Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

BILLY [IV]

Poniedziałek przyniósł jedne z pierwszych upałów tego lata. W radiu ostrzegano o wysokich temperaturach, kto tylko mógł, zostawał w domu, a kto musiał iść do pracy, modlił się, by szefostwo pozwoliło na włączenie klimatyzacji. Billy McKenzie też raczej nie śpieszył się, żeby wstawać z łóżka. Długo wylegiwał się wśród rozrzuconej pościeli, nie chciało mu się ani ubierać, ani ruszać, leżał tylko dłuższy czas i niewidzącym wzrokiem przeglądał jeden z zalegających na szafce komiksów. Trwało to wieczność, zanim ktoś wreszcie zapukał do jego pokoju. Wiedział zresztą dokładnie, kto to mógł być. Tylko mama zostawała codziennie w domu, tata od rana wychodził do swojej monotonnej pracy w biurze. Kiedy więc drzwi uchyliły się lekko, nie był nawet zdziwiony, widząc ciekawskie oko zaglądające do sypialni. Chociaż, może dziś było po prostu za gorąco nawet na zdziwienie.

— Bill, nie chciałbyś może zejść na śniadanie? Mogę zrobić ci tosty, jeśli chcesz.

— Nie mam ochoty — mruknął szczerze, ale tak czy inaczej była to lepsza opcja, niż marnowanie całego dnia w łóżku. Przelał się z jednego boku na drugi, ześlizgnął na podłogę, wreszcie znalazł w sobie nawet dość energii, żeby wciągnąć na siebie jakąś koszulkę i szorty. Każdy skrawek materiału palił skórę przy takich temperaturach, jego mama dokonywała chyba jakiegoś cudu, że chodziła w sukience i fartuszku, a nadal wyglądała tak świeżo. I miała jeszcze ochotę się uśmiechać, kiedy wreszcie wychodził ze swojego pokoju, żeby potowarzyszyć jej trochę w kuchni.

Może w ogóle była troszeczkę stęskniona? Nie pomyślał o tym wcześniej, ale jak już usiadł przy stole, mama od razu zaczęła do niego zagadywać, przygotowując śniadanie tak jak zazwyczaj.

— I jak pierwsze dni wakacji? Dużo widywałeś się ze znajomymi przez ten weekend!

— A, no tak... Wiadomo, wszyscy mamy wreszcie wolne, nie trzeba się niczego uczyć, a tu w pobliżu jest plaża i cała reszta...

— Bardzo dobrze! Zwłaszcza przy takiej pogodzie...

Pani McKenzie postawiła przed synem talerz tostów oraz słoiczki z galaretką i masłem orzechowym, ale sama nawet na chwilę nie usiadła, bo od razu trzeba było zetrzeć jakieś okruszki z blatu, obmyć jakąś szklankę, zadbać o toster. Billy przyglądał jej się przez chwilę.

— A ty mamo? Też mogłabyś w sumie zrobić sobie chwilę przerwy, wyjść gdzieś na spacer albo coś, nie musisz przecież cały dzień siedzieć w domu.

Pani McKenzie zaśmiała się, ale nie złapała kontaktu wzrokowego. Wydało się to Billy'emu nieco przykre.

— Nie ma takiej konieczności — odparła wymijająco, starła ostatni niewidzialny paproszek z blatu i dopiero wtedy, po chwili wahania, usiadła przy stole naprzeciwko Billy'ego. Uśmiechała się, jak zwykle, ale było w tym uśmiechu też nieco wyraźnego zmęczenia. Sama zmieniła temat.

— A powiedz mi... jeśli to nie tajemnica, oczywiście. — Tu jej uśmiech stał się już bardziej szczery, a oczy zabłysły, jakby pytała o coś, co być może nie do końca powinno ją interesować. — To jacyś, hm, sympatyczni znajomi? Może jakaś miła koleżanka?

Billy prawie zakrztusił się swoim tostem, rozkasłał i prawie byłby umarł, gdyby nie w porę podsunięta mu nie wiadomo skąd szklanka mleka. Podniósł na mamę rozbawione spojrzenie przez łzy.

— Mamo!

— No co? Jestem po prostu ciekawa, no wiesz, przyszedł ci ostatnio taki świetny humor...

Zapiekły go policzki, ale miał szczerą nadzieję, że wcale nie było tego za bardzo widać, że nie zarumienił się jak głupek nad śniadaniem. Wzruszył ramionami, bezradny wobec matczynej ciekawości.

— Może...

— Och, nie będę cię przecież wypytywać! — Po jej minie i tak było widać, że z takiej odpowiedzi też była zadowolona. — Wiesz, Bill, mi chodzi tylko o to, żebyś był szczęśliwy, a wchodzisz już w taki wiek...

Prawdziwe jego szczęście polegało w tej chwili jednak głównie na tym, że nim pani McKenzie na dobre rozwinęła się w swojej nadciągającej przemowie, ktoś zapukał energicznie do drzwi. Billy miał chwilę, żeby odetchnąć. To dopiero... naprawdę tak bardzo było po nim widać, jaki jest zakochany? Nie żeby mu to przeszkadzało, ale jeszcze kilka takich pytań i sam nie będzie wiedział, co odpowiadać. „Tak, mamo, znalazłem miłość życia, ma na imię Abraham". Brzmiałoby to marnie nawet jako słaby żarcik ze Starego Testamentu. A gdyby tylko ojciec się dowiedział... strach pomyśleć. Żeby właśnie nie oddawać się za bardzo ponurym rozmyślaniom, Billy wcisnął do ust jeszcze jednego tosta, łapczywie popił mlekiem i takiego też zastała go mama, gdy szybko zajrzała z powrotem do kuchni.

— Billy, to do ciebie! — oznajmiła szybko. — To znaczy, twoi znajomi. Och, czyli znowu nie będzie cię na obiedzie!

Nie było mowy o pomyłce. W drzwiach stał Albert Wilson, ze swoją skórzaną kurtką zawadiacko przerzuconą przez ramię, skoro upał nie pozwalał mu jej założyć. Na widok przyjaciela przywołał na twarz uśmiech rodem z okładki modnego magazynu.

— Ruszaj się, Bilski — zarządził, zarzucając głową do tyłu. — Lecimy na plażę. Nie ma co siedzieć w domu w taką pogodę.

———

W domu może i nie dało się wytrzymać przy takich wysokich temperaturach, ale za to nad morzem, gdzie wiała delikatna bryza i gdzie nawet woda była dzięki temu o wiele przyjemniejsza do kąpieli, letnią pogodę odbierało się w zupełnie inny sposób. Powietrze pachniało solą, nagrzany piasek pod stopami nie pozwalał na zbyt długie siedzenie w butach — nie mogło być nic bardziej kojarzącego się z latem, niż dzień taki jak ten.

Albert naturalnie nie byłby sobą, gdyby nie zaprosił tutaj całego mnóstwa ludzi — i znajomych ze szkoły, i kilku dziewcząt, które Billy po raz pierwszy widział na oczy, i jeszcze wielu innych, całkiem jakby po prostu przeszedł się po osiedlu, zapukał do wszystkich drzwi po kolei i sprosił tylu nastolatków z Hampton, ilu tylko się dało. Znalazło się całe mnóstwo koców, żeby nie siedzieć bezpośrednio na piasku, znalazły się drewniane kłody i miejsce na ognisko, ktoś do tego przyniósł nawet nowoczesne radyjko i właściwie trudno było określić, kiedy w tym wszystkim, wśród śmiechu, tańców, rozmów o głupotach i piciu przemyconych piw czy lemoniady minęło pół dnia, kiedy niebo nabrało różowawego zabarwienia na zachodzie, tam gdzie słońce opadało płomienistą kulą nad drzewami pobliskiego lasu, i tak barwiąc morze całą paletą ciepłych świateł.

Leżący na piasku Billy, którego jakaś obca właściwie dziewczyna głaskała po jasnej głowie, przesunął wargami po szyjce butelki i nagle po prostu się zaśmiał. W ogólnym klimacie plażowej imprezy nie zostało to za bardzo zauważone, ale ta dziewczyna aż na to drgnęła. Nie pamiętał w sumie, jak miała na imię. Coś na V? Veronica? A może wcale nie, może to było po prostu Eva? Sam już nie wiedział.

Tak czy inaczej, uśmiechnęła się ona w tej chwili i spojrzała ciekawsko na tego ładnego chłopca, którego tak zdążyła dzisiaj polubić.

— Co jest takie śmieszne?

Billy nie mógłby powiedzieć, że lubił jej głos. Była ładna, ale za to brzmiała jak niektóre takie gwiazdy kina, gdy zostały źle nagrane, trochę piskliwa i komiczna sama w sobie. Zerknął na nią z dołu.

— O to! — Wskazał horyzont energicznym ruchem butelki. Pozostająca na dnie resztka piwa zakołysała się mętnie. — Kiedy patrzę na morze, przypomina mi się księżyc.

Dziewczyna była chyba zbyt wstawiona, żeby nadążyć za tą abstrakcyjną wizją. Po prostu więc parsknęła perlistym śmiechem i dalej go głaskała. Ale Billy chciał mówić.

— No bo teraz jest zachód słońca, więc i gdzieś tam, o tam, zaraz pojawi się księżyc... a księżyc jest przecież taki śmieszny, to znaczy, nie można się tam w ogóle dostać, a widzimy go każdej nocy, przecież są nawet takie teleskopy, że widać co tam jest na powierzchni. Więc chyba nie może być wcale aż tak daleko, co nie? Chciałbym kiedyś zobaczyć, jak ludzie budują statek i tam lecą. Nie wiem jak. Po prostu lecą. Żeby sprawdzić, czy chodzi się tam równie ciężko, co w morzu.

— Ale filozofujesz, Billy. — Albert pojawił się obok nie wiadomo właściwie skąd; jeszcze jakąś minutę temu bardzo wyraźnie obcałowywał się z tą dziewczyną, którą ostatnio tak bardzo chciał poderwać. Teraz spływał na piasek i układał się bajerancko obok Billy'ego, chociaż jego nie miał kto głaskać. — Skąd ci w ogóle takie rzeczy przychodzą do głowy?

— Nie wiem sam. Ostatnio z kimś o tym rozmawiałem.

— Ach tak? No to chyba nie ze mną, hej, to pierwsza impreza od początku wakacji, na której cię widzę! Co ty robisz całymi dniami, mądralo, siedzisz w domu?

— Eee...

Ciężko było na to tak po prostu odpowiedzieć, zwłaszcza kiedy nie myślało się już w stu procentach trzeźwo. Ostatecznie Billy po prostu znowu się zaśmiał, wzruszył ramionami, a to z kolei bawiło tę jego dziewczynę, bo łaskotał jej łydkę kołnierzykiem koszulki. A i Alfredowi nie zależało za bardzo na odpowiedzi, bo zaraz ktoś inny go wołał.

— Jak to, chcecie posłuchać o moim motorze? — podekscytował się chłopak, zrywając się na równe nogi. — Z własnej woli? Och, już ja wam opowiem!

I rzeczywiście moment później gestykulował żywo, jakby przedstawiał zasłuchanym pannom projekt najnowszego czołgu co najmniej, a nie swojego motocykla BMW kupionego za całe oszczędności życia. Billy obserwował to chwilę z zadowolonym uśmieszkiem, trochę z siebie dumny, że wybrnął, ale też znudziło mu się takie bierne leżenie.

— Idę do wody — oświadczył po prostu, podnosząc się do siadu. Jego panienka nie protestowała, zresztą, nie słuchał jej już za bardzo, tylko od razu minął tańczących, dyskutujących i pijących piwo, a ruszył ku tej małej grupce bawiącej się na brzegu. Właściwie były tam raptem trzy osoby: jedna dziewczyna i dwóch chłopaków, z których rozpoznawał jednego, barczystego, o ciemnych włosach i ostrym nosie. Na pewno byli w tym samym wieku, kojarzył go ze szkoły. Wszyscy niby rzucali sobie piłkę, ale chyba nie mieli już wystarczająco koordynacji ruchowej, aby ją też łapać, bo co jakiś czas ktoś po prostu lądował w wodzie ku rozbawieniu reszty. Na widok zbliżającego się Billy'ego, siedząca akurat w wodzie po pas dziewczyna zawołała przez śmiech:

— O nie, to kolejny mężczyzna! To już zupełnie nie fair!

— Możecie zagrać w jednej drużynie z Trevorem, szanse się wyrównają — rzucił szybko ten barczysty, a Billy'emu posłał zachęcające spojrzenie. — Nie słuchaj tej ślicznotki, za dużo razy już się zmoczyła i marudzi.

Dziewczyna zaczęła śmiać się, że to nieprawda, ale Billy tylko wyszczerzył zęby, zdejmował ubrania, aby ich nie zamoczyć i dołączył do gry. Ten drugi chłopak, Trevor, wyjątkowo szczuły i o nieco zadartym nosie, rzucił mu prawdziwie pełne rywalizacji spojrzenie.

— To o co właściwie chodzi w tej waszej grze?

— Próbujemy odbijać piłkę tak, żeby nie wpaść do wody.

Billy się zaśmiał.

— I to jest takie trudne?

— Trudniejsze, niż się zdaje!

I rzeczywiście, prędko doświadczył tego na własnej skórze. Było to podobne do tego, jak kiedy ostatnio wpadł na Abe'a na mieliźnie — tak samo łatwo było stracić równowagę, kiedy odbita felernie piłka leciała za daleko, do tego uderzające co i raz po kolanach łagodne fale wcale nie poprawiały sytuacji, zaburzały wszelkie poczucie równowagi. Dziewczynie trudniej było może z tego względu, że była ze wszystkich graczy najdelikatniejsza i dlatego tak łatwo traciła balans, co i raz lądując ze śmiechem do wody, ale nie ona jedna.

Na co Billy mimowolnie zwracał w tym wszystkim uwagę, to był sam fakt, jak dobrze wyglądali ci dwaj pozostali chłopcy. Wiadomo, nie umywali się właściwie do Abe'a. Żaden nie był równie wysoki ani dobrze zbudowany, ale i tak miło było popatrzeć na odsłonięte ciała, ochlapywane co i raz słoną wodą, na te roześmiane twarze, mokre włosy i równie mokre spodenki kąpielowe. Ten ciemniejszy, który stał u jego boku, naprawdę prezentował się dobrze. Kto by pomyślał, że taka niewinna sytuacja jak zabawa na plaży będzie mogła okazać się pretekstem do drobnego, niewinnego podglądania! A do tego było przecież ślisko. I gdy raz czy drugi Billy uchronił się przed upadkiem łapiąc się ramienia towarzysza, reszta wybuchała śmiechem i chyba nie widziała w tym niczego niepokojącego... Ale gdy zdarzyło się to trzeci raz, i to tak znacząco, że chłopak prawie objął tego drugiego, ten nazwany wcześniej Trevorem uśmiechnął się już o wiele mniej uprzejmie; na jego szczupłej twarzy pojawił się szyderczy grymas.

— Masz jakiś problem, dzieciaku?

Billy cofnął się dla złapania równowagi już o własnych siłach i pokręcił krótko głową.

— Niee, to przecież tylko zabawa... — Uśmiechnął się, ale tamten nadal wyglądał na zirytowanego. Mocno rzucił w niego piłką.

— Lepiej się orientuj.

Zmienili drużyny, chyba tylko dlatego, że ten barczysty chłopak chciał rozładować niezrozumiałe napięcie i być przez chwilę obok dziewczyny, ale nie minęło pięć minut, gdy Billy znowu stracił równowagę. Wyciągnął przy tym odruchowo rękę w stronę Trevora, ale ten tylko go odepchnął, pozwolił aby Billy wpadł do wody i zamiast mu pomóc kolejny raz się uśmiechnął: upiornie, drwiąco. Z jakimś chorym triumfem.

— Spierdalaj, zboczeńcu. — Syknął tak, żeby tamta dwójka nie słyszała, po czym dodatkowo zaśmiał się, fałszując takie samo rozbawienie jak wcześniej, zupełnie nie podszyte nienawiścią, nie tak zatrute. Billy też spróbował się zaśmiać, ale marnie mu to wyszło. Nawet nie umiał zaprzeczyć. Poczuł się słaby, zagrożony i naprawdę wolał nie myśleć, co by było, gdyby posunął się o krok dalej albo gdyby ten gbur mu tak naprawdę nie darował. Mógłby wykrzyczeć to na całą plażę. Mógłby go napiętnować.

Chłopak zebrał się z mielizny i właściwie uciekł z imprezy tak szybko, jak się dało, wykręcając się jakimś banałem, kiedy znowu trafił na Alberta. Było mu niedobrze, a chociaż szedł potem niemal pustymi ulicami, czuł się tak, jakby z każdego okna ktoś na niego patrzył.

Jak powiedział to ostatnio Abe? „Ciągle są procesy. Ciągle można zostać za to powieszonym". Ciągle toczono o to procesy sądowe, wciskane jako mało istotne informacje na dalszych stronach gazet. Ciągle trwało polowanie.

Billy McKenzie z trudem dotarł do domu, od razu pobiegł na górę, a jak tylko zdołał zamknąć się w łazience, rozdygotany ze strachu dopadł do umywalki i zwymiotował.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro