ABE [I]
Sam widok z okna pociągu na zbliżające się coraz bardziej miasteczko nad morzem, tak amerykańskie, jak to tylko możliwe, zmusił Abrahama Harrisa do mocniejszego ściśnięcia w dłoni marynarskiej czapeczki. Czy wracanie tutaj po roku było aby w ogóle bezpieczne? Nie, ale wszystko wskazywało na to, że nie miał innego wyboru. W Hampton zamieszkał od razu po skończeniu szkoły, kiedy tylko mógł wynieść się z rodzinnego domu i wyjechać, ale kiedy mieszkanie na własną rękę okazało się być zbyt kosztowne, postanowił wstąpić do marynarki. Dokładnie rok temu, z braku pieniędzy, tuż po zakończeniu letnich wakacji... I dokładnie tak, jakby był studentem, a nie marynarzem, wracał w to miejsce właśnie teraz, po niespełna dziesięciu miesiącach, bo nie musiał już martwić się o finanse. Bo miał wziąć ślub. Och, jakże wiele zdarzyło się przez ten rok.
Betty spadła mu prosto z nieba. Była urocza i od pierwszej chwili, gdy trafił pod jej opiekuńcze skrzydła, widział wyraźnie, że wpadł młodziutkiej pielęgniarce w oko. Znał ją już przedtem z widzenia; los chciał, że oboje pochodzili z tego samego miasta i oboje wybrali morze w podobnym czasie. Chociaż może nie, ona nie do końca je wybrała. Ona po prostu dostała polecenie, by odbyć praktyki w forcie marynarki wojskowej, ale sama często powtarzała, że nie do końca rozumie, jak to wszystko właściwie działa, o co chodzi z tymi szczegółowymi planami na każdy dzień, ze zbiórkami i całą resztą. Zwykle tylko śmiała się z tego, jak poważnie on to wszystko przyjmował. „No tak", mówiła, sprawdzając stan jego zdrowia. „Ty jesteś tu przecież dla dobra ojczyzny, musi cię to obchodzić!". Choć tak naprawdę nie obchodziło go zbyt wiele. Do wojska poszedł dla pieniędzy, oświadczył się — mniej więcej z tego samego powodu. Byli razem dosłownie dwa tygodnie, zdecydował się więc szybko, a ona uznała, że nie ma nic bardziej romantycznego, niż oświadczyny w ostatniej chwili, na moment przed odpłynięciem statku, przed kilkumiesięcznym rozstaniem. Obiecał jej, że będzie pisał, a potem przyjedzie, zostanie z nią i wezmą ślub. W słodkim, małym, pełnym ciekawskich oczu Hampton.
Abe poruszył się niespokojnie. Od początku podróży udawał wśród kompanów, że nie czuje się zbyt dobrze, żeby uniknąć rozmowy, ale tak naprawdę... Naprawdę nie czuł się dobrze. Nie z tego jednak powodu, że zaszkodziła mu kambuzowa kuchnia czy coś podobnego, nie. Po prostu wiedział, że chociaż w tym roku uczynił pewne zobowiązania względem tej kobiety, to nadal wisiały nad nim również zobowiązania z roku ubiegłego. Względem jednego szczególnego, młodego chłopaka.
Marynarz znowu zmiął czapeczkę, potem rozprostował ją i miął jeszcze raz, byle nie musieć skupiać się na tym, co przypominają mu mijane budynki, coraz większe, im bliżej centrum miasta się znajdował. Cały rok utrzymywał korespondencję z Billem McKenzie. Z jego Billym. Wtedy, kiedy nie znał jeszcze słodkiej pielęgniarki Betty, i kiedy już ją znał, i kiedy się jej oświadczył — w każdym wolnym momencie w Key West, średnio kilka razy w miesiącu, słał listy, otrzymywał odpowiedzi, zdjęcia, trzymał je wszystkie przy sobie, ukryte w poduszce. Jak wiele ryzykował!
A z drugiej strony — i to dlatego właśnie czuł się teraz tak podle — jak wiele krzywdy mógł wyrządzić obu tym istotom, które mu zaufały? Billy będzie wiedział, że wrócił już do miasta. Nie był głupi, jeśli zechce, to i bez szczegółowych informacji sprawdzi, o której przychodzi pociąg z Key West. Tak, Billy był bardzo sprytny. Bardzo zaradny. Na samą myśl Abe uśmiechał się pod nosem, ale przecież to na myśl o Betty powinien tak samo się cieszyć. Czy Betty też przyjdzie na dworzec, tak jak obiecała mu to w jednym ze swoich perfumowanych listów? Jak to pogodzić? Uch, co on najlepszego narobił...
Utkwił tępy wzrok w mijanej tablicy z nazwą miejscowości. Coś skręciło mu się w brzuchu — zaraz będzie na miejscu. Nie mógł postąpić inaczej. Wytłumaczy mu wszystko. Znajdzie czas i mu wyjaśni.
Pociąg zaczął zwalniać, koła zapiszczały na torach. Abraham Harris przetarł twarz dłońmi, poderwał się z miejsca jako jeden z pierwszych i ściągnął walizkę podpisaną swoim nazwiskiem, żeby móc wyskoczyć na peron jako jeden z pierwszych. Chciał mieć to już za sobą. Podczas gdy inni marynarze żartowali o tym, co pierwsze zrobią, jak tylko wyjdą na wolność, i ile dziewcząt jeszcze dziś pocałują, on próbował wykrzesać w sobie chociaż cień uśmiechu.
Na peronie zrobiło się trochę zamieszania. Jedni wysiadali z pociągu, kilka osób wsiadało, żeby jechać dalej, bliscy witali przybyłych do Hampton. Abe szedł ciężko po betonowych płytach, rozglądając się na boki, choć tak naprawdę sam nie wiedział, kogo chciałby w tej chwili ujrzeć. Zanim się nad tym zastanowił, wpadał już na niego słodki ciężar, szczupłe ramiona otaczały jego silny kark, nos utonął mu w burzy ładnie ułożonych, rudo-blond włosów, poczuł te same perfumy, którymi skropiona była połowa otrzymywanych przez ostatnie miesiące listów. Mimo wszystko nie mógł się nie zaśmiać, gdy przyciskał Betty do siebie.
— No już, ptaszyno, już! Jestem tutaj!
— Tak bardzo za tobą tęskniłam!
Wydało mu się, że Betty płacze, ale równie dobrze mogła drżeć tylko dlatego, że była nim tak szczerze podekscytowana. Pogłaskał ją łagodnie po głowie wolną ręką, podniósł wzrok w dal, na drugi koniec peronu. Wtedy go zobaczył.
Czy mógłby kiedyś pomylić tę sylwetkę? Ostatni raz widział Billy'ego rok temu. Cały rok, w zeszłe lato. Chłopak być może zdążył trochę podrosnąć, może nieco zmężnieć, ale poza tym? Nie zmienił się ani odrobinę. Nadal był tak samo szczupły, choć dobrze zbudowany, tak samo układał włosy na żel według najnowszej mody, miał nawet na sobie tę koszulkę w paski, która była prawie identyczna do tej noszonej przez Elvisa. Miał przecież taki plakat w pokoju, tak, na pewno miał. Abe'owi zabiło szybciej serce, uśmiechnął się szerzej. Przyszedł tu, nie zawiódł go, co za cwana bestia! A jednak... na chwilę po tym, jak ich spojrzenia się spotkały, Billy uciekł.
Abe odwrócił wzrok, przycisnął Betty mocniej do siebie i westchnął prosto w jej gęste włosy.
— No już, już cichutko — wyszeptał, może raczej na ukojenie własnych nerwów, niż jej. Miała taką ufną twarz, gdy na niego spojrzała, na palcu nosiła pierścionek zaręczynowy, i odważyła się nawet, by go pocałować. Właśnie tu, przy wszystkich obcych ludziach. Miała do tego prawo.
———
Betty była właściwie zabawna. Wprawiała Abe'a w śmiech tym, jak chciała nosić za niego walizkę, udając, że też jest taka silna, choć z drugiej strony nieco zbyt śmiało przytulała się do jego ramienia przez całą drogę, dając do zrozumienia, że to jednak jego mięśnie najbardziej jej imponują. Miała swój urok, którego nie można jej było odmówić, a przy tym bardzo dużo mówiła. Jej listy nie były wylewne, choć ładne, twarzą w twarz potrafiła za to opowiadać absolutnie o wszystkim naraz.
— Och, tak, straszna ze mnie gaduła, Abe, wiem to! Ale tak się za tobą stęskniłam...
— Już to wiem, ptaszyno. Nic się nie bój, jak tylko trochę odpocznę, będę cały twój!
— No tak, tak... Musisz odpocząć! Och, wiesz że z tego wszystkiego zaczęłam nawet opowiadać o tobie jakiemuś chłopcu na stacji? Nie wiem czy był zainteresowany, chyba też na kogoś czekał. No, ale to nic. Czy wszystko dobrze, kochany?
— Tak, jestem tylko... tylko trochę zmęczony. To była długa podróż, a naprawdę nie cierpię pociągów.
Aby zmienić temat i odwrócić własną uwagę od przykrych myśli, spytał o jej rodzinę. Jak ma się brat, która robił interesy daleko poza miastem, i czy ojciec robił jej takie same problemy, jak zawsze. Tu nieco ściągnęła brwi, przyjmując zatroskaną minę, która i tak nie odejmowała jej buzi charakteru laleczki.
— Mój ojciec ciągle nie jest zadowolony — wyznała. — Wolałby, żebym skupiła się na pracy i wyjechała znowu do jakiegoś fortu albo nawet i zwykłego szpitala w dużym mieście, tak jak wtedy, kiedy poznałam ciebie. Och, prawda, że to było piękne? Ale... No tak, jest oporny. Nie zna cię i chyba ci nie ufa. Mówi, że mnie zbałamucisz, ale co on może o tobie wiedzieć, kochany.
— Przekonam go. — Abe machnął lekceważąco ręką i wyszczerzył zęby. — Myślisz, że oprze się mojemu urokowi osobistemu? Nie ma takiej możliwości!
Skradł Betty całusa, wzbudzając w niej kolejną falę śmiechu i odpędzając chwilowe smutki. Nie powinna się niczym martwić, on przecież zajmie się wszystkim tak, jak powinien. Tylko on, jak zwykle. Jak dotąd przecież tak świetnie mu szło!
Z jakiegoś powodu nie potrafił zapomnieć Hampton. Pamiętał każdą uliczkę, a do tego odświeżał sobie pamięć coraz lepiej, im dalej szli i im więcej budynków mijali. Miał ciągle klucze do swojego mieszkania, pamiętał dokładnie, że lepiej uważać na poręcz przy metalowych schodach, że winda nie działa — nie działała nadal! — i że przez drugie piętro najlepiej przejść bezszelestnie, bo mieszkała tam jedna starsza pani, która naprawdę srodze denerwowała się o każdy hałas. Nie była to najprzyjemniejsza dzielnica miasta, ale Betty uparła się, że i tak chce zobaczyć, jak mieszka jej narzeczony, zanim pójdą razem na obiad
— Kiedyś kupimy sobie prawdziwy dom, nie takie mieszkanko — mruknął, gdy wspinali się po schodach. Tak jak się domyślał, Betty zrobiła wielkie oczy i ścisnęła go lekko za ramię.
— Och, naprawdę? — zachwyciła się półszeptem. Zupełnie jakby mówienie o tym na głos miało powstrzymać spełnienie życzenia. — Zgadzam się! Taki domek jak ten rodziców, tylko jeszcze ładniejszy. Nie musi być duży, ale żeby miał kawałek ogrodu... I nieco przestrzeni dla dzieci!
Abe rzucił jej krótkie spojrzenie, ale choć skinął głową z uśmiechem, szczerze znowu zrobiło mu się nieco słabo. To wszystko było trudniejsze, niż się spodziewał.
Może powrót do mieszkania w jej towarzystwie też nie był najlepszym pomysłem. Potrzebował czasu, żeby przyjąć to wszystko na nowo, żeby jeszcze raz oglądać pokoje, które pamiętały wszystkie dawne wydarzenia: początek, kiedy przyjechał tu po wyjeździe z domu, kiedy był taki młody i zły na cały świat, potem trudne momenty, gdy wszystkiego musiał się nauczyć. W tej małej kuchni z jednym okienkiem załamywał się nad pustą lodówką, gdy kolejny dzień nie mógł znaleźć żadnej pracy, w tym korytarzyku przeglądał pocztę tego szczególnego dnia, gdy znalazł broszurę fortu marynarki wojennej. A w tej sypialni...
Westchnął głęboko, odkładając walizkę na łóżko, pościelone tak samo, jak gdy zostawiał je dziesięć miesięcy temu. Betty postanowiła obejrzeć resztę mieszkania, nawet jeśli nie było tu wcale dużo do oglądania; przyszła do niego z powrotem dopiero później, nieco nieśmiało. Stukot obcasów rozległ się za jego plecami, a potem został delikatnie objęty od tyłu.
— Niczego się nie boję, kiedy jesteś obok — wyszeptała nagle. — Długo na to czekałam, ale wreszcie jesteś. Nawet sobie nie wyobrażasz, kochany...
Dobrze, że nie widziała jego twarzy, to głębokie westchnięcie mogła bowiem wziąć za przejaw wzruszenia. Abe zamknął oczy, a jedyny obraz, jaki pojawiał się wówczas w jego wyobraźni, przedstawiał zrozpaczonego chłopca ze złamanym sercem, który uciekał z dworca kolejowego.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro