Tom II, Rozdział 3. Randka.
Leci dedyczek dla LucyHeartfilia , jjw_542 , ekimeki , saryszek ^^ Kto chce dedyka w next, pisać :D Jednak wyrobiłam się wcześniej, więc łapcie dodatkowy rozdział :)
_______________________________________________________
Piątek 24 marzec 1961 r, mieszkanie Lucy.
Dobrze, że dzisiaj miała dzień wolny. Nie dalej jak dwie godziny temu, ledwo wróciła do domu i szczerze mówiąc dawno nie miała takiego problemu. Bolały ją nogi od łażenia po sklepach i mierzenia tych wszystkich wykwintnych kreacji. Gdy mieszkała w domu rodzinnym, szwaczki szyły na miarę każdą sukienkę, więc sprawa wyglądała dużo prościej...
W końcu zdecydowała się na miętową, rozkloszowaną sukienkę w białe groszki. Ciemno zielony pasek przewijał się przez jej talie, idealnie ją podkreślając. Ściśle przylegające do ciała rękawy sięgały do łokci. Założyła prześwitujące rajtuzy, a na stopy czarne buty na kwadratowym obcasie. Całość dopieszczały drobne szczegóły takie jak damski zegarek na nadgarstku i mała, biała apaszka na szyi.
Dobrze, że dzisiaj pogoda dopisuje i jest już w miarę ciepło na dworze. Po okołu dwudziestu minutach wyszła spod prysznica, dokładnie wysuszyła włosy i udała się do drugiego pokoju.
Właśnie w tym momencie Lucy siedziała przed toaletką w sypialni i rozmyślała jak się pomalować i czy w ogóle? Niezdecydowana po raz kolejny spojrzała w odbicie w lustrze co tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że jednak potrzebuje makijażu. Skoro idzie w tak prestiżowe miejsce i w tak eleganckiej sukience to miałaby się nie pomalować? Nie wchodziło to w grę.
Na szczęście nie musiała nakładać dużo fluidu bo jej cera była praktycznie idealna. Nie znała się jakoś szczególnie na modzie, ale wczoraj czytała w jakimś tanim czasopiśmie, że kobiety szaleją na punkcie doklejanych rzęs. Nie zamierzała jednak tego robić, zresztą ona nie jest przykładem prawdziwej ,,modnisi''. Jeszcze jej nie powaliło żeby doklejać sobie jakiś plastik na oczy.
Ciemną kredką zarysowała brwi, a potem zrobiła sobie kreskę na kształt kociego oka na powiece. Na usta nałożyła szminkę, która delikatnie podkreśla ich naturalny kolor. Po policzkach przejechała odrobiną różu i voilà ! Była gotowa w mniej niż piętnaście minut. Nie była zwolenniczką mocnego makijażu, więc postawiła na na skromną naturalność.
Lucy po raz kolejny spojrzała na bilet leżący obok jej dłoni. Nie była jakoś specjalnie przekonana co do tego wszystkiego, ale przecież czemu skreślać Graya zanim nie spróbują? Lubiła operę, więc miejsce randki odpowiadało jej jak najbardziej. Lepsze to niż oklepana kolacja w restauracji. Musi przyznać, że mężczyzna się postarał. Nie spodziewała się że z niego taki romantyk. Bardzo mu zależało i ona to widziała. Na to wspomnienie uśmiechnęła się półgłębkiem.
— No Lucy, weź się w garść! — krzyknęła sama do siebie na głos i w pocieszającym geście klapnęła się w obydwa policzki. Zapomniała się. — O cholera, mój róż. — westchnęła, gdy po raz kolejny sięgnęła po puderniczkę.
Pomyślała o biżuterii, więc kątem oka zerknęła na kosmetyczkę. Wzięła do ręki dość sporawe pudełeczko i otworzyła. Jego zawartość była jej drogocennym skarbem jaki pozostawiła po sobie jej mama. A mianowicie był nim sznur złociście połyskujących pereł i do kompletu takie same kolczyki.
Lucy wiedziała, że za życia nigdy się z nimi nie rozstawała. To był nieodzowny i stały element jej ubioru. Nie wiedziała skąd Layla je miała, ale wystarczył sam ich dotyk by na jej ustach pojawił się ten piękny i szczery uśmiech. Na samo to wspomnienie, Lucy zrobiło się cieplej na sercu.
Przewracając tak nimi w dłoni zastanawiała się czy powinna je ubrać? Były dla niej bardzo cenne ze względu na wspomnienia. Obawiała się, że jeszcze przez przypadek je zgubi albo nie daj boże że ktoś je ukradnie. To były najprawdziwsze perły, które z pewnością miały olbrzymią wartość pieniężną.
Zerkając tak na nie w miarę dobrym świetle, dostrzegła mały szczegół, który zwrócił jej uwagę. Zmarszczyła brwi i podsunęła je bliżej oczu. Na złotym zapięciu dostrzegła wygrawerowaną literę, oraz symbol. Nie, wyglądało to bardziej jak jakiś herb. Był tak malutki, że aż ciężko było go odszyfrować. Potrzebowałaby do tego lupy, ale niestety jej nie posiadała. Chwile tak nad tym rozmyślała i spoglądała. Nigdy wcześniej nie widziała tego grawera. Nie wiedziała co on mógł symbolizować. Może twórcę?
— No nic, to nie ważne. — mruknęła pod nosem.
Po wewnętrznej batalii stwierdziła, że lepiej jeśli je odłoży. Zostawi je sobie na jakąś inną okazje, a co do symbolu to jeśli będzie pamiętała to kupi sobie lupę, albo zaniesie perły do złotnika. On z pewnością będzie wiedział co to oznacza. Założyła zwykłe srebrne kolczyki w kształcie gwiazdek, a szyje pozostawiła bez niczego. Niestety nie miała żadnego innego łańcuszka.
Pozostała jeszcze kwestia włosów, ale chyba zostawi rozpuszczone. Dokładnie je rozczesała i użyła minimalnie lakieru tak by grzywka jako tako się trzymała. Długie blond włosy układały się tworząc delikatne fale. Podobnie jak jej mama, nigdy ich nie prostowała.
Wzruszyła ramionami i wstała z krzesełka. Podeszła do dużego lustra w sypialni i przejrzała się z każdej strony. Była z siebie zadowolona bo sukienka którą wybierała przez parę godzin leżała idealnie. Ostatni raz podobnie ubrana była jeszcze jak mieszkała w Nowym Yorku. Większość osób twierdzi, że ma starodawny gust, ale ona uważała ze jest po prostu indywidualny. Odkąd wyprowadziła się od ojca, mogła ubierać się w to co tylko sobie zażyczyła. Była wolna.
Nie wiedząc ile czasu jej zostało, spojrzała na zegarek. Była godzina 16:30, a widowisko zaczynało się o 18:00. Wzięła do ręki czarną kopertówkę, którą przewiesiła na drobnym łańcuszku przez ramie. Miała tam najpotrzebniejsze rzeczy takie jak dokumenty czy klucze od domu.
Swoją drogą w całym tym zamieszaniu z Zahirem zostawiła swoją torbę w Babylonie, ale na drugi dzień kurier dostarczył jej przesyłkę pod drzwi, a w niej były wyprane ciuchy i wspomniana torebka. Naturalnie od razu sprawdziła jej zawartość, ale wszystko było w nietkniętym stanie. Z początku nie wiedziała skąd mieli jej adres zamieszkania, ale skoro to mafia to co to dla nich? Pestka. Najważniejsze, że dali jej święty spokój — pomyślała.
Była dobrze wychowana, chciała być wcześniej żeby się nie spóźnić. Już dochodziła do drzwi, gdy niespodziewanie usłyszała dźwięk telefonu. Zdegustowana przewróciła oczami i na szybko odebrała. Po drugiej stronie usłyszała swoją przyjaciółkę.
— Levy, nie mam teraz czasu, wychodzę z domu.
— Ty wychodzisz z domu? Sama? Beze mnie!? — ryknęła chyba na całe swoje gardło. — Że niby dokąd?
Lucy głośniej przełknęła ślinę.
— Mam randkę.. — aż wstrzymała powietrze, gdy po drugiej stronie zastała przerażającą ciszę.
No tak, zapomniała jej o tym wspomnieć. Jeszcze przyjdzie jej się z tego gęsto tłumaczyć.
— O nie nie! Póki mi nie powiesz jak go wyrwałaś moja Księżniczko, nigdzie się nie ruszasz. Gdzie go poznałaś? Jak wygląda? Bogaty przystojniak? Opowiadaj mi tu, ale już!
Usłyszawszy jej podekscytowane krzyki po drugiej stronie, oparła się o kuchenny blat i nieświadomie nawlekła kabel na palec. Musi jej jakoś w miarę szybko wytłumaczyć całą sytuacje. Pochłaniając się rozmową i zbieraniem batów od przyjaciółki, kompletnie nie zauważyła uciekającego przez palce czasu...
***
24 marzec 1961 r, mieszkanie Graya Fullbustera, około godziny 16:40.
Był tak podekscytowany nachodzącą randką, że w nocy nie mógł porządnie się wyspać. Wciąż nie mógł uwierzyć, że dziewczyna jego marzeń zgodziła się z nim pójść. Nerwowo krzątał się po swoim mieszkaniu w samych bokserkach. Dopiero co wyszedł z wanny, musiał się porządnie odświeżyć.
Wypryskany perfumami z szerokim uśmiechem właśnie kierował się do szafy. Specjalnie na te okazje ubierze porządny garnitur z krawatem, a co się będzie! Ledwo zdążył do niej podejść, gdy ktoś mocno zapukał do drzwi.
— W takim momencie? — jęknął spoglądając w stronę korytarza. Stwierdził, że nie otworzy bo nie miał na to czasu, a natręt po drugiej stronie sobie pójdzie. Tak się jednak nie stało bo pukanie do drzwi przerodziło się w usilne walenie. Jak tak dalej pójdzie to drwi wylecą z zawiasów.
— Kurwa mać! Kogo tam niesie i to jeszcze w takim momencie!? — krzyknął zrywając się w tamtą stronę. Nie spojrzał nawet przez wizjer, bo po co? Ledwo zdążył otworzyć drzwi, a język ugrzązł mu w gardle. Na widok wielkiego mężczyzny z blizną w kształcie błyskawicy, zadarł głowę ostro do góry. Zaniemówił. — Laxus? Co ty tutaj, kurwa, robisz?
Blondyn zmierzył go groźnym spojrzeniem od stóp do czubka głowy i głośniej prychnął.
— Te miętowy chłoptasiu, ile jeszcze zamierzałeś kazać mi czekać, co? — warknął, siłą wpraszając się do środka. — Zbieraj dupę, jedziemy na parodniową misje. — powiedział jakby od niechcenia i oparł dłonie na klatce piersiowej.
— Co? Jaką parodniową misje? — rzucił przez ramię Gray, znów podchodząc do szafy i biorąc do ręki koszulę i krawat. — Ja nigdzie nie jadę, mam najważniejszą w życiu randkę i... — właśnie odwracał się z zamiarem spojrzenia na Dreyara, ale jakie było zdziwienie, gdy poczuł jego zakleszczającą się na ramieniu wielką dłoń. Z racji, że był od niego dużo wyższy, pochylił się nad nim z mocno zmarszczonymi brwiami.
Fullbuster momentalnie zagryzł język za zębami spoglądając w rozwścieczone oczy Laxusa. Był przerażający, kiedy czegoś chciał, a w tym momencie Gray był malutki niczym mrówka w porównaniu do niego.
— Ej, ja się ciebie nie pytam czy jedziesz, ja ci to póki co grzecznie oznajmiam. — syknął przez zaciśnięte zęby. — Ubieraj się. Masz pięć minut, żeby się ogarnąć.
— C-czekaj chwile! — ledwo wydukał próbując się od niego odsunąć. — Mówię, że nie mogę! — zarzekał się, próbując wyrwać, ale stanowczy uścisk jego palców tylko się zacieśniał. Z kim jak z kim, ale z Laxusem Dreyarem się nie dyskutowało. — Dobra, muszę tylko gdzieś zadzwonić! — dodał pospiesznie widząc jak żyłka na jego czole zaczyna pulsować.
— To dzwoń i jednocześnie się ubieraj bo masz już tylko trzy minuty. — warknął niewzruszony.
Puścił go, a Gray wypruł w stronę telefonu jak strzała. Musiał zadzwonić, pytanie tylko do kogo...?
***
Zachodnia dzielnica Holmy Hills, mieszkanie Natsu Dragneela.
Pół godziny temu wrócił z morderczego treningu. Zdecydował, że dziś nie będzie odpuszczał i porządnie dał sobie w kość. Stał właśnie pod prysznicem i dokładnie szorował włosy. To jest to czego potrzebował. Wymęczyć swoje ciało do granic możliwości, a potem wziąć orzeźwiający prysznic.
Wprawdzie sylwetkę miał bardzo dobrze wysportowaną, a wokół jego mięśni próżno szukać choćby grama tłuszczu. Lubił jednak wysiłek fizyczny. Przymknął powieki i odgiął głowę nieco do tyłu, pozwalając by zimna woda okalała jego twarz i szyje.
Czuł jak każdy centymetr jego ponaciąganych mięśni pulsuje. Lubił ten stan satysfakcji i zmęczenia jednocześnie. Do pełnego szczęścia brakowało mu kieliszka whiskey i wzięcia się za czyszczenie swojej cennej kolekcji broni. Ale spokojnie, ma dzisiaj czas.
Po okołu dziesięciu minutach wyszedł spod prysznica. Nawet się nie wycierał, a jedynie wokół bioder związał biały ręcznik. Krople wody skapywały z jego włosów wprost na idealnie wyrzeźbioną klatkę piersiową, ramiona i plecy. Wolną ręką zaczesał niesforne włosy do tyłu.
Właśnie szedł w kierunku kuchni, gdy usłyszał telefon. Nie spodziewając się tego o tej godzinie, zmarszczył brwi. Kogo tam znów licho niesie? — pomyślał. Wolnym krokiem, zupełnie się nie spiesząc podszedł do stołu w kuchni.
— Halo? — zapytał wsuwając słuchawkę między ucho, a ramie. Potrzebował wolnych rąk. Odwrócił się do lodówki i zaczął szukać whiskey oraz czystej szklanki.
— Natsu!?
Usłyszał wrzask po drugiej stronie i automatycznie zmrużył oczy.
— Chyba nie, kurwa. — warknął ironicznie. — Mów czego chcesz bo... — nawet nie dokończył bo osoba po drugiej stronie weszła mu w zdanie.
— Musisz mi pomóc! Słuchaj uważnie i skup się bo to być może moja jedyna i ostatnia szansa w życiu. Ubierz się jak człowiek, prędko jedź do kwiaciarni i kup najpiękniejsze kwiaty jakie tylko znajdziesz, kasę ci oddam. Spektakl zaczyna się o osiemnastej, proszę cie spróbuj się nie spóźnić! Adres to 135 N Grand Ave.
— Co? — zapytał na moment zaprzestając lania alkoholu do szklanki. — Gray, o czym ty pieprzysz? I Happy spadaj bo przez ciebie mi się twoje kłaki przylepią! — mruknął próbując odpędzić na siłę łaszącego się kota do jego mokrej nogi.
— Dostałem niespodziewane zlecenie z Laxusem. Stary, tak długo zajęło mi namawianie tej laski żeby się ze mną umówiła, to nie może się tak skończyć! — zawołał z lamentem. — Błagam cie, zrób to dla swojego najlepszego przyjaciela i jedź tam. Przeproś ją w moim imieniu bo nie mam do niej numeru telefonu. Spróbuj jakoś przełożyć to spotkanie, powiedz że będę za parę dni bo miałem pilny wyjazd w delegacji czy coś... Wiem, że masz gadane, więc powinieneś sobie poradzić. — wykrzyczał niemal na jednym wydechu.
— Gray czy ciebie do reszty pojebało!? — krzyknął nie wierząc w to co słyszy. Ma jechać i przepraszać jakąś pannę bo nagle mu coś wypadło? Przecież to nie jego problem. — Jak to zlecenie? Niby gdzie!?
Nagle zwątpił bo w tle usłyszał jakieś odgłosy szarpania, urwany krzyk Graya, a potem inny, przekrzykujący go głos.
— Halo? Co się tam odpierdala?! — zawołał powoli tracąc nerwy. — Gray!
— Siema młody tu Laxus. Słyszałeś co masz zrobić. Jedź tam i zajmij się tą jego cizią. Klucze od domu Graya ponoć masz, a jeśli nie to wyłam zawiasy, jeden chuj. Bilet leży na stoliku w salonie, zabieram Miętówkę na parę dni. Do usłyszenia!
Wszystko działo się tak szybko, że nawet nie miał czasu dokładnie tego przeanalizować.
— Moment, jak to!? Czekaj... — chciał powiedzieć coś jeszcze, ale w tym momencie sygnał się urwał, a on słyszał irytujące pikanie w słuchawce. — Kurwa! — trzasnął telefonem tak mocno, że łaszący się o jego nogę Happy podskoczył do góry z najeżonym ogonem.
Po prosu świetnie. Nie wierzył w to co właśnie usłyszał. Był wściekły jak nie wiadomo co, ale jakby nie było to przecież prośba jego najlepszego kumpla... Nie podobało mu się to, ale poświeci się dla niego. Gray będzie miał u niego ogromny dług wdzięczności.
— W co ten fiut mnie wpakował... — warknął pospiesznie spoglądając na zegarek. Była równo siedemnasta.
Szczęście w nieszczęściu, że to całe spotkanie odbywa się w operze. Wali te randkę, pójdzie choćby dla widowiskowego spektaklu. Uwielbiał operę, a skoro nadarzyła się okazja i bilet na niego czeka w mieszkaniu Fullbustera to pójdzie. Głęboko w dupie miał te jego laskę, po prostu jej powie że randka z Grayem przełożona i tyle.
Chwile tak pomyślał. Co on miał zrobić? Kupić kwiaty? A kwiaciarni czasem nie zamykają za dwadzieścia minut?
— Kurwa mać... — warknął, gdy zdał sobie z tego sprawę. W zawrotnym tempie pobiegł do garderoby. Dobrze że wszystko miał sensownie poukładane i wyprasowane. Wyjął z szafy ciemno granatowe spodnie i marynarkę do kompletu, oraz śnieżno białą koszulę. Nie będzie cudował z jakimś krawatem. On nie idzie na żadną randkę, idzie tylko powiedzieć że Gray wróci za parę dni i kazał przekazać przeprosiny oraz kwiaty. Laska na pewno zrozumie, a nawet jeśli nie to jego to raczej nie obchodziło. To nie był jego problem.
Ubrał się w zawrotnym tempie, zostawiając dwa odpięte guziki przy kołnierzu. Uchylił szeroką szufladę i wyjął z niej jeden z wielu idealnie poskładanych pasków. Szybko przełożył go między szlufkami i ubrał jeszcze zegarek. Idzie w końcu do opery, musi wyglądać jak człowiek.
Biegnąc przez korytarz, omal nie wywrócił się przez biednego Happiego, który wpadł mu między nogi.
— Happy! Dzisiaj wyjątkowo się plączesz. — mruknął, gdy nagle zatrzymał się w korytarzu. — Brać spluwę czy nie? — o to było pytanie. Ostatecznie zawrócił po ukochanego Browninga i schował go za marynarkę. Po drodze połknął tabletkę, zwinął kluczyki i pobiegł do auta.
***
Kwiaciarnia..
Przez pół drogi okropnie go mdliło. Od tych nudności rozbolała go głowa, ale dzielnie zaciskał zęby. Mrużąc oczy i próbując skupić wzrok, zaparkował na poboczu, tuż przed kwiaciarnią. Tabletka nie zaczęła jeszcze dobrze działać, ale co miał zrobić? Pospiesznie wysiadł z auta i wleciał do celu swojej zażartej podroży. Do jego nozdrzy wleciały rożne słodkie zmieszane ze sobą zapachy, które tylko spotęgowały jego rozdrażnienie.
Ledwo zdążył bo za dziesięć minut zamykają. Sam się sobie dziwił jak on to zrobił. W prawdzie złamał chyba z osiem wykroczeń drogowych, ale co tam. Policja zna jego numery rejestracyjne i nie odważyliby się go nawet zatrzymywać — był nietykalny.
Nawet nie zauważył, jak inne kobiety się za nim oglądały. Przystojny, młody mężczyzna, z autem o wartości co najmniej mieszkania w centrum miasta, był atrakcyjnym kąskiem dla wielu z nich. Schludnie ubrany, pędzący do kwiaciarni — zapewne zajęty, pomyślały z zawodem. Pożądany, aczkolwiek nieosiągalny.
— Poproszę bukiet kwiatów, obojętnie jaki byle duży i ładny. — warknął podchodząc do lady za którą stała starsza kobieta z fryzurą na podobieństwo afro. — Cena nie gra roli. — dodał, żeby było wiadomo.
— O jejku! Ledwo pan zdążył... — pisnęła tym swoim przesłodzonym głosikiem. — Na jaką okazje te kwiaty potrzeba? — zapytała schylając się po coś pod ladą.
Natsu chwile się zamyślił. Dawno nie kupował kwiatów... Nie, on nigdy nie kupował ich dla żadnej kobiety, oprócz kiedyś dla swojej mamy.
— Na przeprosiny. — mruknął spoglądając na zegarek. — Byle szybko bo spieszy mi się.
— Oh, na przeprosiny? — zmierzyła go podejrzliwym wzrokiem — Skoro tak się panu spieszy to chyba żona dała ładnie w kość, co nie? — zaśmiała się podchodząc do półek z kwiatami.
Czuł, że jego cierpliwość niebawem sięgnie zenitu. Co za wstrętne i bezczelne babsko. Mimo ogromnej niechęci podążał za nią wzrokiem. Niska, pulchna z ciemniejszą karnacją i jakąś śmieszną kokardką we włosach.
— Nie mam żony. — warknął spoglądając na nią od niechcenia.
— Rety, a taki pan przystojny... — westchnęła ciężko, kręcąc głową na boki — Szkoda, naprawdę szkoda. Jaki kolor lubi? — zagadnęła spoglądając wyczekująco prosto w jego oczy.
— Kto? — zapytał jak gdyby wyrwany z transu.
— No kobieta dla której te kwiaty mają być. — odparła jakby to o co pytała była najnormalniejszą rzeczą na świecie.
— Nie mam pojęcia, obojętne. — burknął wbijając jedną dłoń w kieszeń.
— Nie wygląda pan na takiego, co chce przeprosić. — skwitowała.
— To chyba nie pani interes? — wycedził, spinając ramiona. Ledwo się powstrzymywał przed sięgnięciem po pistolet.
— Dobrze już dobrze. Więc w takim razie dam panu czerwone rożne, powinny być idealnie, nieprawdaż? — zaćwierkała radośnie. Idąc w stronę lady uśmiechnęła się do niego ciepło. Położyła kwiaty na ladzie i nie wiadomo skąd wyjęła jakieś dekoracyjne pierdoły typu taśmy i dodatkowe zielska.
Zirytowany Natsu zmarszczył brwi. Nie miał przecież czasu na jakieś zabawy w strojenie. Nie odpowiedział jej bo przecież nie znał się na tym. To tylko zwykle krzaki i tyle.
— Oh, żeby pan wiedział jakie trudne czasy nastały... — westchnęła ciężko. — Wyobraża sobie to pan? Teraz kobietom daje się czekoladki na przeprosiny, albo po prostu zabiera je na zakupy i kupuje wszystko czego chcą! Mało który gentleman pamięta o żywych kwiatach, a to przecież taki romantyczny gest. — zaczęła swój wywód nucąc sobie coś pod nosem. Wcale nie wyglądała na taką co zaraz zamyka sklep.
Dragneel napiął chyba każdy obolały mięsień w swoim ciele. Jeszcze brakowało mu wysłuchiwać narzekań jakiegoś nudnego babska, które najwyraźniej nie miało sobie z kim zdrowo poplotkować. Ta baba chyba nie wiedziała z kim rozmawia i co na siebie sprowadza. Nieświadomie zacisnął pięść w kieszeni. Jeszcze chwila, a przegnie miarę.
— Jak pan myśli, który kolor wstążeczki będzie idealny? — zagadała z szerokim uśmiechem trzymając w rękach jakieś kolorowe paski. — Mówią że żółty to kolor radości i optymizmu, różowy to miłość i niewinność, a czerwony... — nie dokończyła, gdyż mężczyzna podszedł do lady i uderzył w nią pięścią, powodując że wszystko na niej podskoczyło do góry. Dość głośny huk, a potem echo przeszyły małe pomieszczenie.
Właśnie w tym momencie, miarka się przebrała.
— Słuchaj no... babciu. — zaczął przez zaciśnięte zęby, spoglądając na nią takim wzrokiem, że mógłby zabić gdyby to było możliwe. — Mam gdzieś kolory i znaczenia jakiś pierdolonych wstążeczek. W dupie mam też to, kto w tych ,,ciężkich'' czasach kupuje czekoladki, a kto zabiera swoje żony na zakupy. — mówiąc słowo ,,ciężkich'', zrobił ironiczny cudzysłów w powietrzu. — Wiem natomiast z własnego doświadczenia, że kolor czerwony symbolizuje świeżą, ściekającą krew, a czarny, dziurę po jebanej kuli wylotowej i śmierć na miejscu. Więc myślę, że więcej kolorów niż te dwa znać nie muszę. — syknął z jadem na co przestraszona kobieta zrobiła krok w tył. — Jakbyś wcześniej nie zrozumiała, powiedziałem że się spieszę, ale niech już stracę, mogę powtórzyć. Chce największy bukiet kwiatów, byle ładny. Cena nie gra roli. — mówiąc to dyskretnie wyjął zza marynarki pistolet i lufę wymierzył w kierunku pobladłej już sprzedawczyni. — Czy teraz wyraziłem się dostatecznie jasno? — mocniej zaakcentował każde osobne słowo z satysfakcją spoglądając najpierw na jej plakietkę z imieniem przy koszuli, a potem w oczy. — Czy może chcesz dodać coś jeszcze do tej ciekawej i jakże fascynującej rozmowy, Bethy? Może jakaś uwaga na temat mojej opalenizny czy koloru włosów, a może akcent, hm? — zapytał, a cynizm wylewał się z jego ust.
Powietrze w lokalu zrobiło się niesamowicie gęste i ciężkie.
— N-nie..proszę w-wybaczyć.. — przerażona sprzedawczyni bez żadnego słowa, pospiesznie zawinęła bukiet róż i drżącą ręką podsunęła mu pod nos.
Widząc jak zaciska usta w wąską linie, a na jej czole pojawiły się pierwsze kropelki zimnego potu, uśmiechnął się przebiegle.
— T-to w takim razie niech te kwiaty będą prezentem... — ledwo wydukała, najprawdopodobniej chcąc by mężczyzna już sobie poszedł.
— Świetnie, ale jeszcze na głowę nie upadłem, by nie płacić za usługi. — mruknął chowając z powrotem Browninga za marynarkę. Wyjął drugą rękę z kieszeni i położył na stole banknot o za dużym nominale. — Reszty nie trzeba.
Zabrał ogromny bukiet do ręki i pospiesznie podszedł do drzwi. Musiał jeszcze szybko skoczyć do Graya po pieprzony bilet. Chwycił za srebrną klamkę i rzucił przez ramie na odchodne.
— Następnym razem niech się pani tak nie spoufala z klientem bo nigdy nie wiadomo na kogo się trafi... — uśmiechnął się tajemniczo. — To niezbyt odpowiedzialne, a ja dziś wyjątkowo się spieszyłem.
Wyszedł ze sklepu, pozostawiając kobietę w stanie śmiertelnego przerażenia i osłupienia jednocześnie. Nie przejmował się tym bo i tak już nigdy tutaj nie przyjdzie.
***
Był dziesięć minut przed czasem. Wszystko udało się spiąć w idealnym czasie, więc był z siebie dumny. Wiedział dokładnie gdzie iść bo już nie raz tutaj bywał. Wchodząc na wielką salę, bez problemu odnalazł miejsce z biletu — na balkonie, w pierwszym rzędzie. To się Gray musiał szarpnąć — przyznał z niekrytym uśmieszkiem.
Miejsce obok było puste, a więc ona jeszcze nie przyszła. Nawet nie wiedział jak miała na imię i jak wygląda, ale mówiąc szczerze nie interesowało go to. Miał tylko nadzieje, że to nie jakaś grubaska, która ledwo zmieściłaby się w swoim fotelu. Wyobrażając to sobie zaśmiał się w głębi. Nie, Gray przecież nie umówiłby się z jakimś pasztetem. Może w alkoholu nie miał umiaru, ale wygląd kobiety był dla niego dość ważny i znaczący — nie mogła więc to być jakaś brzydka dziewczyna.
Wokół panował mrok, światła były pozagaszane. Jedynie scena w dole była rozświetlona. Zajął wyznaczone miejsce i oparł po boku bukiet kwiatów. Przyjdzie to tylko jej go wychyli ze sztywną regułką, że Grayowi coś wypadło i tyle. Nie będzie się szczególnie produkował.
Co za spóźnialska kobieta — pomyślał, gdy zegar wybił godzinę 18:00. Nie lubił tej cechy u ludzi. Artyści zaczęli się schodzić na przyozdobionej scenie. Zaciekawiony spektaklem, właśnie tam utkwił swój idealnie ostry wzrok.
— Przedstawienie czas zacząć... — cicho mruknął pod nosem.
***
Wielka Opera Los Angeles, 135 N Grand Ave, godzina 18:10.
Lucy biegła jak na złamanie karku. Już ledwo brakowało jej tchu, ale nie mogła się teraz zatrzymać. Co parę chwil zerkała na naręczny zegarek i ostro przeklinała w myślach. Skąd mogła się spodziewać, że Levy tak łatwo jej nie puści i że będzie musiała jej wszystko opowiedzieć i to ze szczególnym?! Nawet cały proces kupowania sukienki i ubierania się musiała znać! To pinda mała — krzyczała w myślach. Jak ona mogła dać się tak zagadać?! Tak naprawdę to była zła na siebie.
Dobrze, że po drodze udało jej się dopaść taksówkę bo inaczej byłaby z dwadzieścia minut później. Opera znajdywała się w północno—zachodniej części miasta, więc dość daleko od jej miejsca zamieszkania. Niestety taksówkarz nie mógł podwieźć jej pod sam budynek bo to jedna z najbardziej zakorkowanych ulic w tej dzielnicy. Mimo, że była spóźniona ruch był jak na jakimś pchlim targu.
Cała zdyszana, wpadła do dużego, eleganckiego budynku. Pospiesznie wyjęła bilet z kopertówki i podbiegła do kasy. Na jednym wydechu zapytała w którym kierunku się udać. Nie wiedziała tego bo była tutaj pierwszy raz w życiu. Po uzyskaniu dokładnej instrukcji od miłej pracowniczki, pędem pobiegła we wskazanym kierunku. Dobrze, że umiała chodzić w obcasach bo inaczej już dawno połamałaby sobie nogi.
Na szybko poprawiła fryzurę i apaszkę, którą prawie zgubiła w całym tym zamieszaniu. Nie miała czasu stać i czekać, więc ominęła windę i wbiegła po schodach na wyższe piętro. Mieli wykupione miejsca na balkonie w pierwszym rzędzie. Już z oddali słyszała muzykę dobiegającą z auli. Po jakiś trzech minutach błądzenia w końcu doszła we wskazane miejsce. Miała tylko nadzieje, że Gray nie będzie na nią zły. Pierwsza randka i taka gafa... — rozpaczliwie pomyślała.
Minęła długą, czerwoną kotarę i weszła na upragniony balkon. Wszędzie było ciemno, a jedyne obecne światło dobiegało z dołu. Parę elegancko ubranych osób, siedziało w ciemno brązowych fotelach. Cichutko niczym myszka podreptała w wolne miejsce z lewego brzegu.
Chyba jako jedyna się spóźniła bo każde miejsce było zajęte. Usiadła w wygodnym fotelu i pospiesznie zdjęła torebkę z ramienia, kładąc ją obok nogi. Nie zdążyła się do końca wyprostować, gdy w jej kierunku powędrował ogromny bukiet kwiatów.
— Tak bardzo cie przepraszam Gray, ale przyjaciółka mnie po drodze zagadała... — szepnęła cichutko, odbierając dużą wiązankę róż. Zaciągnęła się ich pięknym, słodkim zapachem i aż szeroko się uśmiechnęła. — Pięknie pachną te rożne, dziękuje ci... — w tym momencie odsunęła je od siebie, chcąc w końcu spojrzeć na jego twarz. Jednak to co zobaczyła, a raczej kogo — przerosło jej najśmielsze oczekiwania. Zamarła na amen, a szeroki uśmiech momentalnie zniknął z jej twarzy.
Spotkała się z równie zdziwionymi oczami, jednak to nie były ciemno niebieskie tęczówki Graya. Te były jakoś dziwnie znajome o odcieniu ciemnej oliwki. Ich twarze dzieliły jakieś małe centymetry. Czuła jego gorący oddech na swoich policzkach.
Jej usta były lekko uchylone, a oczy wyrażały czysty szok i zdziwienie, podobnie zresztą jak on. Nie była w stanie nic z siebie wydobyć, żadnego sensownego dźwięku. Tło i otoczenie jakby przestało być słyszalne, a ona czuła jak jej wnętrzności zaciskają się w brzuchu.
Dostrzegła jak rysy jego twarzy niebezpiecznie się zaostrzają, a szczęka napina.
— C-co ty tu robisz do jasnej cholery? — warknął po chwilowym szoku, przez zaciśnięte zęby. Jego twarz w jednym momencie zmieniła mimikę ze zdziwionej, na wściekłą. — Prześladujesz mnie czy co?
Wypowiedział to z taką mieszanką oburzenia i wyrzutu, że aż i ona się otrząsnęła. Kto kogo tu prześladuje?! — pomyślała.
— Nie no to chyba jakiś horror... — szepnęła ledwo słyszalnie, łapiąc się za głowę z niedowierzania. — Czysty absurd.
— Jeśli tak, to ja mam chyba ten sam koszmar... — wycedził marszcząc przy tym brwi. Gray umówił się z tą grubą krową? Nie, to chyba nie było możliwe. Nie dopuszczał do siebie tej myśli.
— Masz na imię Gray czy jak?! — warknęła głośniej, co nie umknęło osobom siedzącym tuż za nimi.
— Przymknij się, to w końcu opera! — syknął, również nieświadomie podnosząc głos.
— Cś! — uciszyli ich jacyś ludzie.
Lucy nie zamierzała tutaj siedzieć ani sekundy dłużej. Wszystkie wspomnienia jak i emocje jakie jej towarzyszyły przy akcji z Zahirem, uderzyły w nią ze zdwojoną siłą. Jej najgorszy koszmar właśnie się spełnił, a ona nie mogła w to uwierzyć. Czy to jakaś ironia losu, że umawia się na swoją pierwsza randkę z facetem o imieniu Gray, a kogo spotyka na jego miejscu? Tego bezlitosnego mordercę, który nie wiadomo jak się tutaj znalazł! Po pół roku i to jeszcze w operze? Serio?!
Nieświadomie wcisnęła mu kwiaty z powrotem, chwyciła za torebkę i gwałtownie poderwała się z miejsca. Jedyne co teraz miała w głowie, to czerwoną lampkę i chęć ucieczki, jak najdalej stąd. Nie chciała robić scen przy ludziach, a zostając tutaj nie mogła niczego zagwarantować. Nie patrząc na nikogo, wybiegła stamtąd wprost na długi korytarz, wyłożony czerwonym dywanem. Wszędzie dookoła było pusto.
— Ej! — usłyszała krzyk za sobą, parę pospiesznych kroków, a potem ciepłą rękę na przedramieniu.
Na ten dotyk, przez jej ciało przeszedł niekontrolowany dreszcz. Był nieprzyjemny, lecz z nutą czegoś dziwnego. Gwałtownie odwróciła się za siebie, dostrzegając jego potworne oblicze.
— Czego chcesz!? — ryknęła, próbując wyrwać się z jego uścisku. — Już chyba mówiłam, że nie chce mieć z tobą nic wspólnego.
Mężczyzna nic sobie nie robił z jej słów. Był wściekły do granic możliwości. Spotkanie tej grubej krowy było ostatnim, czego mógł się spodziewać. I to o to tyle zachodu? O randkę z tą całą Luigi? Prychnął pogardliwie.
Dziewczyna zadarła głowę ostro do góry, spoglądając wprost na niego.
— A więc to ty byłaś tą za którą Gray tak szalał, co? — zapytał kpiąco wciąż jej nie puszczając. Przez jego usta przewinął się szyderczy uśmiech, który zwykle powodował u ludzi strach. Jakie było jego zdziwienie, gdy po raz kolejny nie dostrzegł tam tego.
— Byliście w jakiejś zmowie czy co? I puść mnie bo to boli. — warknęła mocniej ściągając ze sobą brwi. O dziwo, uścisk nieco zelżał, jednak wciąż jej nie puścił.
— W zmowie? — parsknął. — Czy ty naprawdę sądzisz, że upadłbym na tyle nisko, by chcieć się z tobą umówić? Chyba masz zbyt wysokie mniemanie o sobie.
Prychnęła co nie spodobało mu się.
— Uważasz, że takie słowa z ust mordercy robią na mnie jakiekolwiek wrażenie? — odgryzła się.
Odłożył dumę na bok i przymknął oko na jej ton. Powie to co miał i tyle bo w końcu robi to dla najlepszego przyjaciela.
— Gray kazał przekazać, że wypadła mu delegacja i że będzie w mieście za parę dni. — oświadczył jej z istną powagą w głosie. Nie wiedząc za bardzo jak się zachować, po prostu powiedział prawdę.
Potrzebowała chwili na przeanalizowanie imienia, które padło z jego ust. Bardzo szybko połączyła ze sobą owe fakty.
— Co? To wy się znacie? — zapytała z niedowierzaniem. Miała wrażenie, że jej mięśnie zaczynają wiotczeć, a ona zapomina jak prawidłowo oddychać. Oszukana, zawiedziona zarazem — poczuła się jakby dostała ostry policzek. Po minionym szoku, poczuła napływ złości.
— Ta, to mój pieprzony przyjaciel, który poprosił mnie o przełożenie spotkania, ale nigdy w życiu bym się nie spodziewał, że to będziesz ty. — syknął jakby od niechcenia, mierząc ją wzrokiem od góry do dołu. Ze względu na to, że miał bystry i dobry wzrok, dostrzegł drobny szczegół. Wydawało mu się coś zmieniło się w jej sylwetce.
— W takim razie przekaż mu, że nasza randka jest już nieaktualna. — korzystając z okazji, że jego uścisk zelżał, chciała wyrwać rękę, ale nie udało jej się. — Puścisz mnie w końcu? Nie mam zamiaru z tobą przebywać. Chce iść do domu! — krzyknęła mocniej napinając mięśnie ciała co nie umknęło jest uwadze.
Mężczyzna wcisnął jej kwiaty pod nos, które instynktownie złapała wolną ręką.
— W takim razie bierz te cholerne zielsko ze sobą. Zbyt wiele musiałem przejść w jakiejś pierdolonej kwiaciarni, żeby je kupić. — wycedził i w końcu ją puścił. — Czuje się z nimi jak kretyn. Śmierdzą mdłością i tylko mi zawadzają.
Dziewczyna spojrzała najpierw na niego, a potem na bukiet dużych róż. Mężczyzna stanął do niej bokiem, jak gdyby z zamiarem odejścia. Coś jednak sprawiło, że w Lucy zawrzało i zadziałała impulsywnie.
— Ty zbyt wiele musiałeś przejść, żeby je kupić? — powtórzyła po nim wzburzona. — Nie wiesz, że czerwone rożne są oklepane? — zamachnęła się i cisnęła nimi prosto w jego twarz. — A tak poza tym śmierdzą, nie chce ich widzieć, tak samo jak ciebie! — krzyknęła na odchodne. Nie czekając na jego reakcje, zamaszyście się odwróciła i pobiegła w stronę schodów. Nawet nie oglądała się za siebie, ale wiedziała że nie biegł za nią.
Dragneel spoglądał na jej znikającą za zakrętem sylwetkę. Z jego ciała wciąż spadały pojedyncze łodygi, a inne zaplatały się we włosy. Stał tak chwile z bliżej nieopisaną miną, zanim doszło do niego całe te zajście. Czy ona właśnie rzuciła mu tym bukietem prosto w twarz? Ktoś taki jak ona, komuś takiemu jak on? Doświadczył tego po raz pierwszy w życiu.
Gdzieś w oddali usłyszał stłumione śmiechy i szepty na jego temat.
— Biedny, chyba go rzuciła... — damski głos brzmiał na przejęty.
— Weź daj spokój... i to jeszcze w operze... — szepnął towarzyszący jej mężczyzna.
— No zdarza się...
Dragneel zacisnął pięści i spojrzał w kierunku skąd dochodziły te dźwięki. Mógł się tylko domyślać jaki miała wyraz jego twarz, skoro gdy tylko go ujrzeli od razu pobladli i przepraszając pospiesznie się zmyli.
Spojrzał na podłogę i na ten cały bałagan jaki po sobie pozostawiła ta gruba krowa. Coś zapiekło go w okolicach szyi. Instynktownie dotknął się tam opuszkiem palców i dostrzegł małą kropelkę krwi. Właśnie do niego dotarło, że ta suka skaleczyła go jednym z ostrych kolców. Jednak nie to było najgorsze..
Złość wzbierała w nim jeszcze bardziej, gdy tylko uświadamiał sobie, że miał kategoryczny zakaz od Makarova by robić jej jakąkolwiek krzywdę. W normalnych okolicznościach wyciągnąłby spluwę zza pasa i pobiegł za nią, robiąc porządek na miejscu. Jednak jak na złość, nie mógł działać po swojemu.
— Pieprzona suka... — warknął pozbywając się ostatnich kłujących róż ze swoich włosów. Wbił dłonie w kieszenie, odwrócił się na pięcie. Swoje kroki skierował w stronę wyjścia.
Był zbyt wkurwiony, żeby wracać na sale i oglądać spektakl. Przecież zaraz jak nie zaczerpnie świeżego powietrza to wyjdzie z siebie i stanie obok. Czuł wrzącą krew w żyłach, a złość wzbierała na sile, gdy czuł piekący ból na skórze. Mógł zabić ją, wtedy gdy wjebała mu się pod koła na tamtym skrzyżowaniu, ale on był łaskawy i darował jej życie. Mało tego, uratował ją z rąk porywaczy, a teraz co? Śmiała go skaleczyć — tak się odwdzięcza? Nie wiedział jak, ale...
— Jeszcze mnie popamięta...
C.D.N
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro