Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Maskarada | Kuroshitsuji

Nieczęsto czułem się niepewnie czy niekomfortowo w towarzystwie ludzi. Wszystko wskazywało jednak na to, że dzisiejszy wieczór zapowiadał się odmiennie niż wszystkie minione.


Nie było niczym dziwnym, że nawet najbardziej stroniący od tłumów szlachcic pojawi się na balu raz na jakiś czas. Sezon letni był ku temu idealną okazją, gdyż praktycznie co wieczór w znamienitych domach odbywały się zabawy i tańce. Mój panicz nigdy nie przejawiał zainteresowania uczestniczeniem w publicznych wydarzeniach. Nie miał na to ochoty i tym razem, jednak jego zobowiązania wobec Królowej nie akceptowały żadnych wymówek.

Nie wydawał się specjalnie przejęty wzięciem udziału w balu.

– Przynajmniej nie muszę mieć na sobie sukni, Sebastianie – żartował.

Otóż to. Nie musiał, chociaż jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy właściwie, co miałby na siebie włożyć. Wydawało się, że potrzebowaliśmy interwencji krawca. Przejrzałem wszystkie jego wieczorowe stroje, by stwierdzić, iż ze wszystkiego już wyrósł. Długie, nocne godziny spędziłem w garderobie wodząc palcami po delikatnych tkaninach wytwornych marynarek, które jeszcze się w niej ostały. Nie martwiłem się, że swoją obecnością zbudzę śpiącego za ścianą hrabiego. Nigdy nie słyszał moich kroków, gdy przechodziłem w nocy przez sypialnię. Nie potrzebowałem nieść świecy, której blask mógłby wyrwać go ze snu. Nie czuł na sobie mojego wzroku, gdy odważyłem się na niego zerknąć.

Powinienem je stąd wynieść, pomyślałem, czując pod palcami koronkowy materiał. Wynieść razem ze wszystkimi zbyt małymi trzewikami.

Myśl, że hrabia Phantomhive kiedyś stanie się dojrzałym mężczyzną, nie wydawała mi się czymś szczególnie dziwnym. Dzieci dorastały, dorośli się starzeli. Nie było w tym niczego nadzwyczajnego, a jednak mając przed oczami obraz wychudzonego, dziesięcioletniego chłopca, zdawało mi się, że nie został po nim ślad, nie licząc maleńkich butów, którym się przyglądałem.

Obserwując dorastającego chłopaka, towarzyszyła mi niezrozumiała panika. Próbowałem ją stłumić, ale cały czas szeptała mi, że wymykał mi się z każdym dniem. A przecież tego nie robił. Nieustannie byłem przy nim. Zawsze pozostawał w zasięgu moich zmysłów – wzroku, słuchu, zapachu. Nie rozumiałem własnych obaw o jego osobę. Nic nie wskazywało na to, by miał zniknąć, przestać istnieć z powodu innego niż kontrakt ze mną.

Nie do końca rozumiałem, dlaczego ostatecznie wybrał się na bal w grafitowym garniturze. Zastanawiałem się, gdzież podział się ulubiony błękit paryski, kiedy zapinałem nową koszulę w mysim kolorze, a potem gdzie zginęły krótkie, chabrowe spodenki, gdy wiązałem platynową muszkę na świeżo wyprasowanym kołnierzu.

– Świetnie, Sebastianie – powiedział, chociaż nie byłem pewien, czy słowa te kierował do mnie, czy raczej w stronę swego odbicia w lustrze. – Przygotuj powóz.

Uczyniłem tak, jak kazał, chociaż nie miałem najmniejszej ochoty mu dzisiaj powozić. Jako nieoficjalny stangret wolałbym zabrać go raczej z dala od zgiełku miasta, do posiadłości umoszczonej w runie lasu. Londyn, jak i wszelkie inne duże skupiska ludzi, ostatnimi czasy przyprawiać zaczął mnie o mdłości. Głośni i niezdarni kompani, których nieustannie miałem na głowie, wydawali mi się lepszym towarzystwem niż rozchichotane pannice i plotkujące damy, które ostatnio oblegały ulice miasta.

Panicz obdarzył mnie bacznym spojrzeniem, nim wsiadł do karety. Nie udało mu się dorównać mi wzrostem, więc musiał unieść głowę, by napotkać moje spojrzenie. Jedno pasmo jego sinoniebieskich włosów wydawało mi się zbyt mocno odstawać na tle innych, jednak nie ośmieliłem się go przygładzić tak, jakbym zrobił to kiedyś bez zastanowienia. Wydawało mi się, że nigdy nie odczułem boleśniej dystansu, który nas dzielił. Wcześniej być może nawet nie zauważałem jego istnienia.

Zamilkłem, miast sugerować zmianę planów. Były inne sposoby infiltrowania szlacheckich posiadłości, do których panicz nie musiałby się mieszać. Przecież nigdy nie lubił tańczyć czy spędzać czasu w towarzystwie, dlaczego nie miałby i tym razem zostać w domu? Bez większych problemów mogłem wypytać pod przebraniem kogo trzeba, dlaczego nie wysłużył się mną i tym razem?

Dwa kare konie wydawały się podzielać moją niechęć do opuszczenia letniej posiadłości. Parskały zirytowane i przez dłuższą chwilę odmawiały ruszenia się z miejsca. Stukanie kopyt o bruk wydawało się nienaturalnie głośne tego cichego wieczoru. Z uliczek zniknęli ludzie, a cały Londyn wydawał się zamrzeć w przygnębiającej ciszy.

Gdyby było to w dobrym guście, połamałbym koniom kości nóg, jednak biedne zwierzęta nie mogły przecież ponosić winy za mój zły humor. Zdecydowanie więcej otuchy przynosiło mi rozładowywanie negatywnych emocji na ludziach. Czy gdybym zabił wyprawiającą przyjęcie wdowę, ktoś poczytałby mi to za brak dobrych manier?

Odetchnąłem chłodnym powietrzem. Dzisiejszy wieczór nazwałbym całkiem pogodnym. Nie zanosiło się na deszcz. Nie przygotowałem płaszcza dla panicza na taką okoliczność.

– Nie rób takiej groźnej miny, Sebastianie. – Usłyszałem. Jego głos również się zmienił. Pogłębił odrobinę, brzmiał pewniej. – Kobiet to nie przyciąga. Myślałem, że chciałbyś znaleźć sobie kogoś, z kim mógłbyś tańczyć tej nocy. – Odpiął od mojego fraka broszkę, którą nosili kamerdynerzy rodu Phantomhive'ów, po czym schował ją sobie do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Pozbądź się tego żałosnego wyrazu twarzy i baw się dobrze.

Odszedł ode mnie, znikając w tłumie chwilę później.

Bez broszki niewiele osób powiedziałoby, że byłem czyimś lokajem. Rzekłoby co najwyżej, że ubierałem się staroświecko we frak z jaskółczym ogonem.

Wszedłem do holu, lecz nie po to, by szukać partnerki do zabawienia. Chciałem mieć na niego oko, więc uważnie obserwowałem go z cienia kolumien. Odszukanie go wzrokiem wśród różnych ludzi nie stanowiło dla mnie wyzwania. Nie tylko zresztą dla mnie, bo już zebrał się w jego pobliżu pokaźny wianuszek różnych osobistości niezależnie od płci czy wieku.

Nie zamierzałem tańczyć, ani też wdawać się w rozmowy. Być może nigdy nie zostało to dostrzeżone przez mojego młodego kontraktora, ale nie lubiłem tego robić z nikim innym niż on sam. Spoglądałem na niego z oddalenia. Nikt nie śmiał mnie zaczepić i przerwać moich rozmyślań. Orkiestra grająca wolnego walca nie pomagała mi bynajmniej zapomnieć, gdzie się znaleźliśmy.

Wróciłem myślami do dnia sprzed kilku lat, kiedy jeszcze jako młody chłopiec krążył po parkiecie w różowej sukni, starając się nie dać nikomu poznać, jak bardzo był w tym nieporadny. Ileż dałbym, by móc zatańczyć z nim tak samo jak tamtego wieczora. Z ironicznym uśmiechem na ustach, krytykujacym jego brak umiejętności tanecznych, po którym aktualnie nie został ślad.

Chciałem móc zatańczyć z nim tak bardzo, w tej chwili, że bliski byłem niemalże przyjęcia kobiecej formy. Choć w męskim ubraniu oczywiście nic by z tego nie wyszło. Czułem się niemal jak Kopciuszek, która choć bardzo by chciała, nie miała w czym iść na bal. Jednak bajka ze mną w roli głównej nie miałaby szansy skończyć się dobrze.

Obserwowałem jego wyraz twarzy, gdy nie przysłaniały mi go pióra czyjegoś kapelusza. Wyglądał, jakby czuł się całkiem dobrze wśród otaczających go ludzi. Może była to tylko dobra gra aktorska, ale i tak im zazdrościłem. Panicz poświęcił im swoją uwagę, nawet jeżeli byli dla niego nic nieznaczącym robactwem, które zwyczajnie zamierzał wykorzystać dla osiągnięcia własnych celów.

Mógłbym do niego podejść. Udawać, że go nie znam, ale wtedy pewnie poczułby się zażenowany. Potem wyśmiałby mnie w posiadłości, nim położyłby się do łóżka. Gdybym miał na tyle odwagi, by prosić go do tańca jak ostatni ekscentryk...

Pewnie wyszedłby z tego skandalik lub intrygująca plotka, gdyby jakiś nieznany szlacheckiemu światkowi mężczyzna prosił do tańca hrabiego Phantomhive. Nie miałem żadnych wątpliwości, co do tego, że po prostu by mi odmówił. Być może na odmowie by się nie skończyło. Nie chciałbym, żeby poczytał sobie ten gest za zniewagę jego świeżo nabytej męskości.

Ludzi gromadziło się coraz więcej i więcej. Muzyka grała głośniej i głośniej. Mdlący, słodki zapach damskich perfum był torturą dla mojego wyczulonego zmysłu węchu, a klejnoty pobłyskujące na palcach i dekoltach panien na wydaniu bez większych problemów przyprawiały o oczopląs. Im więcej czasu spędzałem wśród tego różnobarwnego, wytwornie ubranego i hałaśliwego tłumu, tym bardziej nabierałem wrażenia, że darzę niechęcią wszystkie kobiety, które odezwały się do panicza nie tylko dzisiejszej nocy ale kiedykolwiek. Miałem wrażenie, że pamiętam je co do jednej. Jeżeli chodzi o mężczyzn, mniej mi oni przeszkadzali, ponieważ nie mogli oni przyciągnąć uwagi młodzieńca tak, jakby to zrobiła wprawna kokietka.

Nawet gdybym nie był mężczyzną, nawet gdybym nie był jego sługą, zawsze pozostawała kwestia narzeczeństwa z panienką Elizabeth. Nie stanowiło może ono zbyt dużej przeszkody w przepełnionej pruderią angielskiej rzeczywistości, jednak było dobrym powodem, by się czegoś wykpić. Poza tym młody hrabia zupełnie nie przejawiał zainteresowania ani kwestią pożycia małżeńskiego ani pozamałżeńskiego, co pozwalało mi wnosić, że być może zupełnie tego nie potrzebował. Było to dla mnie cokolwiek zastanawiające jako dla osoby, która spędziła z nim doprawdy wiele, wiele dni.

Gdyby tylko to był bal maskowy, pomyślałem, czy wtedy coś stałoby mi na przeszkodzie adorowania go z bliska?

Miałem się o tym nigdy nie przekonać.

Czy miało to właściwie jakiekolwiek znaczenie, skoro i tak sam nosiłem maskę przez cały czas? On czynił to samo. Nie wydawało mi się wtedy, by którykolwiek z nas miał poznać prawdziwe oblicze drugiego. Ja przybierałem oblicze ugłaskanej bestii, gdyż tego ode mnie oczekiwano. Młodzieniec przybierał twarz nieczułego hrabiego. Zdawało mi się, że czynił to, bo czegoś się bał. Osądu. Wyśmiania. Z czyjej jednak strony? Zdawało mi się, że znam jego wady i zalety, jednak nigdy nie mogłem zgłębić w pełni jego myśli. Odczytać, co kryło się za zafrasowanym wyrazem twarzy. Czułem się niemalże zaszczycony, że pozwalał sobie mi go ukazać, jednak wiedziałem, że nie mogłem liczyć na nic więcej. W końcu byłem dla niego głównie ciągnącą się za nim przeszłością, błędami i przyszłym katem. Trzeba byłoby być niespełna rozumu, by żywić do mnie jakieś cieplejsze uczucia w takiej sytuacji, czy zaufać na tyle, by zwierzać się z prywatnych zmartwień.

Żałosne.

Wszystko wskazywało na to, że przebywałem wśród ludzi na tyle długo, by zacząć myśleć, że samemu byłem w stanie odczuwać jakieś wyższe uczucia. Coś innego niż głód czy żądza.

Ostatecznie opuściłem zgromadzenie, które zaczęło przyprawiać mnie o mdłości. Czułem się jakbym stchórzył przed samym sobą, przed swoimi własnymi słabościami, których nazwać nie potrafiłem. Wróciłem dopiero, gdy mnie przywołano. Przyjęcie skończyło się nad ranem.

Nie wiedziałem, co robił przez tę część nocy. Zwykle byłem w stanie odgadnąć, jakie uczucia towarzyszą mu w danej chwili. Mogłem przypuszczać, że sprawcą tej niemożności był alkohol, który wyczułem od niego. W drodze do powozu szedł wyprostowany, nie zataczał się, chociaż biła od niego wyraźna woń szampana.

Zażyczył sobie kąpieli, kiedy dotarliśmy do domu. Już świtało, dlatego zasugerowałem, by po prostu przebrał się w piżamę i położył do łóżka. Przesiąknął zapachem słodkich perfum i potu. Zlustrowałem jego ubranie mimochodem. Nie wyglądało na to, by ktoś je sponiewierał czy z niego ściągnął.

Oczy miał odrobinę zaszklone, a na policzki wpełzał nieśmiało rumieniec. Zastanawiałem się, czy jest on sprawką alkoholu, ciepła bijącego od kominka czy jeszcze czegoś innego. Upierał się przy swoim, więc zostawiłem go samego w sypialni. Udałem się nagrzać dla niego wody, chociaż ciężko było oderwać wzrok od jego skóry przybierającej cieplejszego odcienia bieli w świetle żaru węglików.

Miałem wrażenie, że każe zanieść mi siebie do ciepłej wody, kiedy do niego wrócę. Z wiekiem minęło mu wiele rzeczy, ale akurat nie ta. Choć nie był już tym samym wątłym chłopięciem, którego spokojnie unieść mogłem jedną ręką, gdyż był tak drobny, trzymanie go w ramionach nadal nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Być może nawet uznałbym je za przyjemność. Lub torturę.

Zastałem go chwilę potem leżącego na łóżku. Opaskę na oko trzymał w rozluźnionej dłoni. Długie rzęsy okalające jego różnobarwne oczy zdawały się rzucać cienie na rozpalone policzki. Usta miał rozchylone a oddech świszczący. Rozwiązana mucha leżała odrzucona na pościeli. Koszula, rozpięta niechlujnie, eksponowała szlachetne obojczyki.

– Cóż za niedbalstwo – rzekłem, dając tym samym znak swojej obecności.

Hrabia prychnął w odpowiedzi, po czym uchylił leniwie oboje oczu. Odszukał mnie wzrokiem, jednak przez dłuższą chwilę nie podniósł się z pościeli. Jakże łatwo byłoby go teraz obezwładnić i wziąć siłą. Kusiłbym się o stwierdzenie, że zachowywał się wobec mnie zbyt ufnie, jednak wiedziałem, że to nieprawda.

Nie mogłem rzec, że widok jego wyciągniętego na łożu ciała kolił moje oczy. Dostojnie odsłonięta szyja, ramiona ułożone w nieładzie. Zastanowiłem się przez moment, ile kieliszków musiał wypić i czy byłby chętny zrobić to jeszcze raz. Przyznałbym, że dla takiego widoku nie szczędziłbym mu dobrego wina.

Poniósł się jednak wkrótce, odzyskując część wigoru. Ściągnął czarne rękawiczki i odrzucił je w stronę poduszki.

– Przynieś mi wody. Będę na ciebie czekał w łazience. – Jego głos wydał mi się przykro szorstki.

Minął mnie, a ja złapałem się na myśli pragnącej, by się potknął. Mógłbym go wtedy złapać, nim upadnie. Nic takiego się jednak nie stało, więc poszedłem po dzbanek wody, nie zwlekając dłużej. Zaczynałem być zmęczony całą dzisiejszą irytacją i całą pustką, która przyszła zaraz po niej. Nie czułem smutku, bynajmniej. Zwyczajnie zacząłem uważać uczucie niespełnienia za odbierające energię i denerwujące. W czym niby ustępowałem kobietom, które panicz darzył dzisiaj przychylnymi wręcz spojrzeniami?

Zastałem go stojącego boso na kafelkach, z marynarką i koszulą dopiero co ściągniętymi. Cieszyłem się właściwie, że trzymałem w dłoniach tacę z dzbanem i szklanką, bo gdyby nie one, mógłbym się do niego za bardzo zbliżyć, dotknąć zbyt śmiało jak na podrzędnego sługę.

– Jesteś jakiś markotny dzisiaj, Sebastianie – stwierdził, nie darząc mnie spojrzeniem, a odrzucając jedynie ubrania w moją stronę. Złapałem je, odstawiając jednocześnie tacę na najbliższą szafkę. – Masz ku temu jakiś szczególny powód?

Powodów mogłaby się znaleźć masa, jak podejrzewałem.

Nie patrzysz na mnie.

Nie myślisz o mnie.

Nie dzielisz się ze mną myślami.

Nie zaszczycasz mnie rozmową.

– Sebastianie? – Odwrócił głowę w moją stronę. Mógłbym godzinami wpatrywać się w ruch jego kręgosłupa, karku, łopatek.

Zaprzeczyłem, zapewniając go też, że nie musiał się tym martwić.

– Skoro tak uważasz – mruknął.

Obserwowanie jego niedawno co dojrzałego ciała, mogło przyprawić mnie o dreszcze. Unikałem zerkania na nie, by nie myśleć o tym, jak bardzo go pożądałem, jak mocno pragnąłem zagarnąć je jedynie dla siebie. Mogłem uwieść każdego, a zależało mi tylko na nim. Na kimś, kto pozostawał poza zasięgiem mojego uroku.

Nie mogłem dać mu w żaden sposób znać, jaką rozkosz byłem w stanie mu zapewnić. Z niemałą chęcią sprawiłbym, że wiłby się pod moimi dłońmi w słodkich spazmach, targających go od koniuszków palców po czubek głowy. Zawsze doceniałem wyjątkowość mojego obecnego pana, jednak chciałbym, żeby pragnął tego rodzaju przyjemności co wszyscy inni. Zniewoliłbym go nią wtenczas, zatrzymał przy sobie.

– Umyj mi włosy.

Odpowiedziałem na jego życzenie, chociaż miałem ochotę oddalić się od niego natychmiast. W stanie, w jakim się znajdował, może udałoby mi się dotknąć go odważniej bez późniejszej bury, ale nie liczyłem na to. Poza tym było to jak pójście na łatwiznę. Nie było trudno rozpalić kogoś ledwo trzymającego się na nogach. Czułbym się w takim wypadku jak marny gaszek.

Powinno mi na tym po prostu przestać zależeć, tak byłoby najwygodniej przynajmniej według mnie.

Jako najbliższego sługi hrabiego w moich obowiązkach leżało budzenie go, ubieranie, czesanie o poranku oraz rozbieranie, kąpanie i układanie do snu po zmroku. Nie mogłem sobie pozwolić na nieprzyzwoite zachowania czy sugestie podczas tych czynności, bo niechybnie zostałbym odwołany ze stanowiska. Młodziak nie mógł mnie zupełnie usunąć ze swojego życia, jednak z łatwością potrafiłby wymyślić coś, by maksymalnie mnie od siebie odsunąć. Nie chciałem tym ryzykować.

– Poczekaj. – Krótka komenda sprawiła, że moje namydlone dłonie zawisły w powietrzu. – Ciężko mi się oddycha. Podaj mi wodę teraz.

Westchnąłem mimowolnie. Ściągnąłem zmoczone rękawiczki w obawie, że w nich mi się coś jeszcze wyślizgnie. Podsunąłem mu na tacy szklankę z chłodną, czystą wodą. Jeżeli to pomagało mu przywrócić pewniejszy oddech, nie widziałem powodów, by mu tego odmawiać. Choć czasem miałem ochotę po prostu utopić go w wannie, nie życzyłem mu prędkiej śmierci. Wydawać by się mogło, że nie było to w moim interesie, ale nie miałem zbyt dużej ochoty walczyć z niezrozumiałymi myślami.

Wypił duszkiem zawartość szklanki, którą, zamiast oddać mnie, włożył między bąbelki piany. Nie wiedziałem, czy powinienem ją wyciągnąćm czy zostawić na swoim miejscu, ale z racji tego, że mnie nie wadziła, pływała na wpół zatopiona dopóki nie wylałem wody z wanny.

Młodzieniec odchylił głowę w tył, jednocześnie wyginając plecy w łuk. Jak twierdził, ułatwiało mu to oddychanie. Często tak robił, kiedy nikogo nie było w pobliżu. Ja się nie liczyłem, byłem tylko jego cieniem. Pozwoliło mi to obserwować uwydatnione żebra poruszające się w rytm spokojnych oddechów. Rozchylone usta odrobinę ukazujące białe zęby. Wrócił za moment do bardziej komfortowej pozycji, rozluźniając mięśnie grzbietu i ramion.

– W porządku, już możesz. – Zakasłał krótko. Astma zdawała się odpuszczać powoli, jednak czasami jeszcze dawała o sobie znać.

Dotknąłem smukłego karku przede mną opuszkami palców. Szlachcic wydawał się tego nie zauważać, więc zrezygnowałem póki co z zakładania rękawiczek. Wsunąłem namydlone palce w jego włosy, starałem się, by były delikatne jak kosztowna tkanina, jednak właściwie nigdy nie miałem okazji poczuć ich pod palcami. W tej chwili były wilgotne i pozbawione objętości, ale nadal kontakt z nimi sprawiał mi przyjemność. Wodziłem niespiesznie między nimi, przeciągając to najdłużej, jak umiałem. Nie komentował mojej dzisiejszej opieszałości, więc dał mi tym samym niezamierzone pozwolenie na działanie.

Wystraszyłem się, gdy jego głowa przekrzywiła się na bok.

Tylko spał.

Uśmiechnąłem się na myśl, że czuł się wystarczająco bezpieczny przy mnie, by zwyczajnie zasnąć. Gdyby znał moje myśli, z pewnością by się na to nie dobył, nie zważając na własne zmęczenie.

Spłukałem ostrożnie pianę z szarych kosmyków tak, by nie obudzić ich właściciela. Udało mi się. Chłopak sprawiał znacznie mniej problemów, gdy pogrążony był we śnie. Nie mogłem zapewnić mu nocy bez koszmarów, choćbym bardzo tego chciał, a byłoby to nieocenioną umiejętnością, gdyż za każdym razem, kiedy się z nich wybudzał, stawał się okropnie nieznośny.

Zamierzałem rano zapytać go, czy udało mu się zdobyć potrzebne informacje. Nie miałem podstaw, by w to wątpić, ale z chęcią dowiedziałbym się, jak tego dokonał.

Uniosłem go, najdelikatniej jak umiałem, jednak nie liczyłem na to, że nie zbudzi się otoczony nagłym, niezbyt przyjemnym chłodem otoczenia. Zmoczyłem i tak podciągnięte rękawy, łapiąc go pod kolanami i plecami. Po chwili to nie miało już i tak większego znaczenia, bo woda spływająca z jego ciała wsiąknęła też we frak i spodnie.

– Ymmmm... – Młodzieniec skrzywił się, jakby ktoś uderzył go w głowę czymś tępym. Z zamkniętymi oczami szukał jakiejkolwiek namiastki ciepła, jednak jedynym, czym mogłem go w tamtej chwili uraczyć, była nikła ciepłota mojego własnego ciała.

Otworzył oczy, kiedy się poruszyłem. Zapewniłem go, że zaraz go wytrę i zaniosę do ciepłego łóżka. Przytaknął tylko. Mógłby przynajmniej od czasu do czasu zdać się na moją radę. Gdyby nie jego kaprys, nie musiałbym go nosić nago w ramionach.

Postawiłem go ostrożnie na puchatym, niedużym dywaniku przy szafce, w której trzymaliśmy ręczniki. Bałem się, że się przewróci, bo nie będzie miał siły ustać na nogach, ale nic takiego się nie zdarzyło. Wyciągnąłem z szafki biały ręcznik, którym mógłbym okryć hrabiego niemalże całego.

Kiedy wstałem, oparł się o mnie, najwyraźniej nie czując potrzeby dalszego silenia się na stanie wyprostowanym. Przez moment zastanawiałem się, czy znów nie zasnął, jednak zaciśnięte na połach fraka palce sugerowały mi cokolwiek innego.

Zasugerowałem mu, że chciałem go wytrzeć, co mi uniemożliwiał.

– Śmiało, nie krępuj się – mruknął, a mnie wydało się, że przysuwa się jeszcze bliżej.

Wytarłem niespiesznie jego włosy ręcznikiem. Zastanawiałem, kiedy zrobi mu się na tyle zimno, że przestanie utrudniać mi pracę, ale moment ten nie nadchodził. Osuszyłem jego barki, plecy, ramiona. Robiłem to nie pierwszy raz, jednak nigdy nie miałem okazji poczuć jego nagiego ciała na tyle blisko.

Musnąłem palcami jego dłonie, żeby mnie puścił. Pozostając w ludzkiej formie, nie byłem w stanie wytrzeć go całego. Puścił moje ubranie, chociaż zrobił to z wyraźną niechęcią. Pomogłem mu założyć piżamę, kiedy był już zupełnie suchy. Zmarzł, jak mogłem się tego spodziewać, cokolwiek na własne życzenie. Odsunąłem się od niego pod pretekstem podania wieczornych pantofli.

Zapragnąłem ułożyć go już do snu i nie budzć do południa. Nie przyniosłoby mi to większej ulgi. Nadal czułbym, że istniałem tylko dla niego, jednak przebywając w stosowniejszej odległości, czułem się bezpieczniejszy. Spokojniejszy niemalże. Nie musiałem obawiać się, że powiem o dwa słowa za dużo, że zrobię coś niestosownego. Cienie nie mówią, cienie słuchają. Taka była i moja rola.

Może nie zataczał się, jednak zasugerowałem, by złapał mnie za dłoń w drodze do sypialni. Nie mogłem liczyć na więcej. Wyglądałem niemal jak ojciec odprowadzający córkę do ślubu. Możliwe że czułem się podobnie. Mogłem go kochać, ale musiał należeć do kogoś innego. Młodzieniec taki jak on, nie mógł już dać się prowadzić w tańcu w przywdzianej pospiesznie sukni. Jako jego sługa, mogłem tylko pielęgnować jego ciało, by przypodobało się komuś innemu. Jak ogrodnik oddajacy kwitnącą różę do kwiaciarni. Mogłem podziwiać go z uwielbieniem, jednak musiałem pamiętać, że wejdzie w posiadanie kogoś innego...

... chociaż...

Przecież nadal jego dusza należała do mnie. Wsłuchiwałem się w jej szum każdej nieprzespanej nocy. Czekała na mnie spokojnie, pobrzmiewając cichym dźwiękiem kołysanych na wietrze dzwonków. Czasem wydawało mi się, jakby mnie nawoływała, ale to było niemożliwe. Nie spotkałem jeszcze kogoś, kto pragnąłby przedwczesnej śmierci.

Mimo że ostatnie jego tchnienie należało tylko do mnie, nie czułem, by mi to wystarczało. Czułem się, jakbym był w czymś pominięty. Tkwił na samym końcu wszystkich relacji, które arystokracie uda się zawrzeć kiedykolwiek.

Pogodziłem się już z tym, że nie ma na to rady. W końcu byłem demonem. Nie mogłem mieć pretensji o to, że ludzie chcieliby mnie wyprzeć ze swojego życia. Byłem jak śmiertelna choroba, którą chciano spowolnić, zaleczyć, zagłuszyć. Jak wyniszczająca zaraza. Tak właśnie mnie postrzegano.

Czy jednak, gdybym spotkał się z nim w innych okolicznościach, w innym ciele, wszystko wyglądałoby teraz inaczej? Czy wyparłbym się demoniego jestestwa, z którego byłem przecież zawsze dumny, na rzecz jednego człowieka? Czy było to możliwe? Wątpiłem.

Życzyłem mu dobrej nocy, układając z namaszczeniem do snu.

Nie zamierzałem, by mój głos brzmiał smutno. Nie musiałem się jednak przejmować. Młody szlachcic nie zauważył niczego, odwracając się do mnie plecami. Zgasiłem świecie i wyniosłem z pokoju kandelabr. Mrok, który spowił słabe, ludzkie ciało nie mógł go przesiąknąć. Nie mógł sprawić, że umysł, dla którego naczynie stanowiło, stanie się wyłącznie mój. Myśli, których nie zajęła ciemność, tym bardziej nigdy nie zajmę ja.

---------------------------------------------------------------

One shot przeczytaj także pod linkiem

https://zdziennikaksiazkoholika.blogspot.com/2018/08/maskarada.html

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro