Moment bezwładności | Yuri!!! on Ice
Ot, takie krótkie coś. Napisałem, bo nie da się cały czas zakuwać na maturę.
=================================
Z początku czuć jedynie chłód kilkucentymetrowej warstwy lodu prześlizgującej się pod płozami łyżew. Zimno wkrada się z wolna wzdłuż stóp i goleni, ciągnąc coraz wyżej i wyżej, próbująć objąc wszystko, co znajdzie na swojej drodze. Za każdym razem jednak przegrywa. Pot nie osiada na skórze w postaci szronu, a krew rozpędzona w tętnicach nie chce zastygnąć. Nie sposób zgadnąć, jakim cudem to nie lód ustępuje rozgrzaniu, które z każdym ruchem narasta. A chociaż w powietrze wzbijają się okruchy, oderwane od matczynej tafli przez sunące po niej ostrza, lodowisko pozostaje niewzruszone na wszystko, co się na nim dzieje. Nie docenia pasji, ani wdzięku przemawiającego przez ruchy, które uważnie obserwuje.
Nie ma sensu się spieszyć, dlatego też zaczynamy powoli, jak mogłoby się wydawać. Mimo tej pozornej opieszałości, napięcie między nami staje się coraz bardziej dostrzegalne, błyszczące na powierzchni cekinów i brokatu pokrywających dopasowane do ciał kostiumy. Siateczka z tiulu odsłania ramiona i plecy. Opinający mięśnie materiał nie marszczy się przy żadnym ruchu.
Nie otacza nas muzyka, a przynajmniej nie przybiera ona formy typowej dla siebie, tej znanej każdemu. Melodię, która przebrzmiewa między nami, jesteśmy zdolni usłyszeć jedynie my. Nie zakłóca jej szczęk zamarzniętej wody, ani odległy pomruk wentylatorów. Chociaż nasze ruchy nie są synchroniczne, ich rytm jest taki sam. Crescendo przejawiające się nie w dźwiękach nut, a w ruchach wprawnych w tańcu kończyn. Jego ręce uniesione nad głowę upodabniają go na moment do wiolinowego klucza, nim zmysłowo zsuwają się w dół jego ciała, prześlizgując się wzdłuż szyi i torsu niczym węże.
Chociaż mam go na wyciągnięcie ręki, odległość, która nas dzieli wydaje mi się być nieznośna. Jednakże gdy próbuję się zbliżyć, on z lekkością się odsuwa się z powrotem. Patrzy mi przy tym w oczy, a na jego lekko spierzchniętych wargach igra tajemniczy uśmiech. Brązowe tęczówki utkwione we mnie nie mają w tej chwili spokojnego wyrazu, widać w nich rozpalenie, którego nie dałbym zobaczyć nikomu poza mną. Bladość i bylejakość otoczenia jedynie podkreśla ich głębie.
Zatrzymuję się, chociaż przychodzi mi to z trudem. Wiedząc, że to ja prowadzę, nie mam w tej chwili ochoty oddawać inicjatywy. Zamiast jednak gonić za nim jak za ofiarą, chowam kły. Odwracam się do niego plecami, czekając na jego ruch.
Powietrze jest rześkie. Biorąc głęboki wdech, gaszę lekko swój zapał. Przy wydechu chowam rumieńce za ulatującą z ust mgiełką. Cichy szmer za moimi plecami, zdradza bliskość mojego kochanka. Właściwie nie kryje się ze swoją obecnością, kładąc dłonie na wysokości mojego pasa. Wodzi jedną z nich wzdłuż mojego boku. Zdaje się, że oparł podbródek o moją łopatkę. Gdy muska palcami kosmyki moich włosów opadające na kark, obracam się, wbijając z impetem płozę łyżwy w taflę lodu. Wyciągam ramiona, by go objąć, a on ponownie umyka mi figlarnie. Jedzie tyłem, a gdy dzieli nas kilka metrów, wykonuje potrójnego axla. Obserwuję jego rotację, choć jednocześnie zbliżam się znów, wykorzystując jego nieuwagę. Łapię go za nadgarstki. Na powrót to ja nadaję bieg temu przedstawieniu bez widowni. Puste trybuny nie zakłócają intymności trwającej chwili.
Nie wątpię w to, że mężczyzna nie podążałby za mną, gdyby nie chciał. Z pewnością ma dostatecznie dużo siły, by wyrwać się z mojego pewnego, chociaż nie brutalnego, chwytu. Pomimo tego jego mięśnie pracowały teraz synergicznie wraz z moimi. Zwalniam trochę, by móc go unieść, a chociaż jazda z nim u boku jest bardzo płynna, to z czystego kaprysu unieruchamiam go między własnym torsem a bandą lodowiska. Nie boi się, tylko pewnie spogląda na mnie spod ciemnych rzęs.
Ujmuję w dłonie jego twarz, muskając palcami linię szczęki, tak dobrze już mi znaną. Całuję jego spierzchnięte usta z namaszczeniem. Czuję się, jakbym zmuszał czas do działania na moją korzyść. Chociaż ten nie zatrzymuje się ani na chwilę, wydaje mi się, że zwalnia specjalnie dla nas. Przynajmniej mnie pozwalał zaspokoić choć na chwilę tę rozpaczliwą potrzebę bliskości.
Wilgotny ślad, który mój język zostawia tuż pod jego uchem, nie zmienia się w szadź na rozgrzanej skórze. Obdarzam krótkim spojrzeniem drobne, sine punkciki, które zostawiłem na niej niedawno. Przypomiają siniaki, których nabawić się można po nieudanym lądowaniu lub te, od długiego noszenia ciasno zawiązanych łyżew, a jednak dla mnie są czymś całkowicie odmiennym. Nie kojarzą się z bólem a z przyjemnością.
Mimo że chwilowo tkwimy w bezruchu, nasze oddechy nie zwalniają.
Uniesiona noga oplata mnie w pasie, gdy ramiona obejmują szyję. Mój partner przesunął swój środek ciężkości, który na lodzie należy mieć cały czas na uwadzę, w moją stronę. Zamiast go unieść, pozwalam mu oprzeć się o mnie. Ujmuje moją dłoń i przemyka pod nią w szybkim obrocie. Lekkość, z jaką wykonuje wszystkie te drobne ruchy, jest dla mnie niebywała. Nie spotkałem nigdy wcześniej mężczyzny o podobnej gracji, dlatego nie widziałem niczego dziwnego, że wodziłem za nim wzrokiem niczym zahipnotyzowany. Moje początkowe zauroczenie zaczynało przybierać kształty obsesji.
Patrzę, jak wykonuje piruet. Rozkłada ręce, by nieco zwolnić, nim wykona euler, oddalając się ode mnie. Pomimo tego że za każdym razem mi umyka, nie należy odnosić mylnego wrażenia, że nie odwzajemnia mojego zainteresowania. Wręcz przeciwnie. Doskonale wie, podobnie jak ja, że nagroda łatwa do zdobycia nie przynosi tyle satysfakcji co ta, o którą należy się postarać.
Znów go gonię, tym razem jednak bardziej desperacko. Widząc, że mnie obserwuję, skaczę poczwórnego salchowa, co zawsze robi na nim wrażenie. Ląduję tuż przed nim, a nim mój moment pędu zdąży zmaleć, łapie mnie za przedramię, synchronizując się z moją prędkością kątową. Gdy obracamy się wokół wspólnego centrum, tworzy się między nami swoista harmonia. Nie jest to show godne przedstawienia szerszej publiczności. Raczej coś, czym kończy się dzień spędzony na ćwiczeniach. Pomimo braku spektakularności tego występu, nie mogłem powiedzieć, że nie chciałem w nim brać udziału. Nie powiedziałbym tak o czymś, co sprawiało, że dreszcze przechodzące mi wzdłuż kręgosłupa przestawały być spowodowane chłodem.
Chociaż żaden z nas nie patrzy w dół, doskonale wiemy, gdzie stawiać nogi. Nasze kończyny nie plączą się ze sobą, chociaż jedne biodra zdają się ciągnąć do drugich. Dałem się uwieść jego zręczności już dawno. Zanim jeszcze w tej samej chwili mieliśmy pod sobą wodę niegaszącą pragnienia. Na długo przed tym, jak mogłem z bliska przyjrzeć się jego ciału pokrywającemu się potem. Nim zobaczyłem, jak opada z sił kompletnie wyczerpany. Dopiero widząc go w takim stanie, doceniłem jego oddanie dyscyplinie. Kiedy ułożyłem dłonie na jego obolałych z wysiłku mięśniach, dostrzegłem prawdziwe piękno tkwiące w wytrzymałości i samozaparciu.
Całymi dniami słucham jęknięć lodu pod jego płozami. Wpatruję się w jego ruchy, obserwując jak za każdym razem jest w nich coraz mniej nieuporządkowania. Widzę, jak jego spojrzenie nabiera coraz więcej stanowczości także teraz, kiedy jego dłonie wpełzają pod moją koszulkę. Nie pytam, gdzie zginął cały dystans, którym mnie darzył. Właściwie się nie odzywam. Słowa są zbędne. Nie trzeba opatrywać przyspieszającego tańca żadnym, werbalnym komentarzem. Jedynie zniszczyłoby to chłodną magię tej chwili.
Pomimo późnej pory zmęczenie jeszcze nie daje się nam we znaki. Martnotrawstwem byłoby teraz przerwać. Odpoczynek może poczekać. Nie jest na tyle naglący, bo wygrać licytację o naszą uwagę, którą wolimy poświęcić sobie nawzajem. Wydaje mi się, jakby musiał nadrobić brak jego osoby w moim życiu przez minione lata, a jednocześnie jakbym chciał nasycić się nim na zapas. Żadne z powższych nie jest rzeczą możliwą, a jednak bez przerwy próbowałem to zrobić. Choć nieraz myślałem o tym, że powinienem traktować go niczym dzieło sztuki, cieszyło mnie, że nie muszę tego robić. Nie wytrzymałbym, nie mogąc go dotknąć, ni zbliżyć się do niego, po tym jak już zatopiłem się w jego cieple. Dałem się mu obezwładnić, bo ofiarowało mi stabilność, która zastąpiła nudę. Dni nie ciągną się już jeden za drugim, a wypełnia je poczucie bycia docenionym. Nie jako idol, a jako sympatia.
Kiedy nasze brawurowe popisy przed samymi sobą dobiegają końca odarte z aplauzu, schodzimy z chłodnej sceny. Ciężkie oddechy nie odbierają rozkosznego spełnienia, które odczuwam. Chociaż zdaje mi się, że nigdy nie przestanę czuć ciężaru lodu, który zaległ gdzieś pod moim sercem, to może jeżeli będę dzielić z nim lodowisko, to jego grudka się zmniejszy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro