiałam, co chciał mi powiedzieć. Że źle zrobiłam tak szybko się obrażając. Że nie mogę tego tak zostawić. Że muszę to wszystko wyjaśnić, gdy tylko John wróci.
A teraz przypominał mi, że nadszedł czas, żeby zmierzyć się z niedomówieniami i wstydem. Johny na pewno zdążył już wrócić. Było to jednak takie trudne. Im więcej czasu mijało, tym mniej miałam na to ochotę, tym bardziej niezręcznie się z tym czułam. Moje serce obrosło zawstydzeniem jak pąklami i glonami pokrywając się omszałą, zatęchłą warstwą. A każdy, kto choć raz czyścił z takiego syfu kadłub, bądź szorował przypalony garnek wie, jak żmudna i nieprzyjemna jest to robota. Tym trudniej było zdobyć się na odwagę i wysiłek, żeby oczyścić swoje serce.
Ale co jeśli okazałoby się, że przez cały ten czas się myliłam? Zapadłabym się pod ziemię z jeszcze większego wstydu. A jeśli okaże się, że zrobił to z premedytacją? Że chciał mnie upokorzyć? Tego też nie zniosę.
Ciągle uciekałam i uciekałam, ale sama nie wiedziałam, czy biegłam w dobrą stronę. A teraz szykowałam się do kolejnej ucieczki – tym razem od szkoły, a właściwie od ludzi w szkole. Ale może tak naprawdę zataczałam kółka?
–––––– ⚓ ––––––
Serce biło mi z nerwów tak, że myślałam, że zaraz zemdleję. Wciąż do mnie nie docierało i nie mogłam w to uwierzyć, że poszłam na wagary. Rozglądałam się na każdym kroku bojąc się, że zaraz ktoś by mnie rozpoznał. Liczyłam na to, że chusteczka na głowie i gruby szalik zawinięty ponad nos skutecznie mnie ukryją przed oczami znajomych.
Nie poszłam do szkoły... i co dalej? Nie wiedziałam za bardzo, co ze sobą zrobić. Mogłam pójść do kawiarni, ale siedzieć tam tak całkiem sama? Od razu wyglądałabym podejrzanie. Park? Szybko bym zmarzła. Westchnęłam ciężko i wsunęłam już zgrabiałe dłonie do kieszeni, żeby zatrzymać ciepło.
Wymyśliłam, że pójdę do biblioteki. Może i mało wagarowiczowe miejsce, ale tam mogłam cieszyć się ciepłem i nie rzucać się w oczy swoim samotnictwem.
O dziwo, chociaż próbowałam się ukrywać, to sama przyłapałam w tramwaju kilku uczniów. W ogóle nie kryli się z tym ani nie krępowali. A ja bałam się, żeby przypadkiem mnie nie zauważyli. Odwróciłam się do nich tyłem, ale wtedy zauważyłam Petera Lowels'a, który siedział w drugim wagonie. Miał zwieszoną głowę i wyglądał okropnie smutno, wręcz niepokojąco.
Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby wysiąść razem z nim i podążyć jego krokami. Może to była niewinna ciekawość, a może wścibskość. A może zmartwienie?
Peter poszedł nad jezioro. Siwe chmury zwiastujące kolejne opady śniegu dodatkowo poszarzały smętny i nijaki krajobraz. Brakowało błękitu i granatu, drzewa były gołe i ponuro majaczyły swoją czernią wokoło. Lowels wszedł na lodową taflę, która na horyzoncie zlewała się z nieboskłonem w jedność. Szedł prosto przed siebie w głąb jeziora.
Czy on na głowę upadł? pomyślałam. Może zdarzyła się jedna czy dwie srogie zimy, gdy jezioro było skute tak, że miejscami dało się przejść na przeciwległy brzeg. Ale nawet wtedy było to wyjątkowo ryzykowne – pod pokrywą śniegu ciężko było ocenić grubość lodu, a wody były w ciągłym ruchu utrudniając zamarzanie. A tego roku z całą pewnością nie mieliśmy zimy stulecia. Za to Peter narażał się na utonięcie.
Poszłam za nim po molo, nie chcąc ryzykować własnego życia. Ale czułam się w obowiązku, żeby czuwać nad sytuacją. Oprócz naszej dwójki nikogo tam nie było – nabrzeża zawsze świeciły zimą pustkami.
Doszłam do końca promenady mając Petera nadal przed sobą, a on dalej szedł. Powoli stawiał pojedyncze kroki sprawdzając jak daleko mógł się jeszcze posunąć. Igrał z losem. Z każdym nadepnięciem śnieg skrzypiał mu pod butami, a w mojej wyobraźni narastał do trzasku lodu i z trudem powstrzymywałam się od pełnego strachu krzyku. Powinnam go była zawołać, ostrzec, zatrzymać...
– Wyczekujesz, aż się utopię?! – niespodziewanie krzyknął Peter z kpiną w głosie. Zadrżałam, ale nie odezwałam się. Nie byłam pewna, czy zorientował się, że za nim szłam, czy może krzyczał do siebie albo całego świata. – To byłby niezły spektakl, prawda, Annabelle?
A więc jednak mnie przyłapał. Myślałam, że dobrze się ukrywałam, ale najwidoczniej mój czerwony szalik mnie zdradził. Nadal nic mu nie odpowiedziałam. Wolałam udawać, że pomylił mnie z kimś innym. Gdy długo nie dostawał odpowiedzi, odwrócił się w moją stronę i znów krzyknął:
– Czemu mnie śledzisz, co?
– Czemu tak uważasz?
Pokręcił dziwnie głową i ruszył w stronę molo. Wspiął się na zewnętrzną drabinkę dla ratowników i przedostał się przez balustradę, tym samym lądując obok mnie. Wychylił się przez poręcz i nie patrzył na mnie, podczas gdy ja opierałam się o zabezpieczenie plecami, chcąc mieć oko na niego i otoczenie.
– Chyba mi nie powiesz, że zupełnie przypadkiem przyszłaś na wagary w to samo miejsce, co ja? Czemu nie jesteś w szkole?
– O to samo mogłabym spytać ciebie. Co tu robisz? Wiesz jakie to niebezpieczne tak łazić po jeziorze?
Peter jedynie prychnął i nic nie odpowiedział. Staliśmy przez chwilę w milczeniu czekając jedno na drugie aż się odezwie. W powietrzu oprócz pary z naszych ust dało się też wyczuć jakieś niewypowiedziane słowa, które wręcz pchały się łokciami na światło dzienne.
– Chciałem...
– Czemu...? – Zaczęliśmy prawie jednocześnie. – Ty pierwszy.
– Wtedy, gdy do mnie przyszłaś, nie przeprosiłem cię. Naprawdę przepraszam, Annabelle. Strasznie mi głupio. Zachowałem się jak dupek.
Stałam zdębiała. Nigdy nie sądziłam, że usłyszę od Petera przeprosiny. Sądziłam, że jego ego było tak urażone, że nigdy przenigdy by się na to nie zdobył.
– Nie spodziewałem się, że w ogóle wyjdziesz z inicjatywą, żeby się pogodzić, a już na pewno, że pierwsza przeprosisz, choć niczemu nie zawiniłaś. Nie potrafię tego zrozumieć.
Zdawało mi się, że Peter oczekiwał ode mnie jakiegoś wyjaśnienia, ale sama nie wiedziałam, co powiedzieć. Byłam w zbyt wielkim szoku.
– To teraz twoja kolej – westchnął. – O co chciałaś zapytać?
– Czemu ty, prymus i pupilek wszystkich nauczycieli, poszedłeś na wagary i igrałeś ze śmiercią?
– Po prostu nie miałem ochoty patrzeć dziś na tę bandę tłumoków z naszej szkoły. A co masz na myśli mówiąc o śmierci?
– Twój spacer po jeziorze.
– Daj spokój, lód jest całkiem gruby. Poza tym lubię ten dreszczyk niepewności.
– Mogłeś się zabić! – wybuchłam zdenerwowana jego beztroską.
– I tak kiedyś wszyscy umrzemy. Poza tym, serio, obchodzi cię to?
– Oczywiście, że obchodzi, za kogo mnie masz?! Myślisz, że jakbym miała cieszyć się z twojej śmierci, to zawracałabym sobie głowę, żeby się z tobą pogodzić? Postrzeliło cię?
Peter tylko patrzył w dal jakimś nieobecnym, zamglonym wzrokiem i milczał tak, jak ja wcześniej. Nie przeszkadzało mi to, ale byłam zła, że był taki bezmyślny i że wyglądało na to, że moje argumenty puścił mimo uszu.
– Czemu pobiłeś się z Gordonem? – zapytałam w końcu, a ta kwestia nurtowała mnie nawet bardziej niż kocie, niezbadane drogi Petera. On na to wzdrygnął się jak strzelony prądem z naelektryzowanego swetra.
– Czemu jego nie zapytasz? – odpowiedział pytaniem, a jego głos był jakiś zduszony.
– Ponoć to ty uderzyłeś pierwszy.
– To powinnaś też wiedzieć czemu.
– Chcę to usłyszeć od ciebie.
– Należało mu się za to, co ci zrobił. Choć to i tak za mało.
– Skąd wiedziałeś, co się stało?
– Słyszałem jak chwalił się swojemu kumplowi.
– Chwalił się? – powtórzyłam zdziwiona.
– To przenośnia. Po prostu mówił o tym tak głośno, że ciężko było nie usłyszeć. A akurat tamtędy przechodziłem.
– Rozmawiał z Nedem?
– Tak.
Coś mi tu nie pasowało. Przecież gdy Ned do nas przybiegł, Johny był już na dywaniku u trenerów i to właśnie od nich Person się dowiedział o całym zajściu. W dodatku bronił Johna. Gdyby było tak, jak wszyscy mi mówili, to Ned by go nie bronił tylko grał z nim do jednej bramki.
– Jesteś na sto procent pewien, że to był Ned?
– Może coś pomieszałem, nie pamiętam już imion członków twojej załogi. W każdym razie blondyn.
Cóż, mógłby to być też Jason, ale dlaczego Johny miałby mu o tym mówić? Nadal coś mi tu nie pasowało. Tylko dlaczego tyle osób na raz miałoby mnie okłamywać? Zrozumiałabym Petera, ale Eve i Peggy? Przecież one nigdy by mnie nie oszukały w tak poważnej sprawie.
Musiałam w końcu skonfrontować się z Johnem, żeby to wyjaśnić. Trwanie w niewiedzy było gorsze niż wszystkie moje czarne scenariusze tej rozmowy.
Zamiast do biblioteki udałam się na południe miasta. Wiedziałam, że o tej porze Johny na pewno byłby jeszcze w szkole, więc jedynymi osobami, które mogłabym zastać, były jego mama i babcia. A to trochę jednak ułatwiało mi zrobienie pierwszego kroku. Wolałam się zapowiedzieć, umówić na takie spotkanie niż pojawiać się przed nim w progu mieszkania nagle, jak jakiś Filip z konopi. Mogłam co prawda zadzwonić, bo nadal miałam jego numer w notesie, ale skoro i tak nie miałam co zrobić z czasem wolnym...
Przełknęłam wielką gulę w gardle. Chyba nawet rozmowa z Peterem tak bardzo mnie nie stresowała jak ta. Bałam się co ostatecznie wyniknie z tego spotkania. Czy dowiem się czegoś, czego wolałabym nie wiedzieć? Nie miałam nawet pewności, czy John był w ogóle w Chicago, czy może znów gdzieś wyjechał, ale i tak w głowie analizowałam miliony wariantów i możliwości wyobrażając sobie jak z nim rozmawiam.
Otworzyła mi pani Gordon jak ostatnio. Miałam wrażenie, że na mój widok sposępniała, ale nie rozumiałam, dlaczego miałaby to zrobić.
– Dzień dobry, pani Gordon. Chciałam się zapytać, czy John wrócił już może ze swojej wyprawy. Chciałabym się z nim spotkać.
– Wrócił. Ale nie ma go na razie w mieście. Pojechał ze szkołą na zimowisko. Czemu chcesz się z nim spotkać? I czy nie powinnaś być teraz w szkole? – zapytała jakby podejrzliwie, co jeszcze bardziej zbiło mnie z tropu. Jeszcze parę miesięcy temu była wobec mnie taka życzliwa, a teraz czuję się w jej progach jak intruz.
– Muszę wyjaśnić z nim pewną sprawę. Kiedy wróci? Czy może mu pani przekazać, że chciałabym z nim porozmawiać?
– Nie sądzę, żeby Johny chciał z tobą rozmawiać. Ale przekażę mu.
– Och... – westchnęłam zawiedziona. Nie sądziłam, że aż tak bardzo mnie znienawidził. Tylko czemu?
Zostawiłam swój numer i poszłam do biblioteki. Wypadało jednak chociaż trochę się pouczyć, żeby nie mieć zbytnich zaległości. Gdy jednak otworzyłam książkę do literatury, od razu ją zamknęłam. Następny temat rozprawiał o Romeo i Julii. Nie mieli kiedy tego omawiać, tylko wtedy, gdy ja sama wciąż jeszcze nie odżałowałam swojego złamanego serca.
"Romeo i Julia to para idiotów, bo tylko głupcy zakochują się tak szybko." nabazgrałam w zeszycie.
Bawiłam się kartkami w książkach przewracając je w jedną i drugą, bo już nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nie miałam siły na naukę ani tym bardziej ochoty, a do powrotu do domu zostały mi jeszcze dwie godziny. Bimbałam tak aż w końcu nadeszła wyczekiwana pora, żebym wróciła do domu.
______________
Annabelle zdjęła wreszcie maskę "this girl", za co możecie podziękować Lyndonowi. Wciąż jest jednak na drodze do osiągnięcia dojrzałości i ustalenia, czego chce od życia, ale teraz będzie szła w dużo lepszym kierunku.
W tym rozdziale pojawiły się pewne nowe tropy dotyczące nie tylko Johniego, ale i Petera. Miejcie to spotkanie przy molo w pamięci. W następnym rozdziale szykuje się mocny zwrot akcji, a w jeszcze kolejnym – jeszcze większy zwrot! Właściwie, to każdy kolejny rozdział będzie miał niespodzianki – miłe lub nie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro