BETTY [I]
Tego poranka Betty Dixon wręcz promieniała swoim słodkim, dziewczęcym urokiem. Wstała wcześniej, dla pewności, że zdąży ładnie ułożyć włosy, założyła białą koszulę z krótkim rękawkiem oraz seledynową spódnicę, co razem idealnie podkreślało jej zgrabną figurę, pod szyją przewiązała granatową chusteczkę w groszki i zawadiacko przekrzywiła ją na bok, wedle mody, którą widziała w jakimś francuskim magazynie sprzed paru lat. Kilka razy jeszcze upewniała się przed lustrem, że wszystko w niej spełnia swoje zadanie: od bucików, po fryzurę i makijaż, delikatny, nie aż tak odważny, jak uprzedniego dnia. Wczoraj chciała pokazać Abe'owi, że umie być doprawdy czarująca, kiedy nie musi nosić ponurego uniformu pielęgniarki, ale dzisiaj — cóż, dzisiaj miała być słodką córeczką tatusia.
Z niewymowną gracją spłynęła po schodach, promieniejąc uśmiechem i samą swoją obecnością wprowadzając zupełnie nową atmosferę do obszernego, wykładanego zimnymi marmurami holu domostwa. Wybrała dobry moment — jej ojciec, dobrze odżywiony pan nie wstydzący się swojej łysiny, próbował akurat przejść niepostrzeżenie z salonu do swego biura.
— Dzień dobry, tatusiu! — zawołała z wdziękiem królewny. Teraz musiała być szczególnie dzielna. Ojciec zareagował dokładnie tak, jak sobie wyobrażała.
— Nie będę z tobą rozmawiał na ten temat! — zawołał, podrywając ręce w obronnym geście, jakby chciał chronić głowę. — Absolutnie odmawiam, jestem zajęty!
— Ależ tatku, nie wiem o czym mówisz! Chciałam się tylko z tobą przywitać!
Przydreptała do niego, nachyliła się ładnie i musnęła usteczkami zaczerwieniony policzek. Przed tym ojciec nie miał się już jak obronić, nie mógł wymachiwać więcej łapami, o ile nie chciał jej przypadkiem uderzyć. Udało jej się nawet osiągnąć to, co chciała: łypnął wzrokiem w kierunku jej kreacji.
— Aleś się znowu ubrała... Nie wydaje mi się, żebym pozwalał ci dzisiaj wychodzić — burknął podejrzliwie. Było tak blisko!
Betty nie przestawała się uśmiechać, dodatkowo zmrużyła tylko oczy, tak ładnie, jak potrafiła.
— Ach, to? — Spojrzała po sobie niewinnie. — Jest niedziela, pomyślałem więc, że mogę trochę bardziej się dzisiaj przyszykować.. Czyż nie wyglądam ładnie?
— Ślicznie. — Ojciec uśmiechnął się cierpko. — Ale nie mam teraz czasu na rozmowę, na żadną rozmowę. Muszę pracować.
— Ależ tatku, jest przecież niedziela!
Na nic zdały się jednak kolejne próby i słodkie uśmiechy, pan Dixon odwrócił się, ostatni raz machnął ręką i ciężkim krokiem ruszył do swojego biura, tak szybko, jak tylko pozwalała mu tusza. Betty została sama pośrodku holu, znowu pustego i zimnego, jak zwykle. Ale to nie koniec. Nie zostawi tego w ten sposób. Obróciła się na obcasie i ruszyła prosto do kuchni.
Znała stanowisko swego ojca względem Abe'a. Tatko nie chciał zaufać obcemu człowiekowi, ale ona sama wiedziała doskonale, że to dlatego, że jeszcze się nie znają! Jak tylko zaprosi go na kolację, to akurat będzie okazja, żeby panowie sobie porozmawiali, poznali się lepiej, ona sama zaś zyska najlepszy dowód, że Abraham Morris to człowiek szlachetny, dobry i czuły, a nie taki drań i oszust, za jakiego miał go tatko. Bo w ogóle on to za dużo pracował i od tej pracy mieszało mu się w głowie, wszystko widział przez pryzmat pieniędzy, oczywiste więc, że nie mógł uwierzyć w szczerość jej prawdziwej miłości. A jednocześnie sam żałował córce pieniędzy na lepsze sukienki. „Gdybyś była jak twój brat" — mawiał — „to sama mogłabyś zarabiać duże pieniądze i kupować sobie za nie, co tylko byś chciała!". Ale nie była jak brat. Miała to wątpliwe szczęście, że urodziła się kobietą w trudnych dla kobiet czasach.
— Pan Dixon znów bez humoru od rana? — zagadnęła ciepło Jenna, pomoc domowa, gdy panienka wkroczyła buntowniczo do kuchni.
— Jak zwykle! Och, czasami naprawdę nie wiem, jak mama to znosiła, że w ogóle za niego wyszła...
Betty usiadła przy stole i podparła obrażoną buzię.
— Nikt nie rodzi się zapracowany, panienko!
— Tatko nie jest aż taki zapracowany. Po prostu mnie unika, robi to celowo.
Jenna wyraźnie zastanowiła się chwilę, spojrzała po tym, co akurat miała pod ręką i po chwili stawiała przed Betty talerzyk z ciasteczkami maślanymi oraz filiżankę kawy.
— Och... Nie chcę, dziękuję. Nie mam teraz apetytu na słodycze. — Betty odsunęła od siebie talerzyk, ale służąca tylko nachyliła się ostrożnie i ze znaczącym uśmiechem szepnęła:
— No... To może pan Dixon się skusi!
Dziewczyna załapała w jednej chwili, uśmiechnęła się z powrotem i aż pstryknęła palcami. Abe nauczył ją tego, gdy byli jeszcze razem w forcie w Key West.
— Świetna myśl, Jenno! Cóż ja bym bez ciebie zrobiła!
Starsza kobieta spuściła tylko skromnie oczy, prędko podała panience tackę, aby łatwiej było to wszystko przenieść, a sama zaraz wracała do pracy. W takim dużym domu zawsze trzeba było coś robić; skoro śniadanie zostało skończone, to przychodził czas na porządki, po porządkach obiad — i tak w kółko. Betty nie zastanawiała się nad tym zbyt wiele, bo z powrotem poczuła zapał do wykonania swojej dzisiejszej misji. Może przed południem jej się uda, tak czy inaczej gra warta była świeczki.
Z takim lekkim, porannym deserkiem niesionym na tacce wyglądała jeszcze bardziej jak ułożona córka i przyszła pani domu, to musiała sobie przyznać. Na pewno nie brakowało jej dzisiaj uroku. Och, gdzie uleciały czasy, w których tatko kupował jej każdą wymarzoną lalkę, ilekroć zatrzepotała rzęsami?
Przystanęła pod drzwiami gabinetu, zastukała cichutko i nie czekając na odpowiedź weszła do środka.
— To ty, Jenno? — Pan Dixon nawet nie podniósł w pierwszej chwili głowy znad gazety. — Posprzątasz tu później, mam masę papierów... Och, Betty, na litość boską!
— To tylko ja, tatku.
Niczym baletnica raczej przefrunęła niż przeszła przez pokój, z dygnięciem ustawiła tackę na ciężkim, dębowym biurku, nie roniąc ani kropli kawy, i zaraz stanęła grzecznie obok.
— Chciałam przeprosić, że wcześniej tatę przestraszyłam!
— Moje dziecko... — Starszy pan złożył okulary do czytania i przysunął sobie filiżankę. Przynęta złapana. — Nie jest mnie tak łatwo przestraszyć! Myślałem po prostu, że znowu chcesz mówić o tym... jak mu tam...
— O Abrahamie, tatku.
— No, mniejsza o niego.
Betty postanowiła zaryzykować.
— Otóż nie — odparła zupełnie stanowczo. — Rzecz w tym, że właśnie nie mniejsza. Musimy porozmawiać, tatku, to bardzo dla mnie ważne. Ważniejsze, niż cokolwiek innego. Od dawna o nic nie proszę!
Ojciec przestał mieszać kawę, westchnął cierpiętniczo — ale po tym splótł palce z manierą godną polityka i odchylił się w swoim niewygodnym, obitym skórą fotelu, kojarzącym się raczej z cesarskim tronem, niż byle meblem z domowego gabinetu. Uniósł brwi.
— Ach tak? Tak bardzo jesteś tego pewna? Zapomnijmy więc na chwilę, że to moje słowo w tym domu się liczy, moja droga. Udajmy tak, dla zabawy. Mogę cię wysłuchać.
Betty zadrżała. To mogła być jej pierwsza i ostatnia szansa w tej kwestii, jakże ważnej kwestii, musiała więc wziąć się w garść i natychmiast przejść do rzeczy. Czuła się taka drobna, jak porcelanowa laleczka, otoczona przez te wszystkie ciężkie meble, lampy, półki pełne grubych prawniczych książek. Mimo to zachowała rezon.
— Tatku — zaczęła, godnie skinąwszy mu głową. — Rozmawialiśmy już o tym jakiś czas temu, właśnie wtedy, kiedy wróciłam z fortu Key West, na pewno pamiętasz. To dla mnie bardzo ważne. Nie byłam wówczas być może wystarczająco przekonująca i roztropna, wiele mówiłam o miłości, wiem, nie lubisz słuchać takich rzeczy... Ale dziś jestem nadal przekonana. Spójrz tylko, minęło kilka miesięcy, a moje uczucia względem Abrahama się nie zmieniły. Teraz jest już tutaj, w Hampton, tak! Możecie wreszcie spotkać się i porozmawiać, tatku, jeśli tylko dasz mu szansę, to jestem pewna, że udowodni ci, jak doskonałym jest kandydatem na męża! Czyż nie tego chcesz? Nie chcesz, żebym wzięła ślub, zamieszkała z mężczyzną, żebym urodziła mu dzieci? Czyż nie powtarzałeś wielokrotnie, że to najlepsze, co mogę zrobić, bo z pracy pielęgniarki nie utrzymam się długo? Posłuchaj mnie, tatku: Abraham Morris to najszlachetniejszy, najbardziej rozsądny młody człowiek, na jakiego mogłabym trafić, lepszy niż każdy inny mieszkaniec Hampton, a do tego przysłużył się temu krajowi nie raz i dowiódł swego męstwa w służbie na morzu! To dobry człowiek i wspaniały mężczyzna, kocha mnie, a jeśli nie zgodzisz się, abym za niego wyszła...
— Jeśli się nie zgodzę... to CO, młoda panno?
Pan Dixon poderwał się z fotela z impetem, którego trudno byłoby się spodziewać po mężczyźnie jego tuszy, oparł się mocno o biurko i zgromił córkę spojrzeniem. Betty cofnęła się instynktownie.
— To... wtedy...
— Bardzo ładnie mówisz o tym marynarzyku, ale nie przekonuje mnie to w żadnym stopniu. Gdzie ten człowiek pracuje? Co takiego niby zrobił dla kraju? Mami cię jakimiś barwnymi opowiastkami, naiwne dziecko.
— Proszę, tatku, gdybyś chociaż zechciał z nim pomówić, przekonałby cię...
— Przekonałby, tak myślisz? — Pan Dixon aż poczerwieniał na twarzy. — Dobrze więc. Niech będzie. Jasne! Mam tego serdecznie dosyć, może w ten sposób udowodnię ci, jak nierozsądne jest wiązanie się z takim obcym gachem... Niech tu przyjdzie, przyjmę go pod swój dach, a jeśli nas wszystkich przy tym pozabija, to nie będzie moja wina! Nie róbże takich oczu. Niech okaże nieco szacunku, jeśli tylko to potrafi, sprawdzimy raz na dobre, co to za ziółko. I do tego czasu nie chcę więcej o nim słyszeć, o nim ani o całych tych zaręczynach! Już mi stąd!
Przepłoszona Betty uciekła z gabinetu tak prędko, jak tylko pozwoliły jej na to buty na obcasach, zamknęła za sobą drzwi... a potem oparła się o nie plecami, zamknęła oczy i z sercem bijącym tak szybko, jakby miało wyskoczyć z piersi, uśmiechnęła się do siebie. Udało się. Naprawdę się udało.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro