Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Zamierające marzenie

Pierwsze opowiadanie z zapowiedzianych niedawno. Powstało na podstawie konceptu na większe opowiadanie w klimatach steampunkowej dystopii, którego dotychczas nie udało mi się przelać na wirtualny papier. Cóż, jest to chociaż jego mała, skondensowana próbka.

-------------------------------------------------

Kiedy nawet wstanie z łóżka nastręczało problemów, dostrzeganie pozytywów codziennego życia nie było łatwe. Nie uskarżałem się jednak, siadając na wózku i mocując się z bezwładnymi nogami każdego ranka. Nie tylko ja tego doświadczałem, a niektórym neruodegeneracyjna choroba zniszczyła całe rdzenie kręgowe, więc być może nie wypadało narzekać, jeśli nadal miałem sprawne ręce. W końcu to one stanowiły najważniejsze narzędzia w mojej pracy. Dopóki cywilizacyjne zwyrodnienie nie uszkodziło ich unerwienia, nie musiałem się martwić o sens swojego istnienia.

Żyłem w swoim warsztacie. Pomimo że liczba osób cierpiących na zanik nerwów w tym mieście stale rosła, władze nie dostosowywały w najmniejszym stopniu jego infrastruktury dla inwalidów poruszających się o kulach i na wózkach. Nie żebyśmy stanowili małą grupę, raczej psuliśmy obraz metropolii. Ludzie z mechanicznymi protezami prezentowali się zdecydowanie lepiej na ulicach. Jak członkowie nowej generacji, którym należy zazdrościć. Pokolenie, które tworzyłem także i ja.

Kiedy byłem jeszcze młody, marzyłem o zostaniu rzeźbiarzem. Rodzice jednak nie pozwalali mi na to, twierdząc, że ten rodzaj sztuki we współczesnym, zmechanizowanym społeczeństwie nie miał żadnej wartości. Nie mogli mi niestety długo przeszkadzać w wyborze własnej drogi życia, gdyż młodo umarli z powodu urazu pnia mózgu. Nigdy nie dowiedziałem się, co go wywołało. Jako młody mężczyzna próbowałem nie słuchać ulicznych krzykaczy, którzy twierdzili, że to rząd smażył mózgi wszystkim niewygodnym dla niego jednostkom za pomocą sygnałów elektromagnetycznych. Z jakiejś przyczyny prędko ucichli i nigdy już o tym nie wspominano.

Wiedziałem jednak, że mój ojciec i moja matka mieli rację, a rzeźba przestała się liczyć podobnie jak inne sztuki dawnego świata sprzed rewolucji przemysłowej. Należało się z tym pogodzić. Nie tylko na to nie miałem wpływu w kształtującej się wokół mnie społeczności ludzi spoglądających w przyszłość. Z dystansem patrzyłem na ich poczynania, nie dając ludzkiej rasie wiele czasu. Jednakowoż wizja zbliżającego się końca nie zgasiła mojej potrzeby zostawienia po sobie śladu na tym padole. Nie zamierzałem mieć dzieci. Nie chciałem, by żyły w zakłamaniu na trzeciej zniszczonej planecie ziemiopodobnej, więc pamięć o mnie nie przetrwa za ich sprawą.

Zamiast wyrażać siebie podbijakiem i dłutem żłobiącym ostatnie bloki marmuru, robiłem to wykonując ażurowe protezy – transfemoralna wykonana z grafenu, aluminiowa transtibialna, transhumeralna z lekkiego drewna, transradialna odlana z porcelany. Konstrukcją ich mechanizmów również zajmowałem się osobiście, a jednak to praca nad pięknymi osłonami sprawiała mi największą radość. Dzięki temu były nie tylko funkcjonalne, ale także zdobiły ciało niczym biżuteria. Niektórym wynagradzało to amputację kończyny. Taki zabieg stał się już rutynowy w zapobieganiu rozprzestrzenianiu się choroby nerwów. Szkoda, że nie zawsze wystarczał.

Czy dzięki tworzeniu przedmiotów użytkowych o niespotykanym wzornictwie uwieczniałem cząstkę siebie? Proteza najczęściej była tak kompatybilna ze swoim pierwszym użytkownikiem, że przekazanie jej komukolwiek innemu praktycznie nie wchodziło w grę. Umierała z tym, dla którego została wykonana. Z jednej strony pędzący postęp technologiczny gwarantował rozwój medycyny w tym też protetyki, z drugiej doprowadził do zniszczenia środowiska naturalnego, dehumanizacji poszczególnych jednostek i umniejszenia wartości człowieka, a do tego należałoby jeszcze dorzucić enigmatyczną chorobę toczącą mnie i innych ludzi stłoczonych w preapokalitycznej enklawie.

Czasami czułem się jakbym żerował na ludzkiej krzywdzie, jednak starałem się myśleć o sobie raczej jako o kimś, kto czynił życie w kalectwie i uciążliwym smogu nieco bardziej znośnym. Czy tylko ja miałem takie moralne dylematy w tym ograbionym ze świętości mieście? Odnosiłem niekiedy wrażenie, że poza doskwierającą niewładnością nóg, egzystencję utrudniała mi własna emocjonalność. Pomimo samotności, a może właśnie z jej powodu, tkwiła we mnie cała masa uczuć. Wszystkie zachowywałem dla siebie. Wyrażanie ich przestało być postrzegane jako coś normalnego, a zaczęło być traktowane jako infantylne. Urodziłem się w smutnych czasach i tęskno mi było do tych dawnych – jak się zdaje lepszych, choć także nie idealnych.

Westchnąłem ciężko. Nie mogłem spędzić całego ranka nad snuciem refleksji. Wpędzało mnie to w melancholijny nastrój, a przecież miałem projekt do skończenia. Spóźniłbym się z zamówieniem, jeżeli cały dzień spoglądałbym w okna, doszukując się resztek błękitu nieba między ciemnoszarymi chmurami i złowieszczymi kłębami dymu unoszącymi się z kominów fabryk.

Pracowałem nad protezą ramienia dla kilkunastoletniej dziewczyny. Przykro patrzyło się na młode osoby zmuszone oddać część swojego ciała jako haracz dla choroby. Osłonkę wykonałem z lekkiej, barwionej na biało żywicy syntetycznej. Chociaż dotychczas mnie nie zawiodła, uważałem, by kosztem zdobienia nie ucierpiała wytrzymałość sztucznej kończyny. Rzeźbiłem ją z wielką pieczołowitością tak, by przypominała koronkę.

To, co naturalne, przemijało. Jego era się kończyła. Wydawało mi się, że miejsce żywych organizmów niedługo zajmą wytwory biologii syntetycznej. Czego innego nie wytępiłby coraz gorętszy klimat, obumierająca flora, powiększająca się dziura ozonowa? Tyle słyszało się o zgonach spowodowanych upałami sięgającymi czterdziestu paru stopni – organizmy dzieci i staruszków zwyczajnie sobie z nimi nie radziły. Docierające do powierzchni promieniowanie UV doprowadzało znacznie częściej niż kilkadziesiąt lat temu do nowotworów skóry i patologii oczu. Tysiące osób cierpiało z powodu głodu, a liczebność populacji gatunku ludzkiego drastycznie zmniejszyła się. Nie dało się tego zatuszować, nawet cenzurując media. Mając pełną świadomość zbliżającej się zagłady, desperacko próbowałem zostawić po sobie ślad dla przyszłego pokolenia czy dwóch.

Człowiek stanowił zabawną, acz interesująca, istotę. Z jednej strony kruchą, o organizmie podatnym na uszkodzenia i zaburzenia funkcjonowania, z drugiej strony zaciekle potrafiącą walczyć o przetrwanie i wytrzymałą jak karaluch. Czy właśnie tym staliśmy się na własne życzenie? Gromadą zwierząt na skraju zagłady, gnieżdżących się na wyjałowionej planecie w ogromie kosmicznej pustki? Być może nie było warto już wierzyć, że w tych warunkach w czyjejś głowie zrodzą się jakieś wyższe idee. One także zdawały się być częścią odległej historii. Jednak jeżeli nie dało się pokładać nadziei w ludziach, gdzie należało ją ulokować?

Odegnałem od siebie te myśli po raz kolejny. Byłem jedynie prostym rzemieślnikiem. Nie powinienem zaprzątać sobie głowy sprawami, na które nie miałem wpływu. Już miałem zabierać się do swojej pracy, do czynności sprawiającej mi satysfakcję. Stworzenia czegoś, co komuś ułatwi życie i będzie cieszć oko.

Do czegoś, co być może zostanie docenione przez ówczesnych mecenasów sztuki, choć tak niewielu nadal się nią pasjonowało.

Do czegoś, co dałoby mi ułudę trwania w mijającym świecie.

Lecz gdy chciałem sięgnąć po laserowy nóż, nie byłem w stanie unieść ręki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro