|Pozytywka|
Prędko znalazła się obok chłopaka i pociągnęła go w kierunku piekarni należącej do jej rodziców. Nikogo w niej nie było, czego się dziwić, skoro coś takiego odgrywało się niedaleko stąd. Kazała mu usiąść chwytając za talerzyk i nakładając na niego dwa croissanty, które on od razu pochłonął.
Usłyszała kroki na górze, powolne i stanowcze, kompletnie niepodobne do żadnego z rodziców, ani również do niej samej. Przełknęła głośniej ślinę, usiłując dopasować kogokolwiek do takiego chodu, jednak nikogo nie udało jej się dopasować. Pośpiesznie zerknęła na tabliczkę, na której niegdyś widniało na niej nazwisko Dupain-Cheng, które teraz zostało zastąpione zwykłym „Bugery" i paroma biedronkami obok. Zaśmiała się pod nosem, kto inny mógłby wpaść na tak słaby żart jak nie Kot?
Gdyby nie fakt, że jej towarzysz teraz obżerał się w najlepsze rogalikami, sama by sprawdziła kto maszeruje na piętrze, ale umówmy się, Adrien w razie niebezpieczeństwa był w stanie sam się unieszkodliwić, chociażby poprzez zakrztuszenie. Po chwili jednak odgłosy dochodzące z góry ucichły całkowicie, więc dziewczyna przestała o tym myśleć.
Rozejrzała się dookoła, oprócz nazwy nie zauważyła żadnych innych zmian.
— Dasz mi przepis? — spytał, kiedy skończył konsumować, czym odciągnął niebieskooką od jej aktualnego zajęcia.
— Nie, receptury są przekazywane tylko i wyłącznie członkom rodziny.
— W takim razie muszę zostać na przykład twoim mężem żeby dowiedzieć się jak je zrobić? — dopytał, na co kiwnęła twierdząco głową. — Dlaczego wszystko nie jest tak proste?
Przewróciła oczami, kręcąc głową na boki z rozbawieniem. Ciągle chodziła po pomieszczeniu w poszukiwaniu czegoś, czego sama nie potrafiła opisać, mając nadzieję, że w końcu to znajdzie, lecz żadna rzecz nie przykuwała jej uwagi. Stanęła naprzeciwko kasy, patrząc na nią otępiałym wzrokiem. Dopiero wtedy, zdała sobie sprawę, że nikt nie obsługuje nikogo. Dziwne, tabliczka wskazywała na to, że piekarnia nadal jest otwarta.
— Nikt nie obsługuje? — spojrzała na chłopaka, odwracając się do niego twarzą. — Nie wydaje Ci się to dziwne?
Myślał chwilę nad sensem jej słów, formując w głowie sensowną wypowiedź. Obraz za oknem nadal nie wyglądał najlepiej, a jeszcze gorzej: pożaru nadal nie udało się ugasić, a on obejmował coraz większy teren; ciągle przyjeżdżały straże, reporterzy, który transmitowali wszystko na żywo mówiąc o obecnej sytuacji i stanie w jakim jest katedra. Zmrok zapadł wyjątkowo szybko, jedynym światłem na ulicach były lampy, które swoim chłodnym światłem zdobiły chodniki i drogi Paryża.
— Nie, czemu? — zabrał w końcu głos. — Może po prostu ktoś musiał wyjść po coś, po prostu.
— Wtedy bierze się drugą osobę, aby pilnowała kasy, produktów i w razie czego obsługiwała klientów — powiedziała, przenosząc wzrok na niebieskawe drzwi, które prowadziły na klatkę schodową. — Zawsze pracuje się w dwójkę, a jak nie ma takiej możliwości, zamyka się piekarnię na parę minut. Tu ewidentnie coś śmierdzi, Adi.
Jakby nie patrzeć, granatowowłosa miała rację. W końcu znała się na tym lepiej, niż on sam, oprócz tego jej intuicja jeszcze nigdy ich nie zawiodła, czemu miałaby tym razem?
On również na nie spojrzał, jakby wyczekując, aż się otworzą, kończąc tą szopkę. Adrien niewiele z tego wszystkiego rozumiał, byli przecież w domu Marinette, kto mógłby w nim być poza nią albo jej rodzicami? Ewentualnie jakimś znajomym?
Kompletnie nie pojmował dlaczego granatowowłosa aż tak się obawia, w końcu to mógł być ktoś z rodziny, który akurat przyjechał w odwiedziny. Przykładowo jej wujek z Chin, albo dziadek ze strony ojca, chcąc odnowić relację z nimi, czy chociażby któryś znajomy postury Ivana albo Kima. Po co od razu zatruwać sobie tym umysł? Czy nie lepiej byłoby po prostu sprawdzić, niż stać w osłupieniu i patrzeć przed siebie, licząc na jakiś cud?
Jako, że chłopak szybciej robił niż myślał, od razu znalazł się przy klamce, zdecydowanym ruchem na nią naciskając. Drzwi ustąpiły od razu, wpuszczając do pomieszczenia chłód z klatki, na którą pośpiesznie wkroczył zielonooki. Faktycznie było wyraźnie zimniej, niż we wcześniejszym pokoju, zapewne za sprawą kafelek, które zdobiły schody i podłogę, albo też braku kaloryferów na tym odcinku budynku. W powietrzu już nie unosił się tak intensywny zapach świeżo wypiekanego chleba, słodkich makaroników czy maślanych rogalików, choć nadal w jakimś stopniu był odczuwalny. Przede wszystkim jednak, było czuć miętę i limonkę, prawdopodobnie zapach dopiero co użytego odświeżacza.
Przynajmniej nie jest to już świeża morska bryza- pomyślał, w duchu przywołując tamtą akcję, na co uśmiechnął się delikatnie.
Odwrócił się, upewniając się czy dziewczyna podąża za nim, po czym przeszedł kolejnych parę kroków. Niebieskooka zamknęła za sobą drzwi, starając się jak najciszej nimi skrzypieć, co, po części jej się udało. Uznał, że lepiej będzie sprawdzić wpierw miejsca, w których mogliby się ukryć, gdyby musieli, dlatego też, zamiast wchodzić na schody zaczął przeszukiwać pokoje sąsiadujące z piekarnią, lecz nie znalazł za wiele, jakiś schowek na miotły i pokój roboczy, gdzie w głównej mierze składowana była mąka. Możliwe, że będąc w innej sytuacji śmiałby się sam z siebie, za swoją postawę, która była zwyczajnie w świecie zabawna, ale nie teraz, kiedy mimo przebywania w bezpiecznym miejscu, nie był pewien kto znajduje się na piętrze.
Podczas gdy jasnowłosy przeszukiwał schowki, mimo tego, że Cheng parę razy mówiła, mu, że nic tam nie znajdzie, ona powolnym krokiem udała się ku górze, starając się być jak najciszej. Nette, tak samo jak chłopak, nie miała pojęcia co właściwie robi, bo nie zastanawiała się nad tym ani chwili, działając pod wpływem impulsu od momentu, kiedy usłyszała kroki nad swoją głową.
Dotarła na górę, ostrożnie stąpając po dywanie rozłożonym na całym korytarzu. Nigdy nie spodziewała się tego, że będzie musieć tłumić wszystkie wydawane przez siebie dźwięki- w miejscu, w którym dorastała- trochę jak włamywacz, z tą różnicą, iż ona znajdowała się we własnym domu i nikogo nie okradała. Pomimo to czuła się jakby ciągle była przez kogoś ścigana, co jakiś czas nerwowo zerkając przez swoje ramię, czy nikt za nią nie idzie, stale czując czyiś wzrok na sobie.
Przylgnęła nieruchomo do wejścia, nasłuchując jakichkolwiek dźwięków wydobywających się z wewnątrz, nawet tych najcichszych. Stercząc tak, odliczając w głowie płynący czas, analizowała wszystko od samego początku, od chwili kiedy przed jej twarzą pojawiło się pierwsze lustro, na którego tafli zobaczyła samą siebie z zakrwawionym nożem w ręce. Może Adrien miał rację, twierdząc, że to co ich spotkało, nie było tylko zbiegiem okoliczności albo wynikiem ich wybujałej wyobraźni? Tylko dlaczego byli za każdym razem przedstawiani jako Ci źli?
Myśl Marinette, nie bez powodu to wszystko dzieje się przez lustra.
Rozszerzyła oczy natychmiastowo, widząc delikatne szarpnięcie za klamkę. Szybko odskoczyła, w ciągu sekundy znajdując się schodach prowadzących na drugie piętro, do pokoi gościnnych. Przykucnęła będąc w bezpiecznej pozycji, obserwując wszystko z góry przez poręcz. Nikt nie wychodził przez dłuższą chwilę, mimo, że drzwi były uchylone. Te parę minut zdawały się ciągnąć dla niej w nieskończoność, albo nawet i dłużej, podczas których nawet jej serce waliło za głośno, a oddech zaczynał brzmieć nieznośnie. Adrenalina poczęła buzować w jej żyłach, jej ręce (oprócz pozostałą resztą ciała) drgały, nie dając się uspokoić przez napływ emocji, głowa pulsowała od natłoku bodźców, w uszach rozbrzmiewał odgłos pompowanej, z zawrotną prędkością, krwi, który prawie, że je rozrywał swoją głośnością- ona natomiast martwiła się tylko o jasnowłosego o to, czy zdążył usłyszeć ledwo słyszalny dźwięk otwierających drzwi i w porę zaprzestać przeszukiwania pomieszczeń, uciekając z budynku, albo chociażby do jakiegoś składzika, gdzie mógłby bezpiecznie na nią poczekać.
Nie chciała przyjmować nawet do siebie myśli, że byłby w stanie teraz, nagle znaleźć się przy drzwiach, albo przekroczyć próg mieszkania, sądząc, iż to niebieskooka jest w środku i to ona je otworzyła. Z niecierpliwością patrzyła przez balustradę, modląc się, aby to się szybko skończyło: żeby postać chociażby wychyliła głowę, by Marinette mogła przynajmniej ją rozpoznać, albo chociaż usiłować; by Agreste nagle nie wyskoczył znikąd, ewentualnie dobrze się ukrył. Każdy wdech, jak i wydech, wydawał jej się zbyt hałaśliwy, boleśnie drażniąc płuca, niczym rozżarzony, niewielki pręcik, drapiący ją po narządach wewnętrznych, okazyjnie je naruszając.
Wstrzymała, wystarczająco już niespokojny oddech, kiedy lekki otwór, przez który przedostawała się nikła ilość światła, nagle powiększył swoje rozmiary przynajmniej pięciokrotnie, a ze środka wręcz wybiegła, prawdopodobnie jak zwykle spóźniona, właścicielka fiołkowych tęczówek, z hukiem zamykająca wejście i szybko schodząc ze stopni. W tamtym momencie, Cheng odetchnęła z ulgą, czując jak przeogromny supeł, ściskający jej żołądek, luzuje swoje więzy.
Podniosła się na równe nogi, słysząc zamaszyste trzaśnięcie na dole, przy głównym wejściu do kamienicy. Pośpiesznie pokonała schodki, czekając na swojego towarzysza, który niedługo po tym znalazł się naprzeciwko niej, brudny od mąki, o którą przypadkowo zahaczył. W pełnym składzie ostrożnie otworzyli drzwi, szybko badając otoczenie i niezgrabnie wchodząc do środka.
— Na początku myślałem, że to ty po mnie wróciłaś, bo za długo siedziałem na dole — szepnął, rozglądając się na boki — ale ogarnąłem, że zachowywałabyś się ciszej, gdybyś nie była pewna, czy jesteśmy sami.
Posłała mu delikatny uśmiech, idąc w stronę swojego pokoju, żwawo włażąc na górę.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła nastolatka był brak wszechobecnych zdjęć Agresta, nieco bardziej stonowane barwy wewnątrz pokoju oraz wielka ramka ze zdjęciami jej i swoich przyjaciół, stojąca obok manekina na którym wisiała kolorowa sukienka. Poza tymi, nie za wielkimi zmianami, wszystko stało na swoim miejscu, tak jak wtedy, kiedy ostatni raz opuściła swoje cztery ściany.
Spojrzała na swoje łóżko, zawieszając wzrok na otwartej klapie prowadzącej na malutki balkon, na którym tak chętnie przesiadywała wieczorami, opatulona jak naleśnik w swój ukochany koc. Nie minęło długo, a ona już wychylała głowę znad różowych drzwiczek, stając na placach, które zatapiały się w miękkim materacu, utrudniając zobaczenie czegokolwiek. W sekundzie odszukała ręką niewielką drabinkę, przy której pomocy wdrapała się na balkonik.
I dałaby rękę sobie uciąć, że zobaczyła kocie uszy, zanim te zniknęły jej z pola widzenia.
— Zabawne, pierwszy raz mam okazję siedzieć na twoim tarasiku w swojej normalnej postaci — zaśmiał się pod nosem, wspinając po szczeblach, w mgnieniu oka już siedząc obok niej. — Coś nie tak?
— Wydawało mi się, jakby... — patrzyła pusto w miejsce, gdzie przed chwilą mignęła jej jasnowłosa czupryna — Czarny Kot tu był, a raczej zeskakiwał na beton, aczkolwiek nie jestem do końca pewna, to była sekunda, a go już nie było, o ile go sobie nie uroiłam.
Bohater nie przejął się tym nadto, co chwila zmieniając swoje miejsce siedzenia, jakby mając owsiki, które cały czas spacerują po najciemniejszych odmętach jego ciała. Gdy w końcu przestał wić się jak opętany, wyglądając przy tym co najmniej dziwacznie, spojrzał na nią, skupił w całości swój wzrok na jej drobnej twarzy, widocznie myśląc o czymś naprawdę ważnym.
Chciał za wszelką cenę uniknąć widoku płonącej Notre-Dame, gdyż widząc ją, w takim stanie, jego kruche serce momentalnie pękało jeszcze bardziej, rozsypując się na drobne kawałeczki. Katedra zajmowała w nim specjalne miejsce, w końcu poniekąd wychował się na jej murach, a teraz pochłaniały ją tysiące płomieni, obracając jej drogocenne eksponaty w swoich wrzących łapskach, nieświadomie (albo wręcz przeciwnie) je niszcząc. Adrien nigdy nie był zwolennikiem wymierzania tortur samemu sobie.
— Co w tym dziwnego? Odwiedziłem Cię przecież parę razy, pod moją drugą postacią — powiedział w końcu.
— Nie ma w tym nic nadzwyczajnego — sprostowała. — Chociaż, głębiej się nad tym zastanawiając, czy zostawiłabym Ciebie i piekarnię bez opieki?
— Raczej nie.
— Otóż to! Czyli prawdopodobnie znowu mamy do czynienia ze swoimi klonami, tylko, z tą różnicą, że tutejsi chyba siebie nie nienawidzą, z dużym naciskiem na chyba — powiedziała na jednym wdechu, zaczynając chodzić w kółko, jak to miała w zwyczaju uporczywie się nad czymś zastanawiając. — Po prostu wyśmienicie.
— Czasami mam wrażenie, że żyjemy w jakiejś cholernej telenoweli — westchnął, opadając plecami na leżak. — Co robimy?
Zatrzymała się, nerwowo przygryzając dolną wargę, stukając jednocześnie o nią kciukiem. Wcześniej za każdym razem miała jakiś dodatkowy plan, przygotowany w zapasie, gdyby ten pierwszy się nie powiódł, teraz jednak nie mogła niczego wymyślić, uporczywie przeszukując swój umysł w poszukiwaniu czegokolwiek, co by jej pomogło poskładać wszystko w jedną całość.
— Po pierwsze, trzeba sprawdzić, czy tak samo jak poprzednio jesteśmy niewidoczni — odparła, kątem oka obserwując okolicę.
— Nie jesteśmy. Gdy upadłem przy katedrze, zanim ty się zjawiłaś, parę osób próbowało mi pomóc — wyjaśnił prędko, patrząc gdzieś w bok.
— Okej, jest to jakiś punkt zaczepienia — przystanęła ponownie, spoglądając w jego stronę tak, jakby odkryła zamiast Kolumba Amerykę. — W takim razie, teoretycznie, możemy się podszyć za tych nas, którzy są w tym wymiarze, tak?
Przytaknął głową, ciągnąc kąciki swoich ust do góry, na widok jej rozweselonych, pomimo niezbyt wesołej sytuacji, oczu, w których iskierki właśnie tańczyły walca. Od momentu przejścia przez zwierciadło, ciemnowłosa jakby ożyła, dodając siły do działania, której obaj bardzo potrzebowali. Sam jej widok, błądzącej rozbieganym wzrokiem po ulicach, energicznie stąpającej po kamiennych płytach, czy po prostu stojącej przy barierce, na tle ciemnego nieba, uśmiechającej się łagodnie, dodawał zielonookiemu otuchy, rozgrzewając go w środku jakimś dziwnym, nieznanym mu wcześniej uczuciem.
Oboje byli dla siebie wzajemnymi podporami: gdy jedno upadało, drugie ciągnęło je ze sobą.
— Więc musimy spróbować dowiedzieć się czegoś więcej, w końcu i tak nie mamy nic do stracenia.
Mamy siebie, nie chcę tego stracić- cisnęło mu się na usta, lecz nagły wybuch w oddali przekreślił jego plany. Od razu odwrócił wzrok w tamtą stronę, zastygając w bezruchu na kilkanaście sekund. Natychmiastowo rzucił się w stronę wyjścia, nic nie mówiąc.
Biegł z zawrotną prędkością, nie zważając na nawoływania Marinette, która poszła w jego ślady, nie wiedząc czym było spowodowane nagłe zerwanie się z miejsca chłopaka. O mało nie potknął się na schodach, dosłownie w ostatnim momencie łapiąc z powrotem równowagę, szarpnął mocno za gałkę, prawie wyrywając ją z zamka, wypadając na chodnik, przez chwilę rozglądając się na boki, kompletnie tracąc jakąkolwiek orientacje w terenie.
Puścił się biegiem wzdłuż uliczki, błagając Boga aby jego przypuszczenia były mylne. Ciężej mu się oddychało, zarówno przez nagły wysiłek jak i z nerwów, które teraz szargały nim na wszystkie strony świata, stopy powoli zaczynały go piec, z powodu niechlujnie stawianych kroków w biegu i nierównego terenu, po którym się poruszał. Nagle koszula okrywająca jego barki, stała się uciążliwa, drapiąc ciepłą skórę, a on pomimo tego wszystkiego, biegł dalej, skręcając co jakiś czas w kolejne rozgałęzienia drogi.
Adrien Agreste nie płakał zbyt często, jednak widząc dom swojej babci, rozerwany w pół, nie mógł pohamować łez, jak i głośnego krzyku, który mimowolnie opuścił jego usta.
Przedarł się przez tłum gapiów, niewiele myśląc, od razu zaczynając iść w stronę budynku, którego reszki były wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinny. Odpowiednie służby nie zdążyły jeszcze dotrzeć na miejsce, był pierwszy. Poczuł jak żołądek zawija się w kuleczkę wielkości piłki pingpongowej, a reszta jego narządów wewnętrznych przeskakuje z góry na dół, odbijając się od jego ciała, niczym dzieci od ścianek dmuchanego zamku. Jedynym pocieszeniem dla jasnowłosego był fakt, że w mieszkanie nie zaczęło płonąć, ponieważ wtedy, na pewno uratowanie kobiety byłoby o wiele trudniejsze.
Ściągnął białą koszulę, owijając ją wokół ust, aby nie wdychać pyłu i kurzu, który teraz był niemal w każdym jednym zakamarku domostwa, skutecznie ograniczając zobaczenie czegokolwiek. Gorączkowo oglądał się na boki, w poszukiwaniu błękitnookiej, albo jakiegokolwiek gestu z jej strony, wskazującego jej położenie. Niczego jednak nie zobaczył, oprócz zawalonych ścian, popękanych szyb, porozrzucanych ramek z barwnymi fotografiami, w większości rodzinnymi, zbitych wazonów, w które staruszka wtykała swoje ulubione kwiaty- goździki. Teraz nawet one spoczywały na zaprószonej podłodze, z podartymi, ledwo trzymającymi się płatkami.
Przebiegł do kolejnego pomieszczenia, skanując dokładnie każdy jego milimetr, jednocześnie bojąc się tego co może tam zobaczyć, jak i mając nadzieję w końcu wypatrzeć Elize, wyciągnąć ją z tego wszystkiego, ukryć się w jej ciepłych, pachnących lawendą, ramionach zapominając o tym, przez co już przeszedł. Z każdą kolejną sekundą kiedy nie mógł jej nigdzie zobaczyć, zaczynał panikować coraz bardziej, odchodząc powoli od zmysłów, które często w tamtych chwilach, myliły go w najmniej oczekiwanych momentach.
Gardło piekło niemiłosiernie, zapewne od nadmiaru kurzu w powietrzu, czy też głośnych nawoływań, przez które prawdopodobnie nie będzie w stanie mówić przez najbliższy miesiąc, wysychając i denerwując przy tym. Dla niego nie liczył się fakt, że zdarł już sobie wszystkie struny głosowe, nie miało też znaczenia wszystko inne: jedyne na co zwracał uwagę to jego babcia i jej poszukiwania.
Kiedy zabrakło Emilly, to właśnie Guretti była przy nim i uspokajała po każdym koszmarze, który mu się przyśnił; to ona cierpliwie czekała na każdy jego powrót, co jakiś czas patrząc czy przypadkiem nie zmierza w kierunku jej domu; to ona była jego najbardziej oddaną słuchaczką jak i doradczynią, kiedy najbardziej tego potrzebował. To ona zawsze przy nim trwała, niezależnie od tego, jakie decyzje podjął i co znowu przeskrobał, jakie słowa w nią rzucił: ona była przy nim cały czas, ani razu w niego nie wątpiąc.
Czy Adrien mądrze postępował, zaczynając poszukiwania bez jakiejkolwiek osoby dorosłej i przede wszystkim bardziej doświadczonej? Oczywiście, że nie, ale który człowiek ani razu w przypływie emocji i adrenaliny nie postąpił w najbardziej irracjonalny z możliwych sposobów? Odpowiedź brzmi: żaden, bo każdy z nas jest tylko i wyłącznie człowiekiem, który, jak wszystko wokół, nie jest idealny na tyle, żeby nie popełnić żadnej pomyłki.
A ludzie, charakteryzują się tym, że mają skłonność do popełniania pomyłek.
Powoli już tracił jakąkolwiek nadzieję, na to, że znajdzie staruszkę na czas. Bał się, tego, że jej nie znajdzie, a później bał się tylko o to, że znajdzie ją za późno, kiedy nic już nie będzie mógł zrobić. Strach stopniowo obejmował każdą pojedynczą komórkę w jego organizmie, paraliżując go od środka jak i na zewnątrz. Przez załzawione oczy, nie widział za dużo, a jak już, to obraz był strasznie rozmyty, co nie ułatwiało mu zadania ani trochę. Krzyknął ostatni raz, upadając z hukiem na kolana przy dźwięku swojego głośnego szlochu.
Pozytywka.
Jej delikatna melodia, jak strzała przeszyła powietrze, leciutko, jak piórko unosząc się w nim, roznosząc wszędzie słodki zapach malin, który natychmiastowo otrzeźwił umysł nastolatka. Porcelanowa, pięknie zdobiona z malutkimi, złotymi kwiatkami i różaną baletnicą, wolniutko okręcającą się w rytm melodii, która grała tylko, gdy kluczyk był przekręcony. Zawsze zdobiąca nieduży stoliczek w salonie, obok ulubionego fotela siwowłosej.
Jak najszybciej wtargnął do pomieszczenia, od razu zauważając swoją, na wpółprzytomną babcię, ostatkiem sił opierającą się o mebel plecami. Odetchnął z ulgą, czując jak kamień spada mu z serca, odciążając go od paru zmartwień, nagromadzonych w jego umyśle. Pomógł jej wstać, wychodząc na świeże powietrze przez tylne wyście właśnie w salonie.
— Myślałam, że nigdy mnie nie znajdziesz — powiedziała po chwili, siedząc wygodnie na ławce. — Ociągałeś się jak mucha w smole.
Zaśmiał się pod nosem, biorąc głęboki wdech, jednocześnie kładąc koszulę obok siebie.
— Najważniejsze, że nic Ci nie jest babciu — uśmiechnął się łagodnie w jej stronę, na co staruszka zamknęła go szczelnie w swoich ramionach. — Strasznie za Tobą tęskniłem.
Mocniej zacisnął dłonie na niebieskawym sweterku okalającym jej drobną sylwetkę, walcząc z samym sobą aby nie wypuścić tego całego bałaganu, który szalał w jego głowie, wiedząc doskonale, że niebieskooka nie będzie w stanie czegokolwiek zrozumieć. Mógł jej powiedzieć o wszystkim, ale nie o tym, czego sam nie był w stanie pojąć, nadal uparcie szukając odpowiedzi na zbyt wiele pytań, cały czas zmieniających się na coraz to nowsze i bardziej złożone zestawy
— Ah, Adi, przecież byliście wczoraj u mnie — pogładziła uspokajająco jego blond włosy. — Zapomniałeś już?
Poprawka: nie on.
— Po prostu...bardzo się bałem, kiedy to się stało — wydukał cicho, cierpiąc katusze wymawiając pojedyncze słówka.
Nie odpowiedziała, stale kreśląc małe kółeczka na głowie wnuczka, wsłuchując się, jak jego oddech staje się spokojniejszy, a serce powoli wraca do swojego normalnego tempa. On tymczasem napawał swoje nozdrza pięknym zapachem lawendy i jabłek, które dopiero przy tak bliskim kontakcie był w stanie w ogóle wyczuć.
— Już jest dobrze, nie musisz się bać — odezwała się po dłuższej chwili. — Przypomnij sobie jak twój ojciec uciekał przez bykiem jak byliśmy w zoo, bo, jak zwykle nie przebrał tych swoich spodni, pomimo moich ostrzeżeń.
— Byki nie rozróżniają kolorów, to tylko utarty mit — dodał, na co otrzymał w zamian mordercze spojrzenie, za wymądrzanie się — ale fakt, nigdy nie widziałem taty tak przerażonego, jak wtedy.
— Mam więcej doświadczenia w życiu, więc nie błyskaj mi tu swoją wiedzą, ściągniętą pewnie z internetu, oczywiście, po co używać książek, bo jeszcze mnie nią oślepisz, a wtedy pokrywasz leczenie i wszystko inne z własnego kieszonkowego — wypuściła chłopaka z uścisku, siadając obok. — I co się tak na mnie patrzysz? Mówię jak jest.
Westchnął, kręcąc na boki głową. Według niego Elizabeth zasługiwała na order najlepszej babci roku, niż jakakolwiek inna kobieta na świecie, kiedykolwiek. Sama jej postać, nie dość, że była fenomenem, to posiadała w sobie idealną ilość miłości oraz empatii jak i miliona asów poukrywanych w niepozornych kieszonkach, które w każdym momencie byłyby w stanie zniszczyć daną osobę.
Za żadne skarby nie chciał przerywać tej beztroskiej chwili, lecz musiał jakoś dostać się do Marinette i zapoznać ją ze swoją babcią. Wystarczająco długo odwlekał już ten moment, aby teraz się z tego wycofać, nawet jeżeli w tym świecie, one obie już się znają- on zapozna je po raz drugi, albo nawet i trzeci, jeżeli jeszcze raz będzie im dane spotkać się z Elize, na przykład poza całą tą szopką, kiedy w końcu się wybudzą z tej śpiączki, w której tkwią od nie wiadomo ile. Agreste wierzył w tą wizję bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, a na samą myśl o powrocie do bliskich, możliwości zobaczenia ich twarzy, porozmawiania o tych błahych tematach, które zawsze uważał za nudne i niepotrzebne- uśmiech mimowolnie wkraczał na jego usta, wzbogacając jego duszę o nowe marzenia.
— Idę po nią, bo minie wieczność, zanim ogarnie, że siedzimy tutaj — wstał, energicznym krokiem ruszając w stronę domu.
Jakoś w połowie coś go zatrzymało, uniemożliwiając dalsze ruchy. Zerknął w dół, na swoje ręce, które wydały mu się dziwnie obce, jakby nigdy nie należały do niego, zauważył jak drgają mimowolnie, a on bezskutecznie usiłował je jakoś uspokoić. Nie wiedział co robić, nie pierwszy i nieostatni zresztą raz, nie mógł zrobić żadnego kroku, tonąc w niewidzialnej substancji, która ciągnęła go za kostki do siebie, blokując dostęp do reszty świata. Chciał krzyczeć, lecz nie mógł, jak gdyby miał zszyte usta naprawdę grubymi nićmi, których nic, ani nikt nie zdoła zniszczyć. Więc stał po prostu, niczym skazaniec na kata, myśląc nad lustrami, tymi wszystkimi przekazami, których obaj nie odczytali we właściwy sposób i o tych, które zrozumieli zbyt dosłownie.
Tuż przed jego oczami pojawiła się Biedronka, na pierwszy rzut oka, ta sama osoba, z którą chwilę wcześniej przeszukiwał piekarnię Dupain- Cheng, posyłając mu przepraszający uśmiech i pokrzepiające spojrzenie, choć on nie wiedział za co. Spoglądał na nią pytającym wzrokiem, w większości przepełnionym troską, badając każdy centymetr jej bladej skóry, chcąc odczytać z niego ile się da, nawet to, co doskonale starała się ukryć przed samą sobą. Dobrze ją znał, wiedział o niej praktycznie wszystko, a pomimo tego, momentami czuł się jakby w ogóle jej nie znał i ani razu nie płakali wspólnie pod gwiazdami.
Spoglądał na nią z tą samą troską i uczuciem w oczach, kiedy przebijała jego serce, swoim jojo, wyjątkowo zakończonym grotem w kształcie listka.
[...] nie bez powodu to wszystko dzieje się przez lustra.
„Każde lustro, tak samo, jak każdy człowiek ma dwa odbicia, dwie twarze. Codziennie rano, musimy oddać część samych siebie, tą połówkę, która nie zasługuje na ujrzenie światła dziennego, do środka tej, przejrzystej tafli, aby móc spokojnie żyć i nie dzielić wspomnień na dwie osoby, które w sobie trzymamy, bo inaczej nie będziemy w stanie zapanować nad otaczającą nas rzeczywistością. Pamiętaj o tym, Adrienie i nigdy nie zapominaj, ponieważ zapętlisz siebie w niekończącą serię niefortunnych zdarzeń, zatruwając sobie niepotrzebnie myśli."
Jak mógł zapomnieć o ostatnich słowach swojej matki...?
xxx
słowa;3833 stron: 16
fact: pisząc ten rozdział nabiłam 1042%
dziennego celu w programie, w którym piszę xd
Ahhhhh, poryczałam się gdzieś przy fragmencie z Elize, a na końcu to już w ogóle
Było trochę zabawy z tym rozdziałem, gdyż wstępna wersja (którą wymyśliłam jako pierwszą rzecz do "Luster" tak btw) miała wyglądać tak, że miała być taka wielka walka, gdzie fałszywa Mari i Adi zabijają wszystkich jak leci, na końcu siebie, ale w ostatniej chwili z niej zrezygnowałam xd
(i to dosłownie ostatniej, ostatniej)
{Chociaaaaż tyle rzeczy ile zmieniałam na szybko tutaj się uzbierało, że można by z nich stworzyć osobną książkę i to nie najcieńszą!}
tzn. koncept "zabicia" Adriena przez Biedre i odwrotnie, czego nie opisałam, bo jakoś tak wyszło w praniu łatwiej, został do końca i szczerze? to wyszło mi lepiej niż się tego spodziewałam.
Cholera, cały finał wyszedł mi lepiej niż się tego spodziewałam!
{przynajmniej w moim odczuciu}
Bo tak, to już był finał :D
Przynajmniej ich wątku, bo w "Lustrach" tyle ich jest, że łohoho
Szczególnie jestem zadowolona z tych ostatnich słów, które na szybko wlepiłam i kurde, mam nadzieję, że wszystko w miarę jako- tako.
okey, ja już zmykam spać, bo ptaki zaczynają ćwierkać, kiedy to piszę, więc myślę, że to chyba już ten moment xD
(kij, że opublikuje w jakiś normalnych godzinach, żeby ktokolwiek dojrzał powiadomienie)
dodzieńdobry <3
nie miałam czasu robić jakiejś lepszej korekty, więc rzuciłam tylko okiem czy wszystko jest w miarę spójne, so jakbyście coś zauważyli to dajcie mi znać ;)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro