Protektor
Tym razem miało być inaczej. Nareszcie miałem stać się uznanym autorem. Lata spędzone nad tkaniem własnych rzeczywistości, jednej bardziej złożonej od drugiej, miały wreszcie zaowocować. Długo czekałem na ten moment, dlatego gdy już nadszedł, nie dowierzałem. Nigdy nie oswoiłem się z myślą, że zawsze miałbym być postrzegany jako dyletant publikujący swoje prace w niewiele liczących się czasopismach, a jednak nie czułem się przygotowany na swój sukces.
Rozsiadłem się w fotelu. Zdawało mi się, że po raz pierwszy od dawna mogłem odpocząć z czystym sumieniem. Mięśnie rozluźniły się, gdy myśli uleciały ku skrajowi świadomości. Westchnąłem, wspominając wszystkie nieprzespane noce złożone w ofierze beletrystyce. Stosy przeczytanych książek historycznych, z których wymuskiwałem to, czego potrzebowałem do stworzenia swoich realiów skrytych we włóknach papieru. Setki artykułów, dostarczających naukowej wiedzy oraz informacje pochodzące od laików. Nawet najmniejszy fakt mógł okazać się kluczowy, kiedy wiodło się żywot pisarza, dlatego za wszelką cenę nie chciało się przegapić niczego, co mogło za sobą nieść natchnienie. Czasami wręcz czułem, że jestem przebodźcowany od śledzenia wiadomości, słuchania rozmów, przyglądaniu się gestykulacji i mimice ludzi mijanych na ulicy, stosowania właściwych figur retorycznych czy środków stylistycznych w kluczowych moim zdaniem akapitach. Nareszcie poczułem się doceniony, dlatego pozwoliłem sobie na to krótkie wyciszenie.
Bycie literatem stanowiło dla mnie interesujące doświadczenie. Z jednej strony wydawało się zabawą, dawało pozory posiadania kontroli nad swoją wyobraźnią, jednak w rzeczywistości to ona sterowała palcami stukającymi w klawiaturę. Z łatwością przychodziło jej zmienienie egzystencji autora w koszmar, bo sprawić mogła, że fabuła nigdy nie sprosta jego oczekiwaniom. Bohaterowie powołani do życia nie dadzą mu powodów do odczucia dumy. Słowa, w które ich ubrał nigdy nie będą dostatecznie dobrze dobrane. Zaraz potem potrafiła pogłaskać po głowie w ramach nagrody za dobrze napisany tekst. Natchnienie zresztą było równie kapryśne. Nigdy dawały chwili wytchnienia, jak dwa duchy dręczące duszę, rozum i ciało. Nie sposób było ich odegnać. Zresztą dobrze wiedziałem, żę nigdy bym tego nie uczynił.
Znajomy odgłos przypominający kocie mruczenie wypełnił moje uszy. Uśmiechnąłem się bezwiednie. Dźwięk ten był niby muzyka rozchodząca się po niedużym, pustym mieszkaniu, w którym aktualnie panował półmrok. Światło ulicznych latarni wpadało przez okna do jego wnętrza, a jego ciepłe, żółte światło przywodziło na myśl blask płomienia świecy.
Cudowne odprężenie, którego naraz doznałem, wynagrodziło mi dzień spędzony z edytorem i wydawcą. Osuwałem się w objęcia swojej motywacji, twórczej determinacji i ambicji. Czekałem na to cały dzień. Odkąd rano otworzyłem oczy, wyglądałem chwili, kiedy dane mi będzie je zamknąć i odsunąć się nieco od profanum. Być może moja duchowość nie była najlepiej rozwinięta, a jednak dostrzegałem świat przeplatający się z rzeczywistością ludzi, gdy większość nie była skłonna nawet przypuścić jego istnienia. Przyznaję, iż wykorzystałem tę drobną przewagę, ale nie czułem się z tym źle. Po prostu miałem inne wsparcie niż reszta, nie widziałem w tym niczego zdrożnego.
Wizja nadchodzącej popularności wywoływała godne wspomnienia upojenie. Rzecz jasna nie pragnąłem takiej sławy jaka towarzyszy gwiazdom estrady. Widziało mi się coś o wiele bardziej wysublimowanego, opartego na szacunku. Chciałem zaistnieć jako ktoś z natury nieprzystępny, wyprzedzający swoje czasy, a jednak na tyle wspaniałomyślny by swoimi ideami dzielić się z innymi za pomocą kart książek. Czyż to nie brzmiało szlachetnie?
W końcu miałem stać się dla swojej rodziny kimś więcej niż jedynie dziwakiem z nosem utkwionym w książce i obserwujących sponad niej otoczenie. Wreszcie moje oddanie literaturze miało wydać owoce o słodkim soku plamiącym skromność czerwonymi kroplami. Niemalże czułem jego smak na podniebieniu. Jedynie moja muza będzie mogła dzielić ze mną to doznanie. Nie miałem pojęcia, jak odwdzięczę się za to bezgraniczne oddanie, którym zostałem obdarzony.
Zapach piżma i cedru lekko mnie odurzył. Kompletnie nie przywodził na myśl zatęchłej woni miasta. Miałem wrażenie, że moje ubrania zwyczajnie nią przesiąknęły i że prędko się jej z nich nie pozbędę. Poluzowałem krawat. Dopiero obecność wypełniająca całe mieszkanie sprawiła, że poczułem się jak w domu. Otwarcie żadnych drzwi nie zwiastowało jej nadejścia. Choć właściwie nie mogłem powiedzieć, by opuściła mnie choćby na chwilę. Zwyczajnie chwilami stawała się mnie wyczuwalna, by pozwolić mi skoncentrować się na doglądaniu doczesnych spraw. Zresztą gwar motłochu umniejszał jej szlachetnej aurze.
Subtelny nacisk na moje barki był miłą pieszczotą na powitanie. Odegnał resztki stresu ze zmęczonego ciała. Rozchyliłem wargi, wzdychając mimowolnie. Niespiesznie przenikało mnie czyjeś ciepło. Przepadałem za tym doznaniem. Taka właśnie była nagroda za znój literata. Choć właściwie powinienem powiedzieć, że tak nagradzano mnie za starania. Nikt inny tego nie doświadczał, a uważałem to za powód do zazdrości.
Pomruk zadowolenia wywołał dreszcze na moim karku, chociaż to nie spomiędzy moich ust się wydarł. Zresztą nawet bez tego oczywistego sygnału, odczułbym satysfakcję z moich poczynań płynącą bynajmniej nie z mojego własnego umysłu. Wszystkie inne emocje też potrafiłem tak odczytywać. Nawet najbliżsi sobie kochankowie nie osiągnęliby tego stopnia wzajemnego zrozumienia. Żywot żadnej istoty nie był tak ściśle spleciony z egzystencją innej, jak zdarzyło się to w naszym wypadku. Stało się to dla mnie czymś równie cennym jak samo to, że oddycham i tworzę. Jego towarzystwo stanowiło podwalinę mojej twórczości. On wierzył we mnie, kiedy wszyscy inni przestali. Doceniał jak nikt moje zalety, przymykał oko na wady i wspierał w dążeniu do celu. Dzień, w którym go poznałem, spokojnie nazwałbym najważniejszym ze wszystkich.
Pamiętam dobrze to spotkanie. Byłem wtedy podrostkiem. Snułem marzenia o swojej przyszłości, wpatrując się w burzę szalejącą nocą za oknem. Wiatr bezlitośnie targał koronami drzew, a niebo raz po raz rozświetlały błyskawice. Grzmoty wprawiały w drganie smaganą deszczem szybę. Przyglądałem się temu jednocześnie z szacunkiem i lękiem. Wtedy zjawił się, by powiedzieć, że nie mam się czego obawiać. Zapewnił, że będę kimś wielkim i zesłał mi spokojny sen. Wichura zrywała wtedy dachy domów i budynków gospodarczych, jednak mojemu rodzinnemu gniazdu nic się nie stało. Nigdy później nie spotkało mnie nic złego, niezależnie od wielkości kataklizmu, w którym się znalazłem. Trafił mi się najlepszy patron, jakiego nawet nie byłbym w stanie sobie wymarzyć.
Uniosłem dłoń, żeby móc dotknąć strzegącego mnie demona. Otworzyłem oczy, kiedy opuszki palców poczuły ciepło skóry, która dopiero co się zmaterializowała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro