BILLY [II]
Dworzec kolejowy w Hampton składał się tak naprawdę tylko z jednego peronu i dwóch torów, jeden kierował się ku północy, drugi na południe. Ot, kawałek stacji przykrytej żeliwnym zadaszeniem, parę ławek i tablica z rozkładem jazdy pociągów, zatem nic skomplikowanego — a mimo to, niektórzy nadal mogli się jeszcze pogubić.
Billy stał przy jednym ze słupów (do tego już się nie tulił), wcisnął ręce w kieszenie spodni i tylko zerkał co jakiś czas na wielki zegar, gdy ktoś postanowił go zaczepić. Wcześniej nie zwrócił na to nawet uwagi, ale zdawało się, że ta młoda panna miała jakiś szczery problem, jeśli nie z odczytaniem rozkładu, to na pewno ze znalezieniem właściwego toru, choć do wyboru miała raptem dwa. Billy'emu często wydawało się, że kobiety może za mało się starają, a za bardzo chcą zgrywać takie urocze idiotki. Tę jedną natychmiast podpiął pod taki właśnie schemat.
— Przepraszam pana najmocniej — zwróciła się do niego nieśmiało, grzecznie, choć nic nie wskazywało na to, żeby miała być od niego młodsza. Byli może w tym samym wieku, może nawet to ona miała nieco więcej lat. Billy nie kojarzył jej ze szkoły: ani tego uśmiechu drobnych, wymalowanych na czerwono ust, ani rudawych włosów, ani sukienki wyglądającej na tańszą podróbkę jakiegoś europejskiego projektanta. Chociaż, tak po prawdzie, na panienki tego typu nigdy nie zwracał większej uwagi.
— Czy mógłby mi pan pomóc? Zupełnie nieczytelny wydaje mi się ten rozkład jazdy... Oczekuję na pociąg z Key West, ale aż nie jestem nagle pewna, czy aby na pewno przyszłam na czas...
Billy uniósł krótko brwi. Dziewczyna miała szczęście, że czekał na przyjazd tego samego pociągu, inaczej byłby zdecydowanie mniej chętny do pomocy. Odbił od filaru i pokiwał głową.
— Tak, to tu. Powinien być za kilka minut.
Na ładnej twarzyczce zagościł kolejny szczery uśmiech. Dziewczyna musiała być mimo wszystko całkiem sympatyczna, gdyby tylko dać jej nieco szansy.
— Och, co z ulga! — ucieszyła się. — Dziękuję, bardzo dziękuję.
I gdy zdawało się już, że to jej wystarczy, przygryzła usteczka i zaraz odezwała się ponownie.
— Bo widzi pan, czekam tu na narzeczonego!
Billy całą siłą woli zmusił się do zaciekawionego uśmiechu. Och, przecież nie po to tu przyszedł, żeby słuchać opowieści jakiejś zestresowanej panny, nieco może nawet zbyt śmiałej, jak na jego gust. Czy tak mógł wyglądać podryw? Nie był ekspertem w tych kwestiach, ale raczej nie. Chyba nie. Miał szczerą nadzieję, że nie. Dziewczyna opowiadała zresztą o tym, że ma narzeczonego, kładła na to naprawdę szczególny nacisk: że poznali się w tym roku, że to taki wyjątkowy mężczyzna, wierny, dumny i miły, że dzisiaj niewielu się takich znajduje, bo większość to brutale albo damscy bokserzy, a jej nie zależy wcale na takim stereotypie, ale na kimś, kto będzie ją szczerze kochał, i bla bla bla. Billy starał się być na tyle uprzejmym, żeby chociaż przytakiwać i ładnie się uśmiechać, bo mimo wszystko nie chciał być opryskliwy wobec kogoś, kto tak wyraźnie potrzebował opowiedzieć o wszystkim naraz, choćby i pierwszej z brzegu osobie poznanej na dworcu. No dobrze, może na swój sposób ta dziewczyna była nawet faktycznie urocza. Na pewno miała w sobie wiele dziewczęcej naiwności, chyba tak by ją najprędzej określił, ale czy to zawsze musiała być zła cecha? Do niej w jakiś sposób pasowała. Cała ona przypominała nieco takie rozpędzone zwierzątko, małego kotka albo pieska, które nie wyrabia na zakrętach — aż wreszcie wpada mimochodem na ścianę. I w tym przypadku taką ścianą było nagłe:
— Och, ale mówię tylko o sobie! Pewnie zajmuję panu czas! Też czeka pan na kogoś z Key West?
Tym razem uśmiech Billy'ego był już właściwie całkiem szczery. Kiedy ponownie zerknął na zegar, zdał sobie sprawę, że chociaż słuchał słów dziewczyny tylko jednym uchem, a drugim wypuszczał, to i tak dzięki temu czas upłynął mu znacznie szybciej. Wzruszył ramionami, nagle onieśmielony.
— Czekam na przyjaciela. Tak, na dobrego przyjaciela, nie widziałem go cały rok, był przez ten czas w marynarce...
— Och, mój drogi narzeczony również! Może to jacyś bliscy znajomi? Nie jestem w to najlepsza, nie wiem do końca, jak wygląda organizacja takiego fortu wojennego... Albo też życie na statku! Nie wiem nic poza tym, co pisał mi w listach i o czym opowiadał. — Zaśmiała się słodko, ale nim Billy zdołał choćby otworzyć usta w zamiarze odpowiedzi, dziewczyna podniosła rękę, zadrżała i z rosnącą ekscytacją wskazała na koniec torów.
— Och, już jedzie!
I rzeczywiście, było już widać kłąb dymu unoszący się nad czarną lokomotywą. Najpierw rozległ się gwizd, a dopiero potem zadrżały tory. Billy wcisnął ręce głębiej w kieszenie, nagle zdjęty kolejną odrobiną niepewności, ale przecież... była to dobra niepewność. Ze spotykaniem dawnych znajomych zawsze wiązało się nieco tej pierwotnej lękliwości: czy pamięta? Czy nic się nie zmieniło? Czy uśmiecha się tak samo promiennie, jak przedtem, czy ma w sobie tyle samo entuzjazmu, co listy, które wymieniali przez całe lato? A wreszcie też — czy i to lato będzie równie pełne przygody, równie przepełnione bezsennymi nocami, których wspomnienie przynosiło ulgę w deszczowe dni w ciągu spędzonego samotnie roku? Zaraz miało się okazać. Już zaraz. Nie dzieliła ich więcej odległość morza ani żaden ocean. Wreszcie byli w tym samym miejscu na ziemi, w starym, dobrym Hampton.
— Cała drżę... — Dziewczyna wyraziła na głos to, o czym cały czas myślał Billy, przytaknął jej więc mimowolnie skinieniem głowy. Pociąg wreszcie się zatrzymał, pęd niesamowitej maszyny ustał i zaraz na peron wyskakiwał konduktor, a potem również cała masa podróżnych. Na pierwszy rzut oka widać było, że co najmniej połowa z nich to właśnie marynarze: z walizkami, nadal w swoich niemożliwych do pomylenia uniformach, w białych koszulkach, równie białych spodniach i z kontrastującą, czarną chustką pod szyją. Nie wiadomo właściwie dlaczego, ale od marynarzy zawsze biła pewna szczególna aura, rodzaj młodzieńczego ducha, siły i pogody. Wypadając roześmianą gromadą z pociągu, tłumnie przynosili do Hampton nieco morskiej bryzy.
Billy od razu zaczął się rozglądać, wyciągnął ręce z kieszeni, z rozchylonymi ustami wpatrywał się w każdą twarz po kolei w poszukiwaniu tej właściwej. Obok niego młoda panna pisnęła, że jest, jej narzeczony przyjechał, ale Billy'ego już naprawdę obchodziło to najmniej. Zdał sobie sprawę ze swego błędu dopiero, kiedy było już za późno — kiedy na betonowych płytach peronu rozbrzmiał stukot obcasów, bo tamta rzuciła się z radosnym śmiechem między pasażerów. Billy'ego McKenzie przeszedł dreszcz. Nie, to niemożliwe. Ale przecież... znał te ramiona. Znał sylwetkę. Znał, cholera, poznałby je z kilometra, pewnych rzeczy po prostu nie da się zapomnieć, ale do ostatniej chwili wmawiał sobie, że ten, kto przytulił do siebie mocno rozchichotaną panienkę, swoją narzeczoną, nie był wcale tym samym, który dawniej... O nie. Zupełnie niemożliwe. Niemożliwe...
Potem jednak dostrzegł, że tamten marynarz wparuje się w niego ponad ramieniem dziewczyny, a oczu nie mógł już pomylić. A może mógł? Skoro jego własne wypełniły się w jednej chwili łzami, to może i nie widział zbyt wyraźnie.
To jednak był on. Abraham. Abe. Jak on mógł mu to zrobić?
Billy odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył w stronę wyjścia z peronu; szedł tak szybko, aż nie znalazł się jak najdalej, aż nie zaczął biec, i biec, i biec...
Człowiek, który przyjechał, nie był już jego przyjacielem. Był zdrajcą. Cała radość poranka uleciała w jednej chwili, bo jego przyjaciel był zdrajcą.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro