Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

16 - See You Later Aligator!

"I have to admit, I was a stubborn moron."

"Muszę przyznać, że byłam upartą kretynką."



– Co my tu robimy? – spytałam się Lyndona zdziwiona, gdy okazało się, że przyjechaliśmy do przystani.

– Dzisiaj to ty będziesz mnie uczyć.

– Chyba nie jazdy?

– Żeglarstwa głuptasie.

– Kto tu jest głuptasem? Nie nauczę cię w jedno popołudnie. Potrzebne są lata praktyki.

– Niemniej jednak chciałbym, żebyś pokazała mi, jak to się robi.

Przewróciłam oczami i wysiadłam z auta. Na całe szczęście miałam dziś na sobie spodnie, a nie spódniczkę. Nauczycielka krzywo na mnie przez nie patrzyła, bo dla niej to zbyt awangardowe, ale nic nie mogła z tym zrobić. Co prawda żal mi było ich na żeglowanie, bo były naprawdę ładne i jeszcze całkiem nowe, ale no cóż. Zanim wrócilibyśmy do mnie do domu po rzeczy na przebranie i z powrotem tutaj, zrobiłoby się już ciemno. Trzeba było wykorzystać ostatnie promienie słońca.

Poczłapałam niechętnie do klubu, a Lyndon za mną szedł dziarskim krokiem, o dziwo bardziej podekscytowany ode mnie. A mi się zawsze wydawało, że ma moją pasję w głębokim poważaniu.

Gdy wzięliśmy wszystko, co potrzebne – kapoki, nóż, moje specjalne okulary na gumce i inne drobiazgi – wsiedliśmy do niewielkiego jachtu. Natychmiast zalała mnie fala przyjemnych wspomnień, która jednak kruszyła mi serce na myśl, że to tylko przeszłość. Wszystko przypominało mi o Johnie i o tym, co przepadło. Ledwo powstrzymywałam się od łez.

Zaczęłam opisywać Lyndonowi czynności, które wykonywałam, po co się je robi i czemu tak, a nie inaczej, a on uważnie słuchał i się przypatrywał jak pilny student. A im dłużej to trwało, tym bardziej się denerwowałam jego ciekawością oraz własnymi wspomnieniami i coraz mniej chciało mi się mu to wszystko tłumaczyć. Mój głos stawał się coraz bardziej monotonny i znużony, jakbym podświadomie chciała zniechęcić Lyndona.

– Tyle lat, a ja o niczym nie miałem pojęcia. Łał! – westchnął Lyndon pełen podziwu, a ja już nie wytrzymałam.

– Nie rozumiem – powiedziałam z irytacją oraz goryczą rzuciwszy linę na pokład i skrzyżowałam ramiona. – O co ci chodzi? Nigdy cię to nie interesowało, a teraz zgrywasz entuzjazm.

– To prawda. Wstyd się przyznać, ale zawsze traktowałem to jako twoją... fanaberię to może za dużo powiedziane... jako coś, co kiedyś ci się znudzi, z czego wyrośniesz tak, jak dziewczynki wyrastają z lalek. Ale się pomyliłem. Gdy przerwałaś żeglarstwo, to twoje oczy straciły blask. Tak, jakby coś w tobie umarło.

Bo w rzeczy samej umarło, pomyślałam.  

– I wiesz co? – zapytał i wstał, by spojrzeć mi prosto w oczy, przez co łódka się zakołysała, a on na chwilę stracił równowagę. Jedną ręką oparł się o maszt, drugą o bom, zamykając mnie tym samym między swoimi ramionami.

– No co? – zapytałam niecierpliwie wyczekując odpowiedzi. Napięcie we mnie wzrastało i czułam, że w każdej chwili mogę pęknąć.

– Nie podoba mi się to. Nie lubię widzieć cię takiej smutnej i zblazowanej – powiedział z poważną miną. – Powinnaś wrócić do tego, co kochasz.

Nie mogłam już dłużej powstrzymywać płaczu. Rzeka łez popłynęła po moich policzkach. Skryłam twarz w dłoniach nie chcąc, żeby Lyndon widział mnie taką. Tak bardzo tęskniłam za żeglowaniem i zarazem tak wielki ból mi ono sprawiało.

– To niemożliwe – wyjąknęłam przez łzy.

– Czemu? – zdziwił się Lyndon.

– Bo już nic nie będzie takie samo. Już nigdy... – głos uwiązł mi w gardle.

Lyndon patrzył na mnie niby spokojnie, ale na jego czole coraz wyraźniej kształtowała się zmarszczka pełna zmartwienia. Wyciągnął rękę zachęcając, abym usiadła koło niego.

– Nie zdradziłaś mi, co się wydarzyło w wakacje i nie musisz mi tego mówić, jeśli nie chcesz. Ale nie pozwól, żeby ludzie, którzy cię zawiedli, ograbili cię też z tego, co sprawia ci radość.

– Łatwo ci mówić! Wszystko tutaj mi o tym przypomina! Gdy weszłam z tobą na pokład, przypomniałam sobie tamto spotkanie. Gdy rozkładałam żagle i cały osprzęt, przed oczami miałam obrazy z naszego spotkania drużynowego. Gdy zawiał wiatr, pomyślałam o rejsie do wyspy Mackinac. Myślę o jego jachcie w budowie, o tamtych marzeniach, o tańcach na plaży pod rozgwieżdżonym niebem, o wszystkich miłych chwilach spędzonych razem...

A potem widzę Johna, jak stoi w drzwiach od łazienki i patrzy się na mnie, dodałam w myślach.  

Lyndon siedział cicho z zaciętą miną i po prostu pozwalał mi to wszystko z siebie wyrzucić i płakać. Ten jeden, jedyny raz cieszyłam się, że milczał.

– Przepraszam, nie wiem, po co ci o tym wszystkim mówię. Zapomnij – powiedziałam, gdy się uspokoiłam i otarłam łzy.

– Cieszę się, że mi o tym powiedziałaś. Zawsze cię wysłucham, gdy tylko będziesz miała potrzebę się wyżalić – powiedział i pogładził mnie delikatnie po głowie. – Może się pospieszyłem, może to rzeczywiście nie jest jeszcze ten moment, żebyś wracała do żeglarstwa, jeśli to aż tak boli. Płyńmy z powrotem.

Dalszą drogę płynęliśmy w milczeniu. Cieszyłam się, że Lyndon wyczuł napięcie i dał mi spokój z nauką. Niemniej jednak czułam się z tym bardzo dziwnie, że tak się przed nim otworzyłam i niebezpośrednio wspomniałam o Johnie. Odniosłam wrażenie, jakbym od tamtej chwili była Lyndonowi coś winna.


Lyndon zaproponował, żebyśmy przeszli się jeszcze na spacer, skoro było jeszcze całkiem widno. Wybraliśmy się w kierunku parku wschodniego, który znajdował się najbliżej przystani.

– Anka! – w drodze usłyszałam za sobą. – Annabelle, no wreszcie cię widzę! – Podbiegł do nas Clint. – Gdzieś ty się podziewała dziewczyno? Twoja załoga na ciebie liczy, a z tobą brak jakiegokolwiek kontaktu!

– Muszę sobie zrobić przerwę – odparłam smutno. Słabo mi się robiło na dźwięk słowa "załoga".

– Co? Jak to? Jesteś chora, czy coś?

Chora z miłości. 

 – Nie. Po prostu sprawy osobiste.

– Anka, nie żartuj sobie. Jesteś w reprezentacji, do diabła! Wiesz, ile się musiałem płaszczyć i boksować, żeby przepchnąć dziewczynę? Daj spokój, jest koniec sezonu, to ostatnia szansa, żeby się pokazać. Jeśli ją dobrze wykorzystasz, przybliżysz się do spełnienia swojego marzenia. Już zapomniałaś o związku i o olimpiadzie?

– Nie, nie zapomniałam. Po prostu...

– No to, co ty robisz ze swoim życiem? – Nie dał mi dokończyć. – Jutro chcę cię widzieć w klubie i koniec kropka.

– Naprawdę nie mogę. Na razie nie mam siły na to wszystko, Clint. Widzimy się w maju.

– Trzymajcie mnie ludzie! – wybuchnął Clint i wzniósł wzrok i ręce do nieba. – Ktoś inny może zająć twoje miejsce, rozumiesz? Tyle lat trenowałaś bez wytchnienia. Wypruwałaś sobie żyły, a teraz wszystko masz zamiar porzucić przez jakieś nieporozumienie?

– To nie jest jakieś tam nieporozumienie, Clint. Nie będę ci tego tłumaczyć. Uznaj po prostu, że jestem chora. Mam chore serce i potrzebuję czasu, żeby je wyleczyć.

– Jak chcesz. Ale nie mów potem, że nie ostrzegałem.

Westchnęłam ciężko, gdy odszedł w swoją stronę i spojrzałam zażenowana na Lyndona. On jednak nie wydawał się być tym zdenerwowany, jak się spodziewałam. Raczej wyglądał jakby było mu mnie żal. I choć w innych okolicznościach pewnie byłabym zbyt dumna, żeby przyjąć współczucie, teraz go łaknęłam. Lydnon wystawił z powrotem łokieć i znów szliśmy razem pod ramię w kojącej ciszy. Po dłuższej chwili, gdy już prawie wchodziliśmy do parku odezwał się:

– Ty miałaś rację, nie on. Powinnaś dać sobie czas i nie zmuszać się do niczego.

Jednak, gdy tylko weszliśmy do parku, spotkałam kolejną znajomą twarz. Alice szła ze swoim narzeczonym, który obejmował ją w pasie, a gdy tylko mnie zobaczyła, podbiegła do mnie, żeby się przywitać.

– Annabelle, ty żyjesz! Całe wieki cię nie widziałam! Zaczynałam się martwić, że coś ci się stało albo że się przeprowadziłaś.

– Nie martw się, u mnie w porządku.

– Ach... Możemy porozmawiać minutkę w cztery oczy? – zapytała mnie, ale spojrzała na Lyndona szukając potwierdzenia, Odeszłyśmy na bok, a nasi towarzysze zagadali do siebie. – Kto to jest?

– Lyndon? To mój dobry przyjaciel i partner biznesowy.

– Rozumiem. Powiedz, nie rozmawiałaś jeszcze z Johnym po tamtym incydencie, prawda?

– Nie. I lepiej skończmy ten temat, nie chcę o nim rozmawiać.

– Annabelle, proszę, posłuchaj mnie przez chwilę. Nie zamierzam wtrącać się w to, co jest między tobą, a tamtym mężczyzną. Nie będę cię też namawiać, żebyś dała Johniemu drugą szansę albo znów poczuła do niego to, co wcześniej. Ale uważam, że nie możesz tak po prostu zostawić tej sprawy. Musicie ze sobą szczerze porozmawiać i to wyjaśnić. Dla świętego spokoju.

– Ach tak? To czemu Johny dla owego świętego spokoju nigdy do mnie nie przyszedł ani nie zadzwonił? Czemu nawet wtedy, na następny dzień, nic nie powiedział, nie próbował się wytłumaczyć? Dlaczego to ja mam dać się poniżyć, po raz kolejny! skoro on nie wykazał żadnej inicjatywy?

– To nie tak...

– A jak? Sama miałaś wątpliwości, a teraz robisz mi jeszcze większy mętlik w głowie?

– Po prostu posłuchałam Neda. Nie mówię, że musisz mu uwierzyć. Po prostu z nim porozmawiaj nim będzie za późno – nalegała patrząc na mnie błagalnie.

– Nie mogę. Nie chcę na niego patrzeć – powtarzałam uparcie. Prawdą jednak było to, że nie zniosłabym spojrzenia Johna na sobie. Bałam się też, że usłyszę, jakąś pokrętną wymówkę albo wiarogodnie brzmiące kłamstwo, któremu, o zgrozo, dałabym wiarę.

– Niech ci będzie. Twoja decyzja – odpowiedziała chłodno, niezadowolona z mojej reakcji. – Ned prosił, żebym ci przekazała jedną rzecz, gdybym cię spotkała. Powiedział, że nasza konstytucja gwarantuje każdemu obywatelowi domniemanie niewinności w przypadku oskarżenia. Nie dając Johnowi się wybronić, łamiesz prawo.

Odwróciłam głowę w bok nie mogąc już dłużej tego słuchać. Dałabym mu taką możliwość, gdyby tylko o nią zabiegał.

– Przemyśl to – powiedziała i cofnęła się o krok. – Do widzenia Annabelle – dodała i poszła po swojego partnera, a ja stałam w miejscu ze wzrokiem wbitym w czubki swoich butów i zaciśniętymi z gniewu pięściami.

– Po kolejnych łzach wnioskuję, że to raczej nie była twoja przyjaciółka? – zagaił Lyndon schyliwszy się, żeby dostrzec moją zaczerwienioną już twarz.

– To była przyjaciółka. I to dlatego tak boli, że się z nią nie zgadzam. Czemu wszyscy są przeciwko mnie?

– Jak to wszyscy? Ja jestem po twojej stronie, Annabelle – powiedział i przygarnął mnie do siebie, a ja schowałam zapłakaną twarz w połach jego prochowca. – Zawsze będę Diamenciku.

Czułam się fatalnie i już sama nie wiedziałam na kogo być zła – na Johna, na siebie, na Neda, czy na Alice, czy po prostu na cały świat. Najmniej chciałam gniewać się właśnie na Alice, bo wiedziałam, że nie zasługiwała na to. Nie rozumiałam jej nastawienia. Jeśli dowiedziała się czegoś, na obronę Johna, to czemu mi tego nie powiedziała? Tak byłoby prościej i szybciej.

Przez kilka kolejnych nocy biłam się z myślami i nie mogłam spać. Ciągle mnie gryzło, że może rzeczywiście powinnam jej posłuchać, ale nie mogłam zdobyć się na śmiałość, żeby spotkać się z Johnym. Rozum i doświadczenie podpowiadały mi, że to właściwa droga i że nie mam się czego bać – w końcu z Peterem udało się pogodzić. Jednak emocje mówiły swoje i nie dawały się przekonać żadną logiczną argumentacją.

Byłam tak rozbita przez cały tydzień. Miałam nawet kilka podejść, żeby zadzwonić do jego mieszkania, ale szybko rezygnowałam. A na weekend, korzystając z zaproszenia Anthonego Doyle'a, wyjechałam z państwem Winston na ranczo w Shorewood Forest. 

______ ⚓ ______

 Anthony Doyle był totalnym ekscentrykiem. Jego dom wypełniony był przeróżnymi pamiątkami z podróży o fikuśnych, wymyślnych kształtach i pstrokatych kolorach, a na prawie każdej ścianie wisiał oprawiony w masywną pozłacaną ramę klasycystyczny obraz przedstawiający półnagie postacie z mitologii. A jakby tego było mało w każdym kącie stały jego różne wynalazki, które niby miały ułatwić życie, ale zbierały tyle kurzu, że nie byłam pewna, czy rzeczywiście były cokolwiek warte. Od przepychu i eklektyzmu kręciło mi się w głowie.

Choć muszę przyznać, że jeden mechanizm przykuł moją uwagę i wcale nie wydawał mi się głupi. Była to elektryczna mata ze szczotkami, która czyściła i pastowała buty z każdej strony. Gdy wracało się ze stajni w brudnych kozakach, była doprawdy bezcenna.

Jadalnię łączyły z kuchnią małe tory kolejowe przechodzące przez otwór w ścianie i kończące się na środku wielkiego stołu. Jedzenia nie przynosiła nam obsługa. Na blat wjeżdżała kolejka, na której poustawiane były wazy i półmiski. W jej ostatnim wagonie znajdował się kosz z talerzami i sztućcami. Obsługę zastępował też skomplikowany system sznurków, których odpowiednie pociągnięcie sygnalizowało konkretne potrzeby osób zasiadających przy stole. Wówczas kolejka wyjeżdżała, a po chwili wracała z zamówioną zawartością – szklanką wody, chusteczkami, czystymi sztućcami.

Choć wprawiało to w zachwyt i niemałą ekscytację, to jednak nie umiałabym tak żyć. To było dobre, żeby co najwyżej się tym popisać i rozerwać gości. Jednakże Anthony korzystał z tego fantazyjnego cudu techniki codziennie – a przynajmniej tak twierdził.

Mimo miłej i gościnnej atmosfery jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Było to ostrzeżenie, którego udzielił mi w drodze Lyndon.

– Annabelle, pamiętaj, że jedziemy tam wyłącznie w celach biznesowych. Choć oczywiście chcemy cieszyć się miłą atmosferą i nawiązać z nim współpracę, to nie spoufalaj się z nim.

– Zakazany owoc, tak? – zażartowałam, żeby trochę rozluźnić napięcie, jakie swoją powagą stworzył Lyndon, ale on nie podchwycił żartu.

– Mówię całkiem serio. Anthony nalegał, żebyś też przyjechała. Baliśmy się, że bez ciebie nie udałoby się nam podpisać kontraktu. Dlatego proszę, nigdy nie pozwól, żebyś została z nim sam na sam, rozumiesz?

Rozumiem aż za dobrze, powiedziałam w myślach przypominając sobie z niesmakiem minione wydarzenia. Nie powiedziałam jednak nic, ale jedynie kiwnęłam głową. 

Cóż, te obrazy dużo tłumaczyły. Nie tylko przedstawiały golasów, ale pozy w jakich się znajdowali... były bardzo sugestywne. Nie trzeba było być geniuszem, żeby się domyślić, że Anthony był, mówiąc nie wprost, kochliwy.

Wyglądało jednak na to, że państwo Winston bawili się wyśmienicie w tym cudacznym, nieco karykaturalnym emporium i nie przeszkadzała im ta fantazyjność.

Po lunchu Anthony zabrał nas na przejażdżkę konną, ale najpierw nauczył nas jak w ogóle obchodzić się ze zwierzętami.

Byłam niezwykle podekscytowana. Zawsze podobało mi się jak oglądałam jazdę cwałem lub galopem na westernach. Ale jednocześnie trochę się bałam, żeby nie spaść z konia.

– Nie bój się Annabelle. W przeciwnym razie klacz to wyczuje i rzeczywiście postanowi cię zrzucić, mimo że jest najłagodniejsza i najspokojniejsza ze wszystkich moich okazów – powiedział Anthony, gdy położyłam ręce na siodle i wahałam się, czy wejść.

– To mnie uspokoiłeś! – zakpiłam, bo zaniepokoił mnie jeszcze bardziej.

– Zamknij oczy i weź głęboki wdech. Będzie dobrze. Pomogę ci się wspiąć.

– Ja to zrobię. – Nagle stanął przy mnie Lyndon i pacnął Anthonego po ręce. Następnie sam delikatnie asekurował mnie w talii i sprawdził czy dobrze trzymam nogi w strzemionach.

Zaśmiałam się pod nosem widząc jak przepycha się z Anthonym i poniekąd z nim rywalizuje. Wiedziałam, że to nie po to, żeby zyskać moją uwagę, niemniej jednak było w tym coś uroczego, gdy tak się troszczył o moje bezpieczeństwo i chronił mnie przed domniemanym Cassanovą.

Po serii treningowej udaliśmy się na przejażdżkę w przepięknej wiejskiej scenerii. Zaorane lub obsiane ozimym, poprzedzielane miedzą pola roztaczały się po obu stronach ścieżki. Gdzieniegdzie samotnie stały niskie drzewa w kolorze bursztynu, lecz na horyzoncie roztaczał się bujny zagajnik. Złote liście ostro odcinały się od błękitu nieba. Przebyliśmy ten mały lasek aż doszliśmy do sadu. Słodki zapach rumianych jabłek uderzył mnie w nos i nie tylko mnie. Konie natychmiast się rozproszyły i niczym osły uparcie próbowały wejść w alejki, by zjeść kuszący smakołyk.

Na polecenie Anthoniego zatrzymaliśmy się i zsiedliśmy. Zebraliśmy jabłka, które leżały na ziemi i wyglądały przyzwoicie, i nakarmiliśmy nimi nasze konie. Mi też zaczęło burczeć w brzuchu, na co Anthony się zaśmiał, gdy to usłyszał.

– Nawet spokojna jazda potrafi wyssać energię – skomentował. – Śmiało, zerwij sobie jedno.

– Właściciel nie będzie miał nam tego za złe?

– Właśnie z nim rozmawiasz. Nie krępuj się.

Stanęłam pod drzewem i zaczęłam szukać najbardziej dorodnego owocu. Nie wszystkie wydawały się być już dojrzałe. Sięgnęłam wysoko stanąwszy na palcach, ale i tak nie starczało mi centymetrów. Nagle jabłko znalazło się w cudzej dłoni.

– Proszę – Lyndon wręczył mi pachnący jesienią i cukrem owoc, i zabrał się za zrywanie kolejnych dla reszty.

Wgryzłam się w chrupiący miąsz, a słodki sok rozlał się po podniebieniu roznosząc cudowny aromat.

Pożałowałam, że nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby wybrać się na jakąś wieś lub ranczo. Tu było tak spokojnie i sielankowo. Słońce delikatnie nas ogrzewało, w wysokiej suchej trawie i na niebie ćwierkały skowronki, a zewsząd otaczała nas eksplozja jaskrawych jesiennych kolorów. W Chicago nie było szans, żeby doświadczyć takiego październikowego piękna. Nie miałam ochoty wracać do posiadłości Anthonego, ale niestety szybko zaczęło robić się ciemno i zimno więc musieliśmy ruszyć w drogę powrotną.

Wieczorem graliśmy w snookera w wielkiej bawialni na parterze. Miałam dobrego cela w oku, ale niestety nie umiałam zapanować nad kijem.

– Poczekaj, pomogę ci – zaproponował Anthony przy mojej kolejnej próbie i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć już stał za mną. Wyprostowałam się gwałtownie nie chcąc, żeby pochylał się nade mną, jak to miał w zamiarze, przez co uderzyłam go głową w nos.

– Au! – pisnęłam z bólu i chwyciłam się w miejscu potylicy.

– Jezu Chryste! – krzyknęła Helen. – Anthony, krwawisz!

Skołowana obejrzałam się do tyłu i zobaczyłam jak mojej „ofierze" leci krew z nosa i z trudem powstrzymałam wybuch śmiechu. To by było niestosowne, bo każdy był bardzo przejęty sytuacją. Ale mnie ona po prostu bawiła.

Masz nauczkę za bycie nachalnym, pomyślałam z pewną satysfakcją. 

– Annabelle, a tobie nic nie jest? – Lyndon jako jedyny zmartwił się moim stanem bardziej niż swojego przyjaciela. Gdy go uspokajałam, że wszystko ze mną w porządku zauważyłam, że w jego oczach też tańcują nikczemne chochliki rozbawienia. Jeden kącik ust zadrżał mu jak do uśmiechu, a wtedy przyłapałam się na tym, że przegryzałam dolną wargę.

Natychmiast się opanowałam, bo nie powinnam sobie pozwalać na takie myśli względem Lyndona. Jeszcze nie. On przecież nadal traktował mnie jak dziecko – młodszą siostrę. Nie miałam stuprocentowej gwarancji, że kiedyś by się to zmieniło nawet po tym, co mi powiedział.

Anthony poszedł do łazienki się oporządzić, ale długo nie wracał. Lyndon poszedł więc za nim, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie zemdlał. Po chwili sama też musiałam wyjść, żeby skorzystać z toalety.

– A co? Nie mów mi, że to poważna sprawa. – W holu dobiegł mnie ściszony, kpiący głos Anthonego.

– Bardzo poważna, więc nawet o niej nie myśl – odpowiedział srogo Lyndon.

– A co z Klarą? Już ją porzuciłeś?

Lyndon milczał, na co Anthony prychnął.

– A taki warowny mur wokół niej zbudowałeś. Zamknąłeś ją w złotej klatce, a teraz, gdy nie jest ci już potrzebna, zamierzasz odprawić ją z kwitkiem?

– Wiesz, że to nieprawda.

– Czyli nie miałbyś nic przeciwko, gdybym się o nią zatroszczył?

– Nie waż się jej tknąć – zagrzmiał Lyndon naprawdę zdenerwowany. – Tylko ją skrzywdzisz.

– Pies ogrodnika z ciebie jest, Lyn. I ty mi prawisz morały? Ty?

– Ja przynajmniej nie... – zaczął głośno Lyndon, ale reszty nie zrozumiałam, bo nagle ściszył swój głos do szeptu.

– Próbujesz chwycić dwie sroki za ogon. Uważaj, żebyś się na tym nie przejechał.


Źle się z tym czułam, że podsłuchałam ich rozmowę. Wszakże wyrwana z kontekstu mogła nasuwać błędne wnioski. Jednak nie zmieniało to faktu, że napełniła mnie niepokojem. Po głowie obijało mi się echem imię Klara. Kim ona była? I czemu Lyndon przyjaźnił się z kimś, o kim miał tak niepochlebne zdanie, a sam przecież postępował szlachetnie?

Następnego dnia, podczas gry w minigolfa, skorzystałam z okazji, gdy stałam z Lyndonem w znacznej odległości od reszty, a Anthony biegł do następnego dołka, żeby zapytać go o zachowanie naszego gospodarza.

– Czemu się z nim zaprzyjaźniłeś, skoro taki z niego straszny kobieciarz? Zupełnie do ciebie nie pasuje.

– Kiedyś nie był taki – odpowiedział patrząc z nostalgią w dal. – To znaczy był, zawsze lubił podrywać dziewczyny, ale to nie było nic poważnego, więc nie wtrącałem się. Ale pod koniec studiów zaszło to trochę za daleko. Nie pochwalam jego zachowań, ale zabronić mu też nie mogę ani tym bardziej kobietom, które uwodzi. To dorośli ludzie, wiedzą, co robią.

– Nie boisz się, że kiedyś wejdzie ci w drogę? – zapytałam próbując niepostrzeżenie wyciągnąć z niego więcej i licząc na to, że dowiem się czegoś o Klarze.

– Nie ośmieli się. To ja tu rozdaję karty.

Niestety rozmowa się przerwała, gdy nadeszła pora, żeby Lyndon uderzył do swojego następnego dołka. Musiałam po prostu czekać, aż czas to zweryfikuje i może wtedy dowiedziałabym się czegoś więcej.

Ostatniego dnia w Shorewood Forest znów nie mogłam zasnąć. Moje myśli ciągle wracały do tego, co powiedziała mi Alice lub do rozmowy między Lyndonem a Anthonym. Och, byłam taką łajzą. Próbowałam wybielić w myślach Lyndona, usprawiedliwić jakoś to, co zarzucał mu Doyle, ale nie dawałam Johniemu żadnej szansy. Skreśliłam go na wstępie i zacięłam się w uporze jak baran. Musiałam to szybko naprawić.


Gdy tylko wróciliśmy do Chicago, udałam się do ceglanej kamienicy, w której mieszkali państwo Gordon. Wcześniej przeszukałam też port i przystań, ale tam nie znalazłam Johna. Jego mieszkanie było ostatnim miejscem w jakim mogłam go szukać.

– Dzień dobry pani Gordon – przywitałam się z gospodynią uśmiechając się nieco powściągliwie. Nie wiedziałam, czy zdawała sobie sprawę z tego, co zaszło między mną a Johnem i jak by do tego podeszła. Na pewno, jak każda matka, trzymałaby stronę swojego dziecka, a na mnie postawiła krzyżyk.

– Dzień dobry. My się znamy, prawda?

– Tak, Annabelle Jones. Byłam tu...

– Ach tak. Pamiętam. Johna nie ma – powiedziała ze skrywanym smutkiem.

– A kiedy wróci? Muszę pilnie z nim porozmawiać. Może mogłabym tu pocz...

– To się spóźniłaś. Wczoraj wypłynął na swoim nowym jachcie. Nie będzie go miesiąc lub dłużej – wyjaśniła przecierając czoło ze zmartwienia. – Urwis jeden. Nawet tego ze mną nie przedyskutował, tylko po prostu oznajmił, że płynie. Tobie widzę to w ogóle nic nie powiedział?

– Nie mieliśmy okazji, żeby się spotkać – skłamałam.

Wyszłam z bólem serca. Teraz, gdy w końcu się opamiętałam i posłuchałam rozumu, byłam z ręką w nocniku. Cały miesiąc! Lub dłużej! To wydawało mi się jak wieki albo cała wieczność.

Gdy wróci, pewnie o mnie zapomni, pomyślałam z żalem.  


___________

Hej ho!

Wydaje mi się, że piosenka See you later alligator idealnie ilustruje sytuację lub etap na jakim znajdują się teraz Annabelle i Johny. On "schrzanił" ona go odrzuciła. Ona chce go przeprosić, on jest niedostępny.

Ale! Nie o tym był przecież cały rozdział. Jak tam wypadł Lyndon? Mam nadzieję, że udało mi się wydobyć z Waszych wewnętrznych nastolatek choćby małe piski entuzjazmu i podjarania, a przede wszystkim, że go nie zepsułam. Jeśli mieliście jakieś inne wyobrażenia/założenia/oczekiwania to śmiało się nimi podzielcie, bo.... za sugestią @HPNight planuję odtworzyć go w wersji współczesnej i wszelkie sugestie i propozycje są mile widziane.

Chciałabym przypomnieć, że pod tym rozdziałem znajduje się pierwsza notka z Kronik Chicago z Lyndonem w roli głównej! (wiem, że watt czasem nie wyświetla rozdziałów, więc powiadamiam 😉 ) Jestem mega ciekawa jak odbierzecie jego perspektywę. 😀

A skoro Johny wypłynął na miesiąc to, na kolejny rozdział też będziemy musieli tyle poczekać.


Nie no, żartuję. Będzie normalnie za tydzień, nie jestem taka.

Tym czasem Johny w maseczce życzy Wam udanego weekendu:


Chłopak musi się odpicować przed kolejnym spotkaniem z Annabelle
😂😂😂




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro